JANUSZ
L. WIŚNIEWSKI
„GRAND”
WIELKA
LITERA, WARSZAWA 2014
Zaczyna
się od mokrego piasku w zaciśniętych pięściach. I od deszczu,
który zmoczył plażę. I od rozmazanego makijażu, oczu ginących w
powodzi rozpływającego się tuszu do rzęs – ale to nie od mżawki
– to od łez. Znana warszawska dziennikarka budzi się o 5 rano na
plaży przed sopockim Grand Hotelem. Mokną jej stopy, ale uda już
nie. Budzi się niedowierzaniem. A nad sobą widzi wielki parasol,
trzymany dłonią bezdomnego mężczyzny. Nie odrzuca jego pomocy,
nie wzdraga się przed brudem za paznokciami i przed podartymi
butami. Dziękuje i za tę brudną rękę chwyta, żeby wyczytać z
niej historię życia. Sama też ma historię pokręconą, powyginaną
– w letni dzień nad brzegiem morza daje się zderzyć tym dwóm
opowieściom w cieniu sopockiego Grandu – jedno opowiada o miłości
i drugie też, tylko każde na swój sposób i o sobie. Ona o jakimś
mężczyźnie, który doprowadza ją do miłosnego szaleństwa, ale
to przez niego leży o 5 nad ranem na sopockiej plaży z rozmazanym
makijażem – a przecież to mogło być jak klęska, gdyby ktoś
ukradkiem zrobił zdjęcie jej rozsypanych na piasku włosów i śliny
cieknącej z ust. On o polskim dziadku i jego miłości do pewnej
niemieckiej „damy”, która zatrzymała się w hotelu dawno temu –
tyle, że nad tą miłością wisi znak SS, czuć swąd zdrady
przekonań, słychać płacz pozostawionej w domu żony. I jeszcze o
tym, dlaczego człowiek staje się bezdomny – ki czort dom mu
połyka, a jego wypluwa na ulicę, w błoto, w brud, w szyjkę
butelki z tanim winem. Idą razem, do hotelu, Justyna będzie
zmieniać świat...
Na
korytarzu spotyka przystojnego mężczyznę, który kłuje w oczy
koloratką pod szyją. Nie przeszkadza mu to przełknąć śliny na
widok jej zgrabnych nóg... A może ta koloratka to tylko jakiś
kostium? I dlaczego potem płacze, patrząc w oczy jakiejś starej
kobiety, która już odjeżdża przywołaną taksówką?
Po
tym dniu, kipiącym od wrażeń, obcokrajowiec z koloratką pod
szyją, spotyka w swoim pokoju piękną sprzątaczkę o ciemnych
włosach, która wieczorem miała wpięty w nie czerwony kwiat. Teraz
ma podpuchnięte oczy – nie rozmawiają.
A w
Lubow, sprzątaczce z Syberii, jest tyle łez, że z trudem je
przełyka. I właściwie wdzięczna byłaby temu księdzu z twardym
akcentem, że nie mówi do niej ani słowa, tyle, że zatracona w
bólu niespełnionej miłości, nie zauważa nic dookoła. Myśli
tylko o przyjaciołach z Syberii, że ostrzegali przed wyjazdem, choć
pewnie co innego mieli na myśli.
Sprząta
też w pokoju, w którym naprzeciw siebie siedzą dwie kobiety –
każda z jakimś pożarem w sercu, tak bardzo nieufne wobec siebie
nawzajem, że iskrzy, a jeden mężczyzna, którego wyobrażenie stoi
pomiędzy nimi, jak tchórz przemknął i uciekł w nocną plażę, w
nocny Sopot, w cień hotelu Grand, który podobno kładzie się
niepostrzeżenie na każdej, nawet największej miłości...
W
hotelowych pokojach spotykają się – ściana w ścianę – ludzie
– jedni mają pod szyją koloratkę, inni zdradę małżeńską za
paznokciami i jakieś zbrodnie przeciwko miłości, z których przez
te ściany nieświadomie się spowiadają. Jedni cierpią, inni
zadają ból – numer w numer się spotykają, śpią obok siebie,
choć przedzieleni ścianą. I czasem mogą się nawet nie zobaczyć,
bo jedno wstaje o 9 na śniadanie, inne już o 7 ma za sobą czarną
kawę i tosty.
Ta
powieść jest w pewnym sensie jak hotel, a w pewnym jak mały,
przytulny pensjonat, który prowadzi starsze małżeństwo.
Jest
utkana z różnych historii, poplątanych ze sobą, jakby mieszkały
drzwi w drzwi, albo oddalonych od siebie, jak dwa odległe piętra.
Ale hotel zawsze jakoś łączy losy – choćby dlatego, że idąc
do wyjścia, wszyscy chwytają się tej samej poręczy, zostawiając
odciski palców – tutaj łączy gmach Grandu, jego niechlubna
momentami historia, sława, która bierze się z tego, kogo gościł
w swoich progach, luksus i ubóstwo w jednym budynku...
Ale
„Grand” to też ten przytulny, domowy pensjonacik, taki, do
którego po urlopie pisze się list z podziękowaniami i informacją,
co słychać, gdzie wraca się co roku. Bo hotele są jak książki
bez ostatnich stron, a na szczęście Wiśniewski był łaskawy dla
czytelnika. Streścił, jak na kolorowej pocztówce, dalsze losy
każdego z bohaterów.
Pierwszą
książką Wiśniewskiego, która naprawdę mnie zachwyciła nie była
wcale sensacyjnie przyjęta (zupełnie nie rozumiem dlaczego)
„Samotność w sieci”. Na mnie wrażenie zrobiło „Bikini” -
napisane z rozmachem, starające się zerkać na historię nowożytną
spod przymrużonych rzęs, z uwagą, z pasją, ale ukrywając swoje
zamiary, tylko śledząc, nie dając poznać po sobie tej dogłębnej
analizy. Podobne odczucia miałam wobec tej powieści. Wiśniewski
jest z wykształcenia fizykiem, informatykiem, chemikiem i na wzór
ścisło-umysłowych teorii pisze swoje książki – to puzzle,
wiele małych kawałeczków, na których jest tylko cząstka danych –
dopiero na samym końcu tworzy się prawdziwy sens, jakieś
twierdzenie czy wybuch w przezroczystej menzurce. Dopiero na końcu
widać, o co tak naprawdę chodziło, że cała prawda nie tkwi w
jednych zapłakanych oczach, w jednej koloratce pod szyją, czy w
jednym pokoju hotelowym, że trzeba cofnąć się parę kroków,
spojrzeć na wszystkie skrzydła hotelu naraz i dopiero wtedy można
zobaczyć wzór na fasadzie budynku – sedno...
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera]
I znowu pozostaje mi tylko sie z Toba zgodzic, Kochana...
OdpowiedzUsuńPamietam, ze Samotnosc meczyla mnie balaganem jezykowym, niewprawnym piorem fizyka. Choc miala potencjal ukryty w opowiesciach o drugoplanowych bohaterach...
Natomiast Bikini, to bylo cos. Jak dla mnie dopiero wlasciwy debiut dobrego autora. Urzekla mnie pod wieloma wzgledami. A Grand lezy i czeka na swoja kolejke... przywiozlam ja sobie ostatnio z Polski. Po Twojej recenzji zmienie jej priorytet...
Buziakow moc, Kochana
Anna
Podobnie jak Ania, chyba zmienię jej priorytet, bo od ponad miesiąca kurzy się na półce, a recenzja mówi mi, że warto ten kurz zdmuchnąć ;)
Usuń