niedziela, 28 marca 2010

DZIWNY PRZYPADEK

Wczorajszy „mały cudzik” w księgarni.
Pani chodziła ze swoją wnuczką po księgarni chyba z pół godziny i nie mogła się na nic zdecydować. Nagle spadł na nią z najwyższej półki ”Dziwny przypadek psa nocną porą”. Usłyszałam tylko, jak Pani mówi do wnuczki: „Widzisz, nie mogłam się zdecydować na żadną książkę, więc książka zdecydowała za mnie.” I kupiła. I dobrze, bo to cudna książka. Czytałam ją dawno temu, jeszcze w poprzednim wydaniu. Teraz Świat Książki wznowił i jeśli jeszcze ktoś nie czytał, to mam nadzieję, że na niego spadnie w księgarni. 
Dziwny przypadek.
Nie-przypadek.
Uwielbiam takie sytuacje!

A dziś przez przypadek usłyszałam w TV (końcówka „Jaka to melodia?” leciało sobie, a ja skacząc po kanałach i szykując się do wyłączenia telewizora, w którym nic nie ma, zauważyłam), jak Mietek Szcześniak śpiewa „Co ty na to” i mi się buzia roześmiała i od razu pobiegłam poszukać teledysku, bo jest tak pełen energii i słońca, że musiałam sobie ze trzy razy obejrzeć i do teraz nie mogę się przestać uśmiechać i dzielę się.



I od razu mi tak letnio, tak słonecznie i tańczę sobie po domu i podśpiewuję. Jak niewiele trzeba do szczęścia…!

W LESIE NAJBARDZIEJ BOJĘ SIĘ CZŁOWIEKA


„TEORIA ZABIJANIA”
USA, 2008
SC. Kelly C. Palmer
REŻ. Chris Moore
MUZ. Michael Suby
ZDJ. David A. Armstrong
WYST. Agnes Bruckner, Patrick Flieger, Teddy Dunn, Ryanne Duzich, Taryn Manning, Theo Rossi, Daniel Franzese, Carly Pope, Steffi Dickens

Radość. Lato. Świadectwa rozdane. Koniec szkoły. A teraz czas na studia. Drogi kilkorga przyjaciół się rozejdą. Postanawiają więc pojechać ostatni raz na wspólny wypad. Wybierają domek letniskowy jednego z nich. Ładują kamerę, jedzenie, dużo picia, kajdanki do miłosnych gierek i jadą w głuszę.

Gabinet psychiatry. psychiatra rozmawia z niewidzialnym dla nas pacjentem. Mężczyzna, będąc w górach ze swoimi przyjaciółmi, w ekstremalnej sytuacji zagrożenia swojego życia, odcina linę, na której troje przyjaciół wisi przywiązanych do niego. Tym samym ratuje swoje życie kosztem trzech innych istnień. Psychiatra stwierdza, że mężczyzna przeszedł swoistą resocjalizację i że może wrócić na łono społeczeństwa.

Te dwie sytuacje oczywiście łączą się bardzo szybko. Pacjent-niepacjent również zawitał do domku letniskowego i przygotował specyficzną grę – jeśli chcesz przeżyć musisz w zamian zabić swojego przyjaciela…

Pomysł na film wprost rewelacyjny. Potencjał był, ale nie został wykorzystany. To mógł być świetny thriller psychologiczny, a była rąbanka z krwią, wyłupywaniem oczu i pistoletami. Do scenarzysty i reżysera: trzeba się było bardziej skupić na psychice panowie, pozostawiając ciało i dosłowność trochę na uboczu!!!!
Były momenty naprawdę świetne, narastanie paniki, kombinacje i pokazanie jak bardzo różne mogą być pomysły na przeżycie, postawy wobec zagrożenia, widać kto jest altruistą, a kto woli zachować przy życiu wyłącznie siebie. No i zakończenie, nie powiem, zaskoczyło mnie.
Więc odczucia mam mieszane bardzo. 
Ale nie tylko potencjał oceniam, więc...

Moja ocena: 3/6

CZY SIĘ ŚNI…?


„DLA CIEBIE I OGNIA”
POLSKA, 2008
SC. Mateusz Jemioł, Tomek Zasada
REŻ. Mateusz Jemioł, Tomek Zasada
MUZ. Michał Wasilewski
ZDJ. Tomek Zasada
WYST. Michał Chołka (Adam), Małgorzata Regent (Ania), Łukasz Jakubowski (Paweł), Marek Richter (Janusz), Karolina Adamska (Ola)

Adam jest młodym, ambitnym dziennikarzem śledczym, pracującym w „Kurierze Pomorza”. Najpierw widzimy go, jak na miejscu wypadku samochodowego robi zdjęcia, które później sprzedaje do jakiejś witryny internetowej. (Bardzo ważna scena, choć wydaje się tylko wprowadzeniem do filmu).
Potem walczy w swojej gazecie o wydrukowanie kontrowersyjnego materiału – oskarża księdza z rodzimej parafii o pedofilię. Dość szybko okazuje się, że materiały pornograficzne podrzucił księdzu sam.
I nagle sam znajduje się w podobnej sytuacji – dostaje tajemnicze koperty bez nadawcy, za to z dopiskiem 'Tibi et Igni'. Adam tłumaczy przyjacielowi, że z języka łacińskiego dosłownie tłumaczy się to jako „Dla Ciebie i Ognia”. A metaforycznie trzeba to tłumaczyć jako wiadomość tylko i wyłącznie do adresata, którą trzeba spalić zaraz po przeczytaniu.
W kopertach Adam znajduje zdjęcia swojej dziewczyny Ani. To zdjęcia z nieznajomymi osobami, zdjęcia z miejsc, w których Ania podobno nigdy nie była.
Adam na pozór wierzy wyjaśnieniom Ani, ale w sercu nieufny rozpoczyna swoje małe, prywatne śledztwo…
Więcej nie napiszę.
Z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że każda kolejna informacja odsłania kolejną tajemnicę, a jeśli ktoś nie widział, to szkoda psuć to napięcie i niecierpliwość, jaka wytwarza się podczas oglądania filmu. Niezwykły, niepokojący klimat. Chęć przyspieszenia akcji, żeby dowiedzieć się, co będzie na końcu, chęć zajrzenia na sam koniec, żeby uspokoić nerwy i przekonać się, czy jest się czego obawiać…
A po drugie – po obejrzeniu tego filmu miałam pewną tezę. Nie wiedziałam, czy jest słuszna, czy nie. Zaczęłam szperać w necie – właściwie każdy ma swoje odczucia i przemyślenia co do tego filmu, każdy rozumie go na swój sposób i na swój sposób interpretuje postać Adama, postać Janusza i jego ostateczny wydźwięk.
Oczywiście jednoznaczne jest odwołanie do religii, do problemu winy i kary – już sama postać księdza, pokazanego na samym początku, pozwala nam na taką interpretację. Ale to, co dzieje się potem, to w jaki sposób film się kończy pokazuje, że zakończenie nie jest jednoznaczne.
Piekło, niebo, czyściec, kara, wina, zaufanie, pozory, złudzenia – to słowa, które od razu przychodzą mi na myśl w kontekście „Dla Ciebie i ognia”.
Ja sięgnęłam po ten film z jednego powodu – to niezależne kino gdańskie. Jako, że mieszkam w Gdańsku, chciałam zobaczyć to miasto w filmie. π-kawa (jedna z najbardziej klimatycznych kawiarni na Starym Mieście), ulica Świętego Ducha, tereny Politechniki Gdańskiej, uliczki, którymi chodzę na co dzień…
Ale szybko zapomniałam o wynajdowaniu znanych miejsc, bo akcja wciąga niesamowicie, pędzi na złamanie karku, a ja pędzę wraz z nią. I to jest niezaprzeczalna i największa siła tego filmu.
I owszem, film ma niedociągnięcia, ale trzeba mimo wszystko pamiętać, że jest to film niezależny, zrobiony w dwa lata z prywatnych pieniędzy twórców, w ekipie składającej się z pięciu osób (Mateusz Jemioł, Tomasz Zasada, Bartek Kusz, Tomek Specjał, Leszek Specjał) - jak na takie warunki, uważam, iż powstało świetne kino – świetne dlatego, że trzyma w napięciu.
Niektórzy robią zarzut z inspiracji, jakimi nasiąknęli twórcy („Adwokat diabła”, filmy Lyncha, „Harry Angel”, „Vanila Sky”), ale ja będę bronić twórców – każdy inspiruje się czymś w swoich działaniach, każdego coś porusza, coś zniewala, coś czyni go innym, nowym. Więc nie można zabronić inspiracji…

Tu recenzja, z którą się zgadzam w dużej mierze.

Moja ocena: 4,5/6 (nie mogę bowiem zaprzeczyć, że film ma niedociągnięcia, także fabularne – pewnie, gdyby było więcej pieniędzy…)

PODSUMOWANIE

Do końca marca dni trzy i pół, więc nie sądzę, żebym jeszcze przeczytała jakąś pozycję dotyczącą Amerykańskiego Południa.
Nie znaczy to oczywiście, że nie przeczytam już nigdy nic południowego. Wręcz przeciwnie!
Ta literatura robi na mnie niesamowite wrażenie.
Przede wszystkim każda południowa książka (pomijając „Sprzysiężenie osłów”), którą przeczytałam w ramach wyzwania, przywołuje echa dzieciństwa, beztroskę, zapachy, bieganie po podwórku, lato, lato, lato, zimną, pełną bąbelków oranżadę… Owszem, porusza bardzo ważne i trudne tematy – rasizm, nieposzanowanie inności, przywiązanie do ziemi, biedę, religijność, wręcz fanatyczną czasami, ale wszystko podane jest w taki sposób, że zastanawiasz się niejako przy okazji – rozwiązując zagadkę kryminalną, mieszkając w domku na drzewie, albo smażąc zielone pomidory. Myślisz dziecięco, nie do końca na poważnie i dopiero potem, kilka dni po przeczytaniu książki przychodzi Ci do głowy, że tak bardzo niesprawiedliwe jest oskarżenie Toma Robinsona…

W każdym razie w ramach czasowych wyzwania:

Miałam przeczytać:
„Zabić drozda”
„Harfę traw”
„Sekretne życie pszczół”
„Sprzysiężenie głupców”
„Przygody Hucka Finna”

Przeczytałam:
„Zabić drozda” 5,5/6
„Sprzysiężenie głupców” 2,5/6
„Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya” 5/6
„Malowany dom” 5/6
„Hotel Paradise” 5/6
„Harfa traw” 5,5/6

Nie przeczytałam Hucka Finna, bo jakoś mnie przeraziła jego objętość i ze trzy razy brałam go do ręki i trzy razy odkładałam, więc nie zmieścił się w terminie, ale na pewno przeczytam. Latem, wtedy, kiedy jest ciepło, najlepiej nad jakimś jeziorem, gdy będę się śmiać w głos, mocząc nogi w wodzie i gdzie będę mogła pobiegać zaraz potem, nieskrępowana.
A „Sekretne życie pszczół” czytałam parę lat temu- chciałam sobie przypomnieć. Jednak po przeczytaniu „Harfy traw” odłożyłam na razie – bardzo mocno „Harfa traw” kojarzyła mi się z „Sekretnym życiem pszczół” – Murzynka, opóźniona kobieta, dziewczynka-sierota, klimat, jakiś taki podobny… Jak zatrze mi się w pamięci gadanie źdźbeł trawy, to na pewno jeszcze raz posłucham, co pszczoły mają do powiedzenia.

A najbardziej mi żal, że nie przeczytałam „Daisy Fay i cudotwórca”, ale ciągle ktoś mi sprzed nosa w bibliotece sprzątał, a jak się zapisałam na rezerwację, to ktoś przetrzymuje niecnie bardzo, ignorując pieczątkę „CHCĘ WRÓCIĆ NA CZAS DO BIBLIOTEKI! KTOŚ NA MNIE CZEKA!”

Niniejszym kończę moje wyzwanie w sumie zadowolona z rezultatów.
I dziękuję Padmie za cały wysiłek, jaki wkłada w ideę wyzwań czytelniczych.

NA ZAKOŃCZENIE…


TRUMAN CAPOTE
„HARFA TRAW”
[W:] TRUMAN CAPOTE, „ŚNIADANIE U TIFFANY’EGO; HARFA TRAW”
(TŁ. BRONISŁAW ZIELIŃSKI)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 1999

…mojego pierwszego wyzwania literackiego wybrałam „Harfę traw” Capote’a.
Dobry wybór.
A dobry z dwóch względów.
Po pierwsze dlatego, że to naprawdę świetna opowieść. Czyta się lekko, szumiąco, jakby się słuchało szeptania źdźbeł trawy… Jakby się zamieszkało z bohaterami w domku na drzewie.
A jeden z bohaterów to Collin. Jako kilkunastoletni chłopak stracił matkę. Kilka dni potem jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Collin przeniósł się do domu ciotek – Vereny i Dolly Talbo.
Verena jest oschłą, starszą damą, potęgą finansową miasteczka, bogatą, zgorzkniała damą, której przeszkadza gadanie domu, której wstyd za siostrę, Dolly.
Bo drugim z bohaterów jest Dolly – sześćdziesięciolatka, która żywi się wyłącznie drobiowymi móżdżkami i słodyczami, która ma pokój wymalowany cały na różowo i która jest chyba opóźniona w rozwoju (nie jest powiedziane dosłownie, co jej jest). Ale Dolly jest szczęśliwa i ma przyjaciółkę.
Gdyż trzecim z bohaterów jest Katarzyna – czarna kucharka, która jest dla Dolly kimś ważniejszym niż siostra, kimś, kto ją rozumie i wspiera, kimś, kto wychowywał się wraz z siostrami Talbo, kimś kto ma problem ze sztuczną szczęką, usta wypycha sobie kilogramami waty i przez to tylko Dolly i Collin potrafią zrozumieć, co Katarzyna mówi.
Collin zaprzyjaźnia się z Dolly i Katarzyną, tworzą swój własny świat w wielkim, bogatym domu pod rządami Vereny. Małą ostoję, pełną śmiechu, gwaru, radości, gdzie wszyscy są wspólnie, gdzie nikt nie czuje, jak bardzo jest sam.
„Ponieważ w kuchni znajdował się piec na drewno oraz kominek, było tam ciepło jak w uchu. Zima mogła zdziałać tylko tyle, ze omrażała okna swoim zerowym, błękitnym tchnieniem. Gdyby jakiś czarodziej chciał dać mi podarek, niechby mi ofiarował butelkę napełnioną odgłosami tej kuchni – owym ha, ha, ha i szeptem ognia – butelkę pełną jej maślano-cukrowo-plackowych woni(…)” [s.78]
Cała trójka pomaga też Dolly w warzeniu jej tajemnej mikstury – specyfiku na puchlinę wodną. A Verena, węsząc możliwość zysku, chce sprzedać przepis na recepturę – jedyną rzecz, która tak naprawdę należy do Dolly.
Verena rozdrażniona paktem, przymierzem trzech dobrych duszyczek, w kłótni z siostrą mówi o jedno słowo za dużo. To słowo rani Dolly boleśnie, uderza w sam środek serca i Dolly odwraca się na pięcie.
Postanawia, że wyprowadzi się z domu i zamieszka w domku na drzewie. Katarzyna wierna przyjaźni idzie wraz z nią. Collin wierny swojemu sercu, dołącza do nich.
Jak się można spodziewać całe miasteczko nie mówi o niczym innym…

Drugim powodem, dla którego to dobry wybór na zakończenie, jest swoiste podsumowanie moich lektur.
W domku na drzewie zamieszkują bowiem trzy osoby, które niejako reprezentują trzy grupy społeczne, które na Południu nie mają prawa głosu, są szykanowane, wyśmiewane i o których prawa trzeba walczyć – nie są im należne z urzędu.
-Collin Bachor-
-Dolly Wariatka-
-Katrzyna Czarnuch-
Takie „nazwiska” mogliby powiesić sobie na drzwiach swojego domku.
I to smutne, że całe miasteczko próbuje ich ściągnąć na ziemię, używając do tego strzelby.
Na Południu nie ma miejsca na inność. I taka jest konkluzja chyba każdej z powieści, jaką przeczytałam.
Oczywiście w każdej powieści znajduje się ktoś, kto walczy o inność, kto wchodzi do domku na drzewie z zapasami, albo z dobrym słowem, kto położy sam siebie na „południowej tacy” po to, by inność ocalić i by dać jej prawa.
Ale dlaczego trzeba o to walczyć?

Mimo tematu – nastrojowa, pachnąca dzieciństwem. Płynąca, a ja tonąca w niej, bez tchu, ale to dobre tonięcie, takie, które wciąga jak wir, a potem pozwala zaczerpnąć wielki, ożywczy łyk powietrza.
Piękna.

Moja ocena: 5,5/6
(czytana już kiedyś dawno, dawno temu, ale wtedy nie prowadziłam żadnych rankingów, notatek, a szkoda, bo mogłabym porównać)

środa, 24 marca 2010

POLECIEĆ NA BAL


NICHOLAS DRAYSON
„PZREWODNIK PO KRÓLESTWIE PTAKÓW AFRYKI WSCHODNIEJ”
(TŁ. MIROSŁAW JABŁOŃSKI)
MUZA SA, WARSZAWA 2009

„Przypuszczam, że istnieją pewne wady bycia ptakiem. Brak warg lub zębów, na przykład, ogranicza ogromnie przybieranie wyrazu twarzy – i bez wątpienia uniemożliwia wyraźnie wymawianie spółgłosek drżących. Nie posiadając kciuków lub palców, o których warto by wspomnieć, ptak mógłby się przekonać, że trudno jest o dobry skręt ciała przy grze w kręgle. I chociaż pióra są bardzo przydatne do formowania powierzchni aerodynamicznych i stanowią cudowną izolację, to przypuszczalnie robi się w nich nieco zbyt duszno w ciepły dzień. Ale naprawdę dobrą rzeczą wynikającą z bycia ptakiem (bez obrazy wszelkich strusi, emu i pingwinów, które mogłyby to przeczytać) jest możliwość latania.” [s.159]

I dlatego ptaki są tak piękne. Wolne, niedoścignione. Rozpościerają skrzydła, a my możemy je tylko oglądać z dołu, stając się dla nich coraz mniejsi i mniejsi, aż nasze rozmiary przekroczą rozmiary samego ptaka. Jak w Wonderlandzie, gdzie kiedyś jakaś Alicja i jakieś ciastko…
O pięknie ptaków jest przekonana Rose Mbikawa. I stara się swoim przekonaniem zarazić wszystkich mieszkańców Nairobi. Organizuje wtorkowe spacery ornitologiczne, na których zaznajamia wszystkich przybyłych z bogactwem ptasich gatunków oraz nieodmiennie ze swoim miłym usposobieniem.
A tak jak niektóre ptaki, pan Malik jest nieśmiały i strachliwy (no bo spójrzmy na takiego wróbelka na przykład…).
Zakochany po uszy w Rose, nie opuszcza żadnego ze spacerów. Nadmieńmy, że Rose jest wdową. Nadmieńmy, że pan Malik jest wdowcem. I nadmieńmy, że pozostają przyjaciółmi, gdyż pan Malik ma naturę wróbelkowatą nieco.
Kiedy zbliża się termin dorocznego Balu Myśliwskiego, pan Malik zbiera się na odwagę i… do akcji wkracza przystojny, przebojowy, czterokrotny rozwodnik Harry Khan. Chce zaprosić Rose na bal. W ostatniej chwili pan Malik domaga się swoich praw.
A że ptaki, dzięki swoim lotniczym umiejętnościom, wydają się trudnym przeciwnikiem człowieka, panowie muszą się sprawdzić – ten, kto w ciągu tygodnia zaobserwuje więcej gatunków ptaków, będzie miał możliwość zaprosić damę na bal.

Ta książka mi się niesamowicie podobała. Tak właśnie. To bardzo dobre słowo. Gdzieś przeczytałam, że jest staroświecka. I właściwie muszę się z tym zgodzić. Jest ładnie napisana. Bez wulgaryzmów, bez udziwnień. Zwykłym, prostym, zabawnym językiem. Duża, naprawdę ogromna dawka humoru. Takiego do opowiadania przy herbatce. Miłego, nienachalnego. Dwóch mężczyzn, stających na przeciwko siebie, by według ściśle określonych zasad walczyć o damę. Dama niczego nieświadoma. Wszystko pozostaje tajemnicą, bo tak nakazuje honor.
Poza tym sposób prowadzenia narracji – te wszędobylskie wtrącenia spod znaku „zostawmy na chwilę Rose, by obejrzeć jej dom”. Gra z czytelnikiem, gra z przymrużeniem oka i gra, w którą naprawdę chętnie się gra. Ja przynajmniej grałam z radością, ale to Drayson wygrał :-) Jest przyrodnikiem, który dwa lata spędził w Kenii, więc co do warstwy merytorycznej nie waham się zawierzyć jego osądowi.
Poza tym traktuje Afrykę z dystansem.
„Istnieje niepokojąca, ale nierzadka przypadłość prezydentów i innych przywódców globu, znana jako Martwienie Się o Afrykę. Zaraża się nią zwykle na zagranicznych szczytach poświęconych ubóstwu i chorobom na świecie, a na symptomy składają się bolesne skurcze sumienia z powodu przepaści, która dzieli „pierwszy” i Trzeci Świat pod względem zamożności, niemiłe doznania gdzieś w podbrzuszu, sugerujące, że być może kapitalizm nie jest najbardziej dobroczynną siłą, o czym się nas ciągle zapewnia, oraz częste ataki nawoływań, Żeby Coś Zrobić. Najlepszym nieodmiennie lekarstwem jest mocna dawka krajowego kryzysu.” [s.101]
Nie czyni z niej miejsca, gdzie wszyscy cierpią, ale gdzie żyją też zwykli ludzie, ludzie z pasją i tacy, którzy do tego stopnia się zakochują w jej pięknie, że zostają tam na zawsze (Rose to nie jest czarnoskóre imię).
Za to też go doceniłam. Za tło, które nie przesłania całego obrazu.
No i postacie… Pan Malik skradł mi serce! Dżentelmen w każdym calu, mężczyzna z zasadami, facet który dla wybranki swego serca zgodził się zbadać ile razy człowiek może pierdnąć w ciągu całego dnia.
A jak do tego doszło i dlaczego Harry Khan mówi na niego Jack – odsyłam do „Przewodnika…”
Literatura rozrywkowa wyższych lotów!

Moja ocena: 5,5/6

GDYBYM TYLKO MOGŁA…


(a zagraniczny plakat jest sto razy ładniejszy niż polski)

„KRÓLIK PO BERLIŃSKU”
POLSKA, NIEMCY2009
SC. Bartosz Konopka, Piotr Rosołowski
REŻ. Bartosz Konopka
MUZ. Maciej Cieślak
LEKTOR: Krystyna Czubówna

Gdybym tylko miała jakąś moc… Gdybym na przykład mogła przyznawać jakieś nagrody. Znaczące nagrody. Które niosłyby za sobą uznanie dla twórcy. Propozycje. Czerwone dywany. Szampana i truskawki w śmietanie.
Dałabym wtedy taką swoją nagrodę - nazwijmy ją roboczo Oscar® - pięknemu filmowi Konopki o królikach…
O fabule to jakoś głupio pisać. Króliczy świat, królicza łąka, terytorium wolności, które nagle zostaje ograniczone zasiekami, a później murem, coraz wyższym i wyższym.
A… Zapomniałam napisać, że wszystko dzieje się gdzieś w kraju o nazwie Niemcy. A właściwie w dwóch krajach o nazwie Niemcy. Króliki zaś nie mają wyjścia i choć nie do końca rozumieją sytuację, choć dziwny mur jest dziwnie dziwny, to MUSZĄ się przystosować i odnaleźć w nowych warunkach. Nie ma rady. Popadają w marazm, a potem są inne, kolejne stadia…
Alegoria.
Bajka.
Przypowieść.
Różnie można by o „Króliku po berlińsku” mówić. Fantastyczny, cięty dowcip, ukryty gdzieś na dnie komentarzy (czytanych przez Czubównę, tym jej głosem niepowtarzalnym zupełnie). Film mądry, odważny, piękny. O murze berlińskim (nie wiem sama, czy to pisać z wielkiej litery…) w taki sposób w jaki nikt, nigdy dotąd… A może jednak, tylko, że ja nie znam.
I jeszcze ten tytuł – królik po berlińsku. Nazwa potrawy. Menu w restauracji. Wykwintne danie (no tuż po zburzeniu muru może nie takie wykwintne – dlaczego – warto obejrzeć i się przekonać). Takie moje skojarzenia. I tylko czemu te „króliki – człowieki” na rzeź musiały iść, żeby ktoś tam u góry mógł się najeść…?
Świetne zdjęcia! Temat poruszający wciąż i wciąż. Mimo, że coraz mniej chyba nas dotyczy.
A oglądając ten film miałam w głowie moje dzieciństwo. Gdy tata przyjechał kiedyś z Zagranicy (to było dla mnie i mojego Brata nazwa własna, to miejsce, do którego Tata pojechał – miasto? państwo? Zagranica) i przywiózł kamyk. Brzydki. Odrapaniec. Nad morzem nikt by na taki nie spojrzał. Miałam kolekcję zielonych, brązowych i ślicznie mieniących się srebrnych kamyków. A ten był szary. Betonowy. I po co mi on? „To kawałek muru berlińskiego” powiedział Tata z uśmiechem.

Moja ocena: 6/6

poniedziałek, 22 marca 2010

SKRZYDEŁKO CZY NÓŻKA?


RACHEL CUSK
„ARLINGTON PARK”
(TŁ. PAWEŁ ŁOPATKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2010

Mama mojej koleżanki odłożyła książkę po przeczytaniu 59 strony (książka ma 309), właściwie rzuciła nią o blat stołu i stwierdziła, że to jakieś badziewie kompletne i że tego się czytać nie da.
Ja byłam wtedy jeszcze przez lekturą „Arlington Park”, więc nie mogłam bronić, ani wraz z nią oskarżać. Nie miałam zdania i w sumie zaczęłam się wahać, czy w ogóle po tę książkę sięgać. Ale zawitałam na Arlington i nie żałuję.
Ale dokładnie rozumiem, dlaczego mama mojej koleżanki rzuciła książką o stół po przeczytaniu 59 strony…
To jeden dzień wyrwany z życia kobiet na przedmieściach Londynu. Jeden calutki dzień, który zaczyna się porannym deszczem i kończy nagle, też wraz z kroplami deszczu, cicho, po cichutku, niezauważony prawie, niedoceniony…
Pięć kobiet, młodych mieszkanek Arlington Park, śledzimy w każdym ich ruchu tego dnia. Za jedną podążamy do szkoły, by zaprowadzić dzieci, z drugą idziemy na zakupy do rzeźnika, z trzecią przyjmujemy nową lokatorkę do pustego pokoju (i pobieramy z nią 80 funtów za tydzień)… itepe, itede..
I tu już wiem, że mama mojej koleżanki pewnie przed chwilą wróciła od rzeźnika, pewnie zastanawia się, co mężowi ugotować na obiad, z tych łupów mięsnych, z tych wystających z siatek nóżek i żeberek. I gdy ma te trzydzieści minut, gdy woda na ziemniaki jeszcze nie gotowa, ale gdy już mięso leży zamarynowane, gotowe do smażenia, to jakoś nie chce jej się czytać o tym, jak inna kobieta ogląda połcie mięsa u innego rzeźnika, gdzieś na przedmieściach Londynu. Nie tego oczekuje od książki…
A z drugiej strony ona nie zastanawia się, tak jak bohaterki (bohaterki szarego dnia???) książki nad swoim życiem. Oglądając mielone w sklepie nie myśli nad sensem świata, nad celowością swego istnienia, ale tylko i wyłącznie nad tym cholernym mięsem! A Amanda na przykład zastawia się wtedy, czy gdyby mogła podać na obiad swojego syna… (ot, drastyczny przykład mi przyszedł do głowy, ale już trudno… a to dlatego, że właśnie na tej 59 stronie, do której doczytała mama mojej koleżanki, jest właśnie ta wizyta u rzeźnika, która tak wnerwiła mamę mojej koleżanki).
Statystyczna Matka Polka i Żona Polka nie zastanawia się nad sensem życia, bo nie ma czasu. Bo najpierw idzie do pracy, a potem musi zrobić zakupy, ugotować, podać, pogryźć za dzieci… (nie chcę się wdawać w dyskusje, czy to dobrze, czy to źle, czy się umartwia, czy się nie umartwia, nie o tym jest ten post). A kobiety z Arlington Park przeważnie do pracy nie chodzą, tylko prowadzą domy i zapraszają się na herbatki.
Ale myślę, że oprócz mentalności, która różni kobiety książkowe, od kobiet, które tę książkę będą czytać, to też fakt, że te książkowe, papierowe, chociaż w myślach potrafią sobie powiedzieć, że życie je nuży, że dzieci je męczą, że właściwie to one ich nie lubią, że mężowie zabijają ich prawdziwe ja, że od dawna chodzą jak trupy, jak zombi, jak żywe-nieżywe, są, ale tak naprawdę to ich nie ma, to tylko jakaś projekcja, która przewija się na siatkówce męża i dzieci…
U Matki Polki by to nie przeszło, zaciśnie zęby i nigdy nie powie, że coś złego zrobił jej syn, czy córka…
Wiem, teraz koloryzuję, ale wczuwam się w tok myślenia mamy mojej koleżanki, rozpatruję powody, dla których rzuciła książką.
A dla mnie te kobiety z Arlington są tak samo nieszczęśliwe i tak samo szczęśliwe, jak polskie, które o tym czytają. Tylko w inny sposób i Rachel Cusk pokazała to w specyficzny sposób, który może wydawać się nie do przełknięcia.
„- Rany boskie! – rzekła z wymówką Christie – Cóż my się tak wszystkie zamartwiamy! Zamiast popijać kawkę, rozmawiać o modzie, o tym, dokąd by się chciało wyjechać na urlop, plotkować, raptem… - dotknęła dłonią czoła – trwonimy czas na dyskusje o istnieniu Boga! Coś tu chyba nie gra, zgodzicie się ze mną? Nieraz mówię do Joego: „Poranne kawki bywają wykańczające, naprawdę, choć pewnie trudno ci w o uwierzyć”.”[s.92]
Rozumiem, że mama mojej koleżanki mogłaby fuknąć i krzyknąć czytając takie zdanie. A ja czytając je widzę, że te kobiety są takie same, choć trochę inne. A słuchając Christie, która mówi „Nosisz się bardzo idiosynkratycznie(…) Bardzo… jak to się mówi?... eklektycznie. Jak choćby dzisiaj. Spódnica na spodnie. To bardzo indywidualny, eklektyczny image.” [s.123], wiem, jak bardzo Christie chciałaby być młoda, zmieścić się w rozmiar 34 i nie musieć chodzić po centrum handlowym z wózkiem. I wcale nie dlatego, że nie kocha swoich dzieci. To po prostu tęsknota jakaś, która w niej od czasu do czasu powstaje. Żeby zapomnieć o tych cholernych żeberkach i być tylko kobietą, niczym więcej…
Ja „Arlington Park” nie porzuciłam. Czytało mi się pięknie. Takie miniatury, zaglądanie w cudze życie (nie przeczę, że to życie w zupełnie innych realiach niż nasze), takie przezokienne podglądanie i zaznajamianie się z innymi kobietami na odległość.
A Rachel Cusk ma dar snucia opowieści, pięknym poprawnym językiem, z szaroburości robi kolory. Ma dar obserwacji, wyłupuje szczegóły ze skorupki rzeczywistości – jakby była bardzo biegła w tym oglądaniu przez lornetkę cudzych żyć, jakby co dzień ćwiczyła…
A rozdział (taka mistrzowska miniatura) o wizycie w parku… To po prostu trzeba przeczytać! Przeniosłam się w jednej chwili na letnie krakowskie Błonia (jakoś tak mi tam pasowało). Tyle szczegółów, takie bogactwo maleńkich, zamkniętych chwil, takich chwilek – kropel, które spływają po twarzy i cieszą swoim dotykiem.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 21 marca 2010

ZAMAZYWANIE PRZESZŁOŚCI


SIMONE VAN DER VLUGT
„ZJAZD SZKOLNY”
(TŁ. DOROTA SZAFRAŃSKA-PONIEWIERSKA)
MUZA SA, WARSZAWA 2010

Pamięć ludzka to taki dziwny twór… Nie przechowuje wszystkiego, czasem przeinacza, wygładza, myli fakty, wypiera co gorsze obrazy.
To właśnie przydarzyło się Sabine.
W szkole podstawowej miała piękną przyjaciółkę Isabele. W szkole średniej piękna Isabel odtrąciła mniej piękną Sabine. Zaczęła lgnąć do ludzi podobnych jej urodą, odrzucając szczerą, niekłamaną przyjaźń dziewczyny. Sabine jest sama, wzgardzona, ale wciąż gdzieś w oddali stoi na straży swojej „nie-przyjaciółki”. Nie potrafi w gruncie rzeczy przestać się z nią przyjaźnić.
Pewnego dnia Sabine nie może się powstrzymać i po lekcjach jedzie za Isabele na rowerze. Isabele zamiast wracać do domu jedzie na wydmy, gdzie ma się z kimś spotkać. Sabine w ostatniej chwili rezygnuje. Skręca w inną uliczkę i traci koleżankę z oczu. Następnego dnia dowiaduje się, że dziewczyna zaginęła. Nigdy jej nie odnaleziono.
Dziewięć lat potem, dwudziestotrzyletnia Sabine dostaje zaproszenie na zjazd absolwentów szkoły. Wspomnienia, które w takiej chwili powinny stadami przebiegać przez jej umysł, jednak nie odżywają – Sabine wyparła ze świadomości cały tamten dzień i wszystkie skutki zaginięcia Isabele. Nie wie, gdzie wtedy była, co robiła, co się działo wokół niej. Nie pamięta niczego, co ma związek z tamtym pięknym letnim dniem –chwila, gdy skręciła w inną uliczkę, jest ostatnią, która tkwi w jej pamięci. Tylko, że Sabine coraz bardziej chce się dowiedzieć prawdy.
”Mroczy thriller psychologiczny” napisano na okładce. Fakt, ta książka jest mroczna i duszna. Gdy się ją czyta trzeba szeroko otworzyć okno, bo może zabraknąć powietrza.
Co do thrillera psychologicznego…
Ja dość szybko odkryłam co się wydarzyło tego dnia, w którym Isabele zaginęła. Nie powiem na której stronie, bo nie chcę zdradzać tym, co zamierzają „Zjazd szkolny” przeczytać. Ale dla mnie nie był to już do końca thriller. Choć czytało się bardzo łatwo, książka wciągała jak bagno – dosłownie, można utonąć w jej gęstej atmosferze - choć jest napisana składnie i wydarzenia w pewnym momencie przyspieszają tak, że dzieje się dużo, dużo, coraz więcej, to jednak czegoś mi w tej książce brakowało.
Oczywiście nie było tak, że odkryłam wszystkie fakty i że niczym mnie autorka nie zaskoczyła, ale jednak zbyt mało przede mną ukryła.
A jeśli chodzi o psychologiczny – fakt, jest psychologia postaci, dość rozbudowana, tylko to mam wrażenie taka trochę tania psychologia. Rozważania i ulepki, z których zbudowała autorka postacie, są wszystkim znane: że pamięć wypiera, że jak cię ktoś porzuca to ci bardzo przykro, że jak ci bardzo przykro to w którymś momencie swojego życia musisz się załamać (Sabine załamuje się w wieku 23 lat, dostaje zwolnienie lekarskie na długi czas, a powieść zaczyna się od jej powrotu do pracy po tej długiej nieobecności), że potem trudno komuś zaufać i dopuścić do siebie, a to z kolei rodzi konflikty w dorosłym życiu. A więc, że dzieciństwo nas kształtuje i ma na nas ogromny wpływ… Takie trochę bla bla bla, które każdy z nas słyszał tu lub ówdzie.
Niemniej jednak książkę czytało się dobrze i jeśli ktoś potrzebuje czegoś do pociągu, co wciągnie i odwróci uwagę od długich godzin jazdy – polecam jak najbardziej.

Moja ocena: 4,5/6

PS Niech ktoś przeczyta i da znać, czy równie szybko zorientował się, w którą stronę zmierza całą intryga…

czwartek, 18 marca 2010

O ZWIERZĘTACH I PEJCZU


MILENA AGUS
„PÓKI REKIN ŚPI”
(TŁ. MONIKA WOŹNIAK)
WAB, WARSZAWA 2009

Chwyciłam tę książkę z półki bibliotecznej, bo MIOTŁA oczywiście. Choć nie wszystkie Miotłowe powieści przypadły mi do gustu, ale niektóre były fantastyczne, a wiadomo ogólnie, że zawsze pamięta się dobre chwile, złe wypierając z pamięci.
Więc przeczytałam i ta jest pośrodku…
Młoda Włoszka, licealistka, szuka miłości. Miłości z prawdziwego zdarzenia. Bo w domu jakiś tej miłości ubytek. Mama zamknięta w sobie na cztery spusty. Tata podróżuje po świecie, nikomu nie mówiąc kiedy wyjdzie i czy wróci. Brat tylko ćwiczy pasaże fortepianowe, zamknięty w swoim pokoju. A ciotka, jak kameleon, dostosowuje się do wciąż następnego mężczyzny, po to, by znaleźć męża.
Dziewczyna wikła się w romans ze starszym mężczyzną, który zmuszą ją do wyuzdanego seksu, tortur i sadomasochistycznych sesji, twierdząc, że jeśli zrobi to i to (różne, wciąż nowe pomysły przychodzą mu do głowy, łącznie z jedzeniem ekskrementów) to już nigdy jej nie opuści. A ona godzi się na wszystko, by tylko przez chwilę być kochaną… Bo chce być czyimś szczeniaczkiem, czyimś małym pieskiem, którego ten ktoś będzie tulił, karmił i zabierał na spacery…
Jest jeszcze jedna postać – Przyjaciel, w którym ciotka od zawsze się kocha i u którego nie ma szans, a który dla dziewczyny jest jedyną ostoją, jedynym kierunkowskazem, który zawsze odbierze telefon, gdy ona zadzwoni…
Oprócz tego Przyjaciela nie ma w tej książce ani jednej pozytywnej postaci. Ani jednej radosnej twarzy. Ani jednej spełnionej jednostki. Wzlatują na kilka chwil w niebo po to, by opaść na ziemię tym silniej by poranić się za każdym razem mocniej…
W wielką czerń wepchnęła mnie ta książka, w wielki smutek. I nie chcę już takich rzeczy czytać.

Moja ocena: 4/6 (za język, za zdania perełki, ładne, kształtne, białe – to wszystko, co jest białego w tej książce, reszta to wielka nicość).

„My z mamą jesteśmy podobne pod tym względem, że wszystko smarujemy miodem, podczas gdy ciotka jest szorstka(…) My nie lubimy stylu bycia ciotki. Wolimy osłodzoną wizję świata i tata mówi, że dostaniemy cukrzycy mózgu.” [s.22]

(Krótka ta recenzja, bo jeszcze ciągle myślę o Thomasie i Mathieu)

środa, 17 marca 2010

...


JEAN-LOUIS FOURNIER
„TATO, GDZIE JEDZIEMY?”
(TŁ. BOŻENA SĘK)
KSIĄŻNICA, KATOWICE 2010

Przeczytałam tę książkę właściwie w jakieś dwie (niecałe dwie) godziny.
Śmiałam się.
Płakałam.
Dumałam.
To najszczersza książka o rodzicielstwie, jaką w życiu czytałam.
To miniaturowe rozdziały, w których autor zawarł maksimum treści.
Jean-Loise Fournier ma dwóch synów. (To znaczy już jednego, jednego już nie ma…). Urodzili się w odstępie dwóch lat. Obydwaj są upośledzeni umysłowo i fizycznie. Autor napisał książkę dla nich. Napisał książkę o nich. (Bo przecież o takich dzieciach się milczy – ojciec o takich dzieciach chciał opowiedzieć.) Napisał książkę po to, żeby zaistnieli w świecie. Po to, żeby ludzie ich poznali.
To jest Mathieu. A to jest Thomas. Nie do zapomnienia…
Właściwie nie umiem powiedzieć co czułam, co myślałam, czytając tę książkę…
Nie potrafię, więc będę o niej milczeć.
Tylko to jeszcze (choć właściwie chciałabym przepisać całą książkę; choć nie mogłam się zdecydować…):

„Mathieu jest coraz bardziej zgarbiony. Nie pomaga kinoterapia ani metalowy gorset. W wieku piętnastu lat ma sylwetkę staruszka, który przez całe życie grzebał w ziemi. Na spacerze widzi tylko własne stopy, nie może nawet popatrzeć w niebo.
Przeszło mi nawet przez myśl, żeby na czubkach butów zamocować mu lusterka, takie retrowizory, w których odbijałoby się niebo… (…)” [s.96]

Moja ocena: 6/6 (choć to książka z gatunku „nieocenialnych”)

poniedziałek, 15 marca 2010

ŚLINKA CIEKNIE


ERICA BAUERMEISTER
„SZKOŁA NIEZBĘDNYCH SKŁADNIKÓW”
(TŁ. EWA BORÓWKA)
SONIA DRAGA, KATOWICE 2010


ANTHONY CAPELLA
„AFRODYZJAK”
(TŁ.BLANKA KWIECIŃSKA-KUCZBORSKA)
ALBATROS, WARSZAWA 2006

„Składniki…” zobaczyłam w nowościach w jednej z księgarni – zagarnęłam. „Afrodyzjak” wyczytałam u Tuchy i porwałam z bibliotecznej półki.
Dość proste fabuły obydwu książek.

U Bauermeister jest sobie Lillian. Jako czteroletnia dziewczynka straciła rodziców – ojciec odszedł od nich, a matka, nie mogąc udźwignąć tej osobistej tragedii, uciekła w siebie, w książki, w swój świat, niedostępny dla córki. Lillian zawiera swoisty pakt ze swoją kuchnią i patelnią – jeśli pozwoli jej odzyskać matkę, poświęci się gotowaniu już na zawsze.
Kilkanaście lat później w swojej własnej restauracji rozpoczyna właśnie kolejny kurs gotowania dla siedmiu różnych osób…
„Afrodyzjak” dzieje się we Włoszech. Bruno i Tomassi to dwaj najlepsi przyjaciele. Tomassi to typ playboya, który największą radość czerpie z „kolekcjonowania” kobiet – szczególnie amerykańskich turystek. Przez przypadek poznaje Laurę, studentkę ze Stanów, która po wielu nieudanych randkach dostaje od swojej przyjaciółki radę, by umawiać się tylko z kucharzami. Problem w tym, że Tomasso jest zwykłym kelnerem. Za to Bruno pracuje w kuchni jednej z najlepszych w Rzymie restauracji… Zawiązuje się intryga na miarę współczesnego Cyrano de Bergerac’a.

Przewidywalne. Wiadomo już na początku każdej historii, co będzie na jej końcu (chociaż „Składniki….” zaskoczyły mnie kilkoma motywami). Ale to nie dlatego te książki mają dla mnie tak wielką wartość.
Obydwie są dla mnie utkane z dwóch nici – jednej grubej, nieporadnej, momentami słabej językowo. To warstwa fabularna. Ale ta druga, cieniusieńska, ale mocna i nadająca kolor i fakturę całej opowieści… To te fragmenty, gdy mowa jest o jedzeniu. To czysta magia, czyste piękno. Delikatne słowa, dobrane z najwyższą precyzją. Tak, że czuje się każdy smak, każdy najmniejszy okruszek przyprawy. A oprócz smaku jeszcze zapach, wygląd i temperaturę każdej potrawy – zimne, przyprawiające o gęsią skórkę włoskie gelato i gorącą, rozgrzewającą kroplę sosu na języku…
To coś, co obydwoje autorów ceni najbardziej w życiu – przekonanie, że jedzenie, dobre, przygotowane według starodawnych przepisów, przygotowane z najlepszych składników, przygotowane z wielką pasją, potrafi zmienić życie i wydobyć z człowieka jego najgłębiej skrywane cechy, jego pragnienia i prawdziwą naturę.
Dlatego czytało mi się te książki tak dobrze. Wąchałam strony, sadząc, że pachną szarlotką, albo ziołami… I nie mogłam uwierzyć, że tak nie jest. Tak sugestywny zapach unosił się ze słów…

I co zabawne – szkoła niezbędnych składników… najważniejsze są najprostsze, podstawowe dary ziemi, ale potraktowane z odpowiednią dozą inwencji – to jak alchemia, trzeba wiedzieć, lub czuć, jakie smaki mogą się kochać ze sobą. A jeśli już się posiądzie tę wiedzę, ten dar, to z każdego posiłku można zrobić afrodyzjak….

Moja ocena: 5/6 (obydwie smakowite pozycje… nie czytać na głodniaka!!!!)

niedziela, 14 marca 2010

KAWAŁECZKI, MINIATURKI


JUDY BUDNITZ
„ŁADNE DUŻE AMERYKAŃSKIE DZIECKO”
(TŁ. JOLANTA KOZAK)
ZNAK, WARSZAWA 2009

Po tę książkę sięgnęłam, ponieważ poprzednia pozycja Budnitz „Gdybym Ci teraz powiedziała”
zrobiła na mnie kolosalne wrażenie.
Pamiętam (choć czytałam ją już dawno), że język, styl, historie w niej zawarte naprawdę mnie poruszyły. To był prezent od mojego Męża (ówcześnie jeszcze nie Męża), który wybrał ją specjalnie dla mnie po długich poszukiwaniach w Empiku. Stwierdził, że był pewien na milion procent, że mi się spodoba. Nie pomylił się.
Co do „Dziecka…” mam mieszane uczucia. W ogóle to nieszczególnie lubię opowiadania. Są dla mnie, jak jakiś strzęp wyrwany z czyjegoś serca. Krótkie, mgliste, niedokończone. Nawet te, które mają wyraźnie zarysowną pointę, zawsze po przeczytaniu rodzą we mnie poczucie pustki i niespełnienia.
Ale opowiadania Budnitzowe czytało mi się ogólnie bardzo dobrze. Może przez jakieś wspólne mianowniki, które nad tym tomikiem „wiszą”: emigracja, wyobcowanie, nicość, swoisty katastrofizm, uczucia macierzyńskie oraz pytanie jak dobrze można poznać drugiego człowieka (także w przypadku zagrożenia).
To 12 opowiadań, lepszych, lub gorszych, ale napisanych pięknym, czystym, literackim językiem.
Ku mojej ulotnej pamięci po kilka zdań o każdym.

skąd przychodzimy
Dla mnie przecudna historia, piękne opowiadanie o sile matczynej miłości. Młoda kobieta mieszka na biednej wsi z matką i siedmioma braćmi. Jest niezauważona przez rodzicielkę, nie dostaje tyle ciepła, ile potrzebuje. Gdy zachodzi w ciążę, postanawia, że da swojemu synowi wszystko, co jest najlepsze na tym świecie. Jej zdaniem szczęście może syn osiągnąć tylko, gdy urodzi się w Ameryce. Kobieta nie ma odpowiednich papierów, by wyemigrować i urodzić chłopca na amerykańskiej ziemi. Próbuje wciąż i wciąż przedostać się nielegalnie do Raju, prosi syna, by poczekał z przyjściem na świat, ponieważ musi mu zapewnić byt…
6/6

chlust
Historia córki, która z miłości do matki idzie za nią na badania mammograficzne.
4/6

nadia
Joel sprowadza sobie żonę z zagranicy po to, by mieć kogoś lojalnego oraz po to, by uratować biedną rosyjską kobietę od jej losu. Zakochane w Joelu przyjaciółki postanawiają się zająć Nadią…
3,5/6

goście
Wizyta rodziców. Córka ukrywa swojego narzeczonego, nie jest gotowa, by go przedstawić. Nawiguje rodziców przez telefon (nie mogą trafić), a w przerwach analizuje swój związek.
Konkluzja – gdy jesteśmy zagrożeni, zapominamy o wadach naszych ukochanych – byle tylko mieć się do kogo przytulić.
3/6

ratowanie twarzy
Była pani premier totalitarnego państwa zostaje ujęta przez nowe władze. Okazuje się, że to nie do końca ta sama osoba… (nie chcę psuć całej niespodzianki, dlatego więcej nic nie piszę).
4/6

cud
Młodej parze białoskórych rodzi się syn – ciemny, ciemniejszy od jakiegokolwiek Murzyna, którego widzieli do tej pory… Matka stara się pokochać syna, takiego jakim jest, ojciec – stara się zaakceptować zdradę żony (której to zdrady nie było).
Naprawdę przejmujące i przerażające opowiadania.
5/6

okazje
Jak dla mnie najgorsze opowiadanie w tomie.
Dziewczyna, brat i bratowa. Małżeństwo zwabia do siebie domokrążców, których nienawidzi, po to, by łapać ich do wielkiego kojca.
Kompletnie do mnie nie trafiło.
1,5/6

słoń i chłopiec
Piękne opowiadanie o wpływie cywilizacji na człowieka. Niedawno pisałam o filmie „Wojna plemników”, który podejmuje podobny temat – tu chodzi o Amerykankę, która przyjeżdża do Afryki, żeby szerzyć edukację wśród biedoty. Upatruje sobie małego poganiacza słoni, żeby polepszyć jego egzystencję. Nie bierze tylko pod uwagę faktu, że on już może być szczęśliwy.
6/6

zanurzenie
Przejmujące opowiadanie o rasizmie i karze za rasizm. Zasłużonej!!!
Lato. Amerykańska prowincja. Jak co roku białe dzieci oblegają miejski basen, a czarne patrzą zza płotu. Niepisana umowa. Niczego nieświadoma kuzynka z Nowego Jorku zaprasza czarne dzieci do basenu. Białe natychmiast basen opuszczają.
Zaczyna się walka sił, bo nikt nie chce ustąpić.
Mądre, bardzo mądre opowiadania.
6/6

najczulsze cięcie

Wojenny dziennik polowego lekarza i wpływ zapisków na potomka. Nieciekawe, nieprzekonujące.
2/6
Aczkolwiek jedna ważna scena. Chyba najpiękniejsza w całym tomiku. Zacytuję, bo się zauroczyłam:
„Kiedyś słyszy wojowniczy okrzyk: „Ale ja muszę sam! Chcę sam napisać list do swojej dziewczyny!” Odwraca się i widzi znajome nogi (…) Benity pochylonej nad chłopakiem. Benita trzyma kartkę i pióro, każe sobie dyktować. Chłopak odmawia i tryka ją głową. Sal teraz dopiero widzi, ze tamten nie ma rąk. Notuje: „Pamiętam, jak go operowałem: widocznie coś mu wybuchło w rękach, bo zostały z nich wystrzępione skrzydełka”.
„To mają być m o j e słowa! – piekli się chłopak, purpurowy ze złości, ciskając się jak ryba wyrzucona na brzeg. – Jak ja jej pośle list napisany przez inną kobietę?. Benita kategorycznie obstaje przy swoim, nalega, krzyczy na chłopaka cała twarzą. I właśnie w chwili, gdy Sal spodziewa się, że chłopak dostanie po pysku, Benita opiera go plecami o siebie i wsuwa ręce w puste rękawy jego szlafroka. Kładzie podbródek na jego ramieniu, unosi pióro nad kartką i czeka. Chłopak szarpie się, zaskoczony, ale nagle dostrzega te piękne białe ręce wyłaniające się z jego rękawów, gotowe i posłuszne jak ręce marionetki. I poddaje się osobliwemu uściskowi. Zgina kolana, robiąc na nich pulpit, i przybliża usta do ucha Benity.”
[s.242-243]

gotowość
Świetne, najbardziej dające do myślenia opowiadanie. Kraj, który przygotowuje się na ewentualność wojny. Prezydent buduje schrony, daje dokładne wskazówki, a potem przeprowadza próbę generalną. Ludzie nie idą do schronów, ale zaczynają spełniać swoje ukryte pragnienia….
Moje bardzo ważne pytanie: Przecież żyje się tylko raz, to dlaczego to życie jest tak bardzo na pokaz, tak bardzo zniewolone, zaszufladkowane, związane, stłamszone???
6/6

matczyna
Na całej wyspie tylko matki. Mężczyźni poszli na wojnę, ojcowie to żołnierze, którzy zawitali na wyspę na chwilę. Kobiety masowo porodziły dzieci i każdemu, nawet dziewczynkom, dały imię po ojcu, żeby pamiętać tych mężczyzn. Ale od tej pory synowie żyją po drugiej stronie wyspy. Dlaczego?
6/6

Statystycznie moja ocena: 4,5/6

A dla miłośników Murakamiego fantastyczna wiadomość! Zaczyna się dla mnie niepokój oczekiwania! (bo to mój idol niekwestionowany)

środa, 10 marca 2010

PRZEMYŚLEĆ WIELE SPRAW


MAŁGORZATA KALICIŃSKA
„WIDOK Z MOJEGO OKNA. PRZEPISY NIE TYLKO NA ŻYCIE”
BIBLIOTEKA BLUSZCZA,
ELIPSA SP. Z O.O., WARSZAWA 2010

Cóż, sięgnęłam po tę pozycję, bo mi się akurat dobrze czytało „Dom nad rozlewiskiem”. Wiem, że wiele osób krzyczy i wrzeszczy, że to banał, wtórność, itp. Ostatnio miałam nawet dyskusję z jedną panią na ten temat – zapytała, dlaczego księgarnie sprzedają taki chłam, dlaczego w ogóle ktokolwiek „toto” czyta. Bo jest lekkie, łatwe, przyjemne, bo można się oderwać od codzienności, bo bohaterka jest podobna do wielu czytelniczek, bo każda z nich chce czuć się wyjątkowo jak Małgosia z powieści, żeby ktoś im wreszcie powiedział, że są piękne, potrzebne, że to, co robią ma sens. I najważniejsze bo to polskie realia, bliskie, nasze, te które znamy jak własną kieszeń – ile znacie takich „czytadeł” osadzonych w tym, co te rzesze czytelniczek naprawdę znają, rozumieją, widziały (nie jakieś holiłudy, albo losandżelesy)? Grochola, Szwaja – oczywiście i one sprzedają się również bardzo dobrze. A podsumowaniem mojej dyskusji z ową panią było stwierdzenie, że niech kobiety czytają nawet i herlekiny, byleby czytały.
No więc ja staję po stronie „Domu nad rozlewiskiem”, sama z przyjemnością latem ciepłym na balkonie przeczytałam.
No a teraz przeczytałam zbiór felietonów, które były wcześniej zamieszczane w „Bluszczu”. Styl Kalicińskiej- felietonowej trochę mnie razi. Powtarzalność Kalicińskiej- felietonowej trochę mnie razi (dwa felietony o świętach w jednym tomie (!), o odarciu ich z magii i komercjalizacji – co prawda ugryzione od innej strony, ale jednak). Silenie się na luzackość Kalicińskiej- felietonowej trochę mnie razi.
Ale łyknęłam tę książeczkę i mam w sumie w głowie dużo znaków zapytania. Tematy, które poruszyła wydają mi się warte uwagi. Między innymi odmitologizowanie wsi – pisze o pijaczkach i wsiach po PGRze, ale jednocześnie pokazuje za co wieś kocha. Poza tym o potrzebie ciszy w życiu; o antyświecie (jej teza – w tej chwili tworzy się antyświat, a ona pamięta jeszcze świat – wtedy, gdy panowały jakieś zasady kontaktów międzyludzkich, a także tego, co pokazuje się w mediach i ciężko jej się na ten antyświat z antygwiazdami [przedstawia przykład Joli Rutowicz] przestawić); o posiadaniu realnych mistrzów, takich z własnego otoczenia; o czytaniu; a przyziemnie felieton o polskich urzędach – naśmiałam się nad nim, bo taki absurdalny, a taki prawdziwy.
Podsumowując… gdyby ta książka była grubsza, obszerniejsza, to pewnie bym jej nie skończyła, ale tak – świetna pozycja na przykład do tramwaju, albo na dłuższą trasę kolejki SKM, kiedy nie trzeba za dużo myśleć, ale można wyłapać zalążek idei, tezy, przekonania i później podumać o tym na poważnie.

Moja ocena: 3,5/6

wtorek, 9 marca 2010

CENA MIŁOŚCI


„$9,99”
AUSTRALIA, IZRAEL, 2008
SC. Tatia Rosenthal, Edgar Keret
REŻ. Tatia Rosenthal

Po „Mary i Max” sięgnęłam po kolejną animację – robioną zresztą tą samą metodą: plastelina i montaż poklatkowy.
Przyciągnęła mnie do tego filmu osoba Etgara Kereta. Młody izraelski pisarz, bożyszcze młodzieży izraelskiej, ale ciągle tłumaczony na wiele języków, dzięki czemu jego popularność rośnie.
Keret jest także wykładowcą Wyższej Szkoły Filmowej w Tel Awiwie. Uwielbiam jego prozę, ale widziałam jego film „Meduzy” i szczerze mówiąc nie zachwycił mnie. Fajny pomysł, ale nie mogłam zupełnie wejść do tego filmu… Jednak mimo minimalnego rozczarowania, postanowiłam dać mu jeszcze jedną filmową szansę.
I małe, zgrabne cudeńko zobaczyłam!
To opowieść o mieszkańcach jednego bloku (film jest wynikiem pracy nad zaadaptowaniem kilku różnych opowiadań Kereta) – wiele historii w jednej.
Jest Dave, który mieszka z ojcem, mimo, iż ma 28 lat; jego ojciec to zmęczony życiem mężczyzna, od którego uciekła żona; jest też brat Dave’a – Lenny, zakochany w modelce; są rozliczni sąsiedzi, z których każdy ma swój problem – staruszek Albert, magik Parcus na emeryturze, wiecznie narajany Ron, który ma dziwne towarzystwo…
Wszystkie te postacie łączą trzy rzeczy – miejsce zamieszkania (cienkie ściany bloku zmuszają sąsiadów do uczestniczenia nawzajem w swoim życiu), postać bezdomnego Anioła, który ukazuje się każdej z postaci oraz poradnik za 9,99 o sensie życia, który kupił Dave i który również przewija się przez życie każdego z nich.
No i jest jeszcze coś – chyba najważniejsze – nieustanna, nieujarzmiona, nieutulona, niewyczerpywalna potrzeba bycia kochanym, docenianym, zauważonym – każda jedna postać w tym filmie na swój sposób zabiega o miłość. Jedni o rodzicielską, inni o erotyczną, jeszcze inni o przyjacielską. Ale moim zdaniem to właśnie w jakiś sposób pokazuje poradnik sensu życia – oczywiście metaforycznie i bardzo obrazowo.
No i jedna ważna dla mnie rzecz: realizm magiczny… Nie wiem w sumie, czy ten termin można odnieść do filmu, ale od razu mi się nasunął – współistnienie magii, cudowności, ze zwykłym szarym życiem tak, że nikt się tej magii nie dziwi. Sama współscenarzystka filmu stwierdza: "Chciałabym, żeby widzowie myśleli, że to, co dzieje się w tym filmie, jest trochę magiczne momentami, ale takie też jest życie. Życie wzbudza takie uczucia, te mniej i te bardziej przyjemne". (cytat za stroną Ale Kino!). A ja realizm magiczny uważam za świetny wynalazek i bardzo się lubuję, a najlepszym, pierwszym z brzegu i to rodzimym przykładem jest „Dom dzienny, dom nocny” i „Prawiek i inne czasy” [Olgi Tokarczuk], które czytam co jakiś czas, po kilka stron chociaż, by tą magią – niemagią przesiąknąć.

A film… Piękny, mądry i dobrze zrobiony (plastelina to fantastyczne filmowe tworzywo!). Kładę na półkę z ulubionymi.

Moja ocena: 6/6

niedziela, 7 marca 2010

O PRZYJAŹNI


MARY I MAX
AUSTRALIA, 2009
SC. Adam Elliot
REŻ. Adam Elliot
ZDJ. Gerald Thompson
MUZ. Dale Cornelius

Jakiś czas temu oglądałam ”Zaklęte serca”, a dziś trafiłam na animację „Mary i Max”. Tylko, że ten film jest dużo lepszy…
Mary ma osiem lat, mieszka w Australii, ma znamię na czole, duże okulary, matkę pijaczkę i złodziejkę i jest szykanowana w szkole. Czuje się samotna, a jej największym marzeniem jest to, aby mieć przyjaciela.
Max ma lat czterdzieści cztery, mieszka w Nowym Jorku, jest gruby – waży 160 kilo! – jest Żydem, był szykanowany w szkole i jest samotny. Jego największym marzeniem jest to, aby mieć przyjaciela.
Dziwnym i ciekawym trafem, którego nie zdradzę, Mary i Max zaczynają ze sobą korespondować.
Sposób, w jaki Max się zachowuje i to, co pisze o sobie, nasunął mi myśl, że jest autystykiem, że ma zespół Asperegra. I rzeczywiście. Temat więc podobny jak we wspomnianych „Zaklętych sercach”.
Między chorym Maxem, który nie potrafi wyrażać emocji, a skrzywdzoną przez los, przez świat Mary, zawiązuje się przyjaźń. Przyjaźń ważniejsza niż rodzina, niż kariera, niż wszystko inne. Przyjaźń – marzenie, która może zmieniać świat.
Na początku jest informacja, że ta historia zdarzyła się naprawdę. Nie wiem, na ile się zdarzyła, na ile jest inspirowana wieloma różnymi historiami, ale ważne, że zdarzyć się naprawdę mogła. I że reżyser dobrze wie, o czym mówi.
I niesamowite jest dla mnie to, jak wiele emocji – śmiech, ból, płacz, zachwyt, niedowierzanie… pokazał Elliot plastelinowymi figurkami! Więcej chyba, niż zdobiłaby zagrać ludzie.
Jak bardzo pięknie pokazał chorobę – tutaj zamkniętą w małym ludziku - która w rzeczywistości siedzi w dużym ludziku, ale czasami tak samo plastelinowym, jak Max..
Piękne figurki, piękne zdjęcia, piękny plastelinowy Nowy Jork, piękne szarości i sepie, piękna opowieść.
Naśmiałam się i napłakałam.
Wachlowałam się całym wachlarzem emocji, a cały czas miałam w głowie podziw dla Adama Elliota.
Kilka lat temu dostał Oscara, wtedy poruszył w plastelinowym świecie problem syndromu Tourette'a, więc chyba problem choroby psychicznej nie jest mu obcy. Zresztą scena, gdy mały Max narysował sobie przewodnik po ludzkich wyrazach twarzy, by móc właściwie je odczytywać, mówi za siebie…
Arcydzieło.
Rewelacja.
Zrobiło na mnie przeogromne wrażenie.


Moja ocena: 6/6

I jeszcze link do artykułu o „Mary i Max”, z którym się zgadzam całkowicie.

PALI SIĘ!


ESTHER VILAR
„SIEDEM POŻARÓW MADEMOISELLE”
(TŁ. JOLANTA KOZAK)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2010

Przeczytałam jakiś czas temu w zapowiedziach opis tej książki i od razu mnie zaintrygowała. Temat naprawdę niebanalny!
Dwunastoletnia Carlota, córka argentyńskiego dyplomaty, właśnie przeprowadza się do Stanów. Jej ojciec przypuszcza, że kolejną placówką ich pobytu będzie Francja, więc sprowadza z Paryża guwernantkę dla swojej córki, która ma uczyć dziewczynkę języka. To tytułowa Mademoiselle. Niewyobrażalnie piękna, zmysłowa kobieta, która może mieć każdego mężczyznę.
Carlota zaprzyjaźnia się z Catherine. Spędzają razem całe dnie, dyskutując o miłości, o związkach, o wierze, o katolicyzmie i o małżeństwie.
W Boże Narodzenie dochodzi w ich domu do pożaru. Wzywają straż pożarną i wraz z ekipą pojawia się Nick Kowalski (z pochodzenia Polak!). Strażak wznieca pożar w sercu pięknej Francuzki… Ale jest, jak na ironię, jedynym mężczyzną, który zdaje się nie interesować Mademoiselle… Kobieta wyznaje zasadę, że to mężczyzna musi pierwszy poprosić o spotkanie. Ucieka się więc do podstępu i wznieca następny pożar, po to tylko, aby zobaczyć kolejny raz ukochanego…
Świetnie się czytająca, lekka powieść, do śmiechu i do płaczu, do przemyśleń też.
Studium kobiecego zaślepienia, utonięcia w miłości, spis „głupot”, które może zrobić zakochana kobieta po to, by mężczyzna spojrzał w jej oczy.
Podręcznik podstępności kobiecej.
Historia miłosna, ale jak dla mnie pomysł na nią – rewelacyjny! Nie jest mdło, nie jest nudno, wręcz przeciwnie…
Całość jest opowiedziana z perspektywy Carloty, dwunastoletniej dziewczynki, z wtrąceniami Carloty dorosłej, która najwięcej ma do powiedzenia na temat seksu i religii.
Dobrze się czytająca książka na jeszcze zimowe wieczory. Trochę ciepła – dużo ciepła! – ogień, żar i uśmiech.

Moja ocena: 5/6

LUDZKA NATURA POD LUPĄ


„WOJNA PLEMNIKÓW”
FRANCJA, USA, 2001
SC. Michel Gondry
REŻ. Charlie Kauffman
MUZ. Graeme Revell
ZDJ. Tim Maurice-Jones
WYST. Rhys Ifans (Puff), Tim Robbins (Natan), Patricia Arquette (Lilla), Miranda Otto (Gabrielle)

Gondry i Kauffman w duecie musieli zrobić dobry film. („zakochany bez pamięci” jest jednym z moich ulubionych filmów!)
I zrobili świetną satyrę na ludzką naturę, na to, czym człowiek w życiu się kieruje, że jest zwierzęciem, takim, jak inne…
Lilla ma pewną przypadłość – ze względu na zaburzenie gospodarki hormonalnej jest cała owłosiona – plecy, nogi, brzuch, twarz, piersi… Nieakceptowana przez społeczeństwo zamieszkuje w lesie, czując się tam w końcu pierwszy raz w życiu dobrze. Pisze książkowe bestsellery o życiu na łonie natury, o przyrodzie i zwierzętach. Natan, naukowiec, jest zachwycony jej pismami. Sam właśnie pracuje nad projektem, w którym uczy myszy jeść odpowiednimi sztućcami…
Lilla, która wróciła do miasta, poznaje Natana. Podczas weekendowej wycieczki znajdują w lesie dzikiego człowieka, człowieka nieskażonego cywilizacją, któremu wydaje się, że jest małpą. Natan postanawia rozpocząć badania nad dzikim, by przywrócić go społeczeństwu.
Świetna komedia, ale komedia z intelektualnym zacięciem. W tle pobrzmiewają pytania o ludzkość, o jej prawa, o zespolenie z naturą, o to, czy lepiej żyłoby nam się bez telewizji i hamburgerów, o to, czy jeśli ktoś poznał internet, to czy może wrócić na łono natury i udawać, że świata nie ma…
Ja polecam, ale wiem, że to kino specyficzne i że nie każdego zachwyci. Typowe dla duetu Kauffman-Gondry.

Moja ocena: 5/6

A tu reklama autorstwa Gondry’ego. Świetna!

sobota, 6 marca 2010

ZIMNO, MROCZNO…


NATSUO KIRINO
„OSTATECZNE WYJŚCIE”
(TŁ. MAREK FEDYSZAK)
SONIA DRAGA, KATOWICE 2005

Japonia. Cztery przyjaciółki. Nie łączy ich właściwie nic prócz pracy. Praca jest na nocną zmianę, w fabryce gotowych posiłków. Do czasu, aż jedna z nich zabija swojego męża. Dzwoni do drugiej z prośbą o pomoc – sama właściwie nie wie w czym, w pozbyciu się zwłok, czy w zawiadomieniu policji… Zbrodni jednak nie zgłaszają… Postanawiają ukryć ciało. Stopniowo pozostałe dwie również zostają w sprawę wplątane. I nad każdą z nich zaczyna wisieć widmo kary…
Sięgnęłam po tę książkę zachęcona entuzjastycznymi opiniami na wielu blogach. Wiele osób więc tę książkę czytało w ostatnim czasie. I ciekawa jestem ile osób miało takie same odczucia jak ja…
Niemal 600 stron połyka się, bo książka jest po prostu bardzo dobrze napisana. Poza tym chcemy się przekonać, czy kara dosięgnie cztery przyjaciółki, czy je ominie. Powieść ma naprawdę wiele wątków, ale wszystkie ładnie się zazębiają i każdy właściwie zostaje rozwiązany (prócz tego, że powieść ma konstrukcję otwartą).
To właściwie nie jest ani kryminał, ani sensacja, ale powieść psychologiczna. Gdzieś porównywana do „Zbrodni i kary” i coś w tym jest. Studium odpowiedzialności za czyjąś śmierć. Studium strachu. Studium różnych postaw wobec śmierci, wobec okrucieństwa.
Ale czytając tę książkę czułam, jakbym się zanurzała w wielkiej wannie pełnej lodowatej wody. Każda z tych kobiet ma tak beznadziejną sytuację – one właściwie nie żyją, one wegetują, jak maszyny, zaprogramowane na kilka najważniejszych czynności w ciągu dnia. Nic zbędnego – żadnej przyjemności – kino, książka, spacer, rozmowa z przyjaciółką przy kawie – nie wchodzi w grę. Jedna opiekuje się dziećmi, druga starą teściową i każdej wciąż brakuje pieniędzy, wciąż nieustannie muszą gonić, żeby jakoś przeżyć, jakoś przetrwać.
Totalna pustka, beznadzieja, marazm…
Momentami musiałam odkładać tę powieść, iść na balkon, popatrzeć na słońce, na biegające pod blokiem dzieci, musiałam zjeść kawałek czekolady, albo przytulić się do Męża, żeby nie wyszły wszystkie demony tego świata i żeby mnie nie zjadły…
Gdy w pracy relacjonowałam koleżankom kolejne rozdziały, patrzyły na mnie dziwnie i pytały po co czytam takie rzeczy…
Bo to dobra literatura.
I by potem móc zamknąć książkę i móc dziękować ze zdwojoną siłą za to, co mam…

Moja ocena: 4,5/6 (minus duży za zakończenie książki, które, jak dla mnie, w ogóle nie pasowało, było przekombinowane i nierealistyczne!)

NIE WYJAŚNIAĆ


„REC 2”
HISZPANIA, 2009
REŻ. Jaume Balagueró, Paco Plaza
SC. Jaume Balagueró, Paco Plaza, Manu Diez
ZDJ. Pablo Rosso
WYST. Ferrán Terraza, Ariel Casas, Jonathan Meller

Lubię dobre horrory. Lubię dreszczyk emocji. Lubię negocjacje tuż przez oglądaniem z moim Mężem: „Tylko obiecaj, że nie będziesz mnie straszył!”.
Ale warunek jest jeden – to muszą być horrory pozostawiające duże pole wyobraźni – takie jak „Blair Witch Project” (swego czasu na studiach pisałam pracę na temat perswazji – za cel obrałam sobie właśnie analizę tego filmu i całej otoczki, która była w Stanach dużo bardziej rozdmuchana niż u nas); „Rec”; „Paranormal Activity”. Nie takie, w których potwory biegają, z piłami, albo z nożami (wyjątkiem jest kultowy „Koszmar z ulicy wiązów”), tudzież z innymi akcesoriami, bo takie mnie śmieszą po prostu. Dobre to te, gdzie wiele rzeczy tylko się sugeruje, gdzie są niedopowiedzenia, aluzje, no i dobry pomysł…
„Rec” był świetny moim zdaniem. Pamiętam, jak pożyczyłam go koleżance i ona nocą wysłała sms z pytaniem, czy to się wydarzyło naprawdę.
Perswazja… Prawdopodobieństwo…
Nie potrzebnie cała ekipa filmowa wzięła się za kontynuację. Pewnie zaskoczyło ich ile „Rec 1” zarobił i postanowili powtórzyć sukces, jeszcze bardziej nabijając kabzę… No i mnie zawiedli!
Dwójka zaczyna się w miejscu, gdzie kończyła się jedynka.
Dla niewtajemniczonych – ekipa telewizji ma towarzyszyć grupie strażaków w nocnej zmianie, by pokazać, jak wygląda ich służba. Dostają wezwanie do jednej kamienicy w której dzieją się dziwne rzeczy… Zostają uwięzieni w budynku, w którym mieszkańcy zostali zarażeni dziwną chorobą.
Dość wspomnieć, że film kończy się, gdy ostatnia pozostała z ekipy dziennikarka zostaje złapana przez dziwną istotę…
I dokładnie od tego ujęcia rozpoczyna się druga część. Tym razem do akcji wkracza oddział specjalny, żeby sprawdzić, czy ktoś w budynku przeżył.
No i zaczyna się wyjaśnianie co, jak, dlaczego. Zaczyna się religijna otoczka – zupełnie niepotrzebna, zaczyna się walka z tym, co w sumie poznaliśmy w części pierwszej. No może plus „Egzorcysta” w kiepskim wydaniu.
A do tego głównodowodzący co chwilę mówi: „To byłą nasza ostatnia nadzieja. Nic się już nie da zrobić”. By po chwili stwierdzić: „Ale mam jeszcze jeden pomysł. Tym razem to naprawdę ostatnia nadzieja.”
Dość żałosne.
A kończy się tak, że na pewno będzie jeszcze trójka. A ja na pewno już nie obejrzę.
Nie polecam.
A ocenę podwyższają trochę zdjęcia – momentami bardzo fajne ujęcia.

Moja ocena: 1,5/6

poniedziałek, 1 marca 2010

PAULI…

Miesiąc zaczynam od życzeń:

Moja żeńska połówko (jak mówią o Nas w pracy)!
W Twoim dniu życzę samych miodopłynnych chwil (You know what I mean!), tańca, żebyś nadążała za książkami :-)(nieustanne marzenie wszystkich nas), filmów porywistych, uniesień pod chmury, grzańca i ognisk, więcej odwiedzin w Józku, „pracowych” planów i dużo dobrego jedzenia, takiego, że od pyszności robi się gęsia skórka…

I dla Ciebie piosenka, którą podarowałaś mi kiedyś pięknego słonecznego dnia… Teraz ja oddaję ją Tobie w prezencie.



I Wam wszystkim, bo jest piękna… (nie znam hiszpańskiego, ale znalazłam tłumaczenie w necie i zupełnie odpowiednia na urodzinowe życzenia).