środa, 9 lipca 2014

ŚCIANA W ŚCIANĘ

JANUSZ L. WIŚNIEWSKI
„GRAND”
WIELKA LITERA, WARSZAWA 2014

Zaczyna się od mokrego piasku w zaciśniętych pięściach. I od deszczu, który zmoczył plażę. I od rozmazanego makijażu, oczu ginących w powodzi rozpływającego się tuszu do rzęs – ale to nie od mżawki – to od łez. Znana warszawska dziennikarka budzi się o 5 rano na plaży przed sopockim Grand Hotelem. Mokną jej stopy, ale uda już nie. Budzi się niedowierzaniem. A nad sobą widzi wielki parasol, trzymany dłonią bezdomnego mężczyzny. Nie odrzuca jego pomocy, nie wzdraga się przed brudem za paznokciami i przed podartymi butami. Dziękuje i za tę brudną rękę chwyta, żeby wyczytać z niej historię życia. Sama też ma historię pokręconą, powyginaną – w letni dzień nad brzegiem morza daje się zderzyć tym dwóm opowieściom w cieniu sopockiego Grandu – jedno opowiada o miłości i drugie też, tylko każde na swój sposób i o sobie. Ona o jakimś mężczyźnie, który doprowadza ją do miłosnego szaleństwa, ale to przez niego leży o 5 nad ranem na sopockiej plaży z rozmazanym makijażem – a przecież to mogło być jak klęska, gdyby ktoś ukradkiem zrobił zdjęcie jej rozsypanych na piasku włosów i śliny cieknącej z ust. On o polskim dziadku i jego miłości do pewnej niemieckiej „damy”, która zatrzymała się w hotelu dawno temu – tyle, że nad tą miłością wisi znak SS, czuć swąd zdrady przekonań, słychać płacz pozostawionej w domu żony. I jeszcze o tym, dlaczego człowiek staje się bezdomny – ki czort dom mu połyka, a jego wypluwa na ulicę, w błoto, w brud, w szyjkę butelki z tanim winem. Idą razem, do hotelu, Justyna będzie zmieniać świat...
Na korytarzu spotyka przystojnego mężczyznę, który kłuje w oczy koloratką pod szyją. Nie przeszkadza mu to przełknąć śliny na widok jej zgrabnych nóg... A może ta koloratka to tylko jakiś kostium? I dlaczego potem płacze, patrząc w oczy jakiejś starej kobiety, która już odjeżdża przywołaną taksówką?
Po tym dniu, kipiącym od wrażeń, obcokrajowiec z koloratką pod szyją, spotyka w swoim pokoju piękną sprzątaczkę o ciemnych włosach, która wieczorem miała wpięty w nie czerwony kwiat. Teraz ma podpuchnięte oczy – nie rozmawiają.
A w Lubow, sprzątaczce z Syberii, jest tyle łez, że z trudem je przełyka. I właściwie wdzięczna byłaby temu księdzu z twardym akcentem, że nie mówi do niej ani słowa, tyle, że zatracona w bólu niespełnionej miłości, nie zauważa nic dookoła. Myśli tylko o przyjaciołach z Syberii, że ostrzegali przed wyjazdem, choć pewnie co innego mieli na myśli.
Sprząta też w pokoju, w którym naprzeciw siebie siedzą dwie kobiety – każda z jakimś pożarem w sercu, tak bardzo nieufne wobec siebie nawzajem, że iskrzy, a jeden mężczyzna, którego wyobrażenie stoi pomiędzy nimi, jak tchórz przemknął i uciekł w nocną plażę, w nocny Sopot, w cień hotelu Grand, który podobno kładzie się niepostrzeżenie na każdej, nawet największej miłości...
W hotelowych pokojach spotykają się – ściana w ścianę – ludzie – jedni mają pod szyją koloratkę, inni zdradę małżeńską za paznokciami i jakieś zbrodnie przeciwko miłości, z których przez te ściany nieświadomie się spowiadają. Jedni cierpią, inni zadają ból – numer w numer się spotykają, śpią obok siebie, choć przedzieleni ścianą. I czasem mogą się nawet nie zobaczyć, bo jedno wstaje o 9 na śniadanie, inne już o 7 ma za sobą czarną kawę i tosty.
Ta powieść jest w pewnym sensie jak hotel, a w pewnym jak mały, przytulny pensjonat, który prowadzi starsze małżeństwo.
Jest utkana z różnych historii, poplątanych ze sobą, jakby mieszkały drzwi w drzwi, albo oddalonych od siebie, jak dwa odległe piętra. Ale hotel zawsze jakoś łączy losy – choćby dlatego, że idąc do wyjścia, wszyscy chwytają się tej samej poręczy, zostawiając odciski palców – tutaj łączy gmach Grandu, jego niechlubna momentami historia, sława, która bierze się z tego, kogo gościł w swoich progach, luksus i ubóstwo w jednym budynku...
Ale „Grand” to też ten przytulny, domowy pensjonacik, taki, do którego po urlopie pisze się list z podziękowaniami i informacją, co słychać, gdzie wraca się co roku. Bo hotele są jak książki bez ostatnich stron, a na szczęście Wiśniewski był łaskawy dla czytelnika. Streścił, jak na kolorowej pocztówce, dalsze losy każdego z bohaterów.
Pierwszą książką Wiśniewskiego, która naprawdę mnie zachwyciła nie była wcale sensacyjnie przyjęta (zupełnie nie rozumiem dlaczego) „Samotność w sieci”. Na mnie wrażenie zrobiło „Bikini” - napisane z rozmachem, starające się zerkać na historię nowożytną spod przymrużonych rzęs, z uwagą, z pasją, ale ukrywając swoje zamiary, tylko śledząc, nie dając poznać po sobie tej dogłębnej analizy. Podobne odczucia miałam wobec tej powieści. Wiśniewski jest z wykształcenia fizykiem, informatykiem, chemikiem i na wzór ścisło-umysłowych teorii pisze swoje książki – to puzzle, wiele małych kawałeczków, na których jest tylko cząstka danych – dopiero na samym końcu tworzy się prawdziwy sens, jakieś twierdzenie czy wybuch w przezroczystej menzurce. Dopiero na końcu widać, o co tak naprawdę chodziło, że cała prawda nie tkwi w jednych zapłakanych oczach, w jednej koloratce pod szyją, czy w jednym pokoju hotelowym, że trzeba cofnąć się parę kroków, spojrzeć na wszystkie skrzydła hotelu naraz i dopiero wtedy można zobaczyć wzór na fasadzie budynku – sedno...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera]

2 komentarze:

  1. I znowu pozostaje mi tylko sie z Toba zgodzic, Kochana...
    Pamietam, ze Samotnosc meczyla mnie balaganem jezykowym, niewprawnym piorem fizyka. Choc miala potencjal ukryty w opowiesciach o drugoplanowych bohaterach...
    Natomiast Bikini, to bylo cos. Jak dla mnie dopiero wlasciwy debiut dobrego autora. Urzekla mnie pod wieloma wzgledami. A Grand lezy i czeka na swoja kolejke... przywiozlam ja sobie ostatnio z Polski. Po Twojej recenzji zmienie jej priorytet...

    Buziakow moc, Kochana

    Anna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobnie jak Ania, chyba zmienię jej priorytet, bo od ponad miesiąca kurzy się na półce, a recenzja mówi mi, że warto ten kurz zdmuchnąć ;)

      Usuń