niedziela, 28 lutego 2010

A NA KONIEC AMELIA



Mój cudny Mąż wyjechał na dwa dni. Posmutniałam bez Niego. Stałam się tęsknotą. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Zachciało mi się więc na koniec miesiąca jakiegoś filmu na 6. No i „Amelia”…
To dla mnie obraz poza wszelkimi kategoriami, poza wszelkim schematem, poza skalą ocen. (Drugim takim jest film „Ukryte pragnienia”.) Scenariusz, zdjęcia, muzyka…
To taki film, do którego wracam co jakiś czas, żeby płakać, żeby się cieszyć, żeby przypomnieć sobie, jak ważne jest dostrzeganie świata wokół, jak ważne są takie malutkie chwile, które przebiegają nam koło nosa. Że trzeba je zatrzymać i pamiętać o nich, że mogą dawać radość nie mniejszą, niż wielkie życiowe bale…
Jak choćby ta chwila, gdy na targu warzywnym widzisz pięknego, pachnącego pomidora i zbliżasz go do policzka, żeby poczuć jego skórę na swojej.
Albo, gdy - jak Amelia - zanurzasz dłoń w wielkim worku z ziarnami (o, ja też to kocham!).
Albo, gdy słyszysz rozmowę szczęśliwego dziecka, ze swoją mamą (zawsze ukradkiem takie rozmowy podsłuchuję).
Albo, gdy rzucasz się śnieżkami ze swoim Mężem w drodze do sklepu po mleko i ziemniaki.
Albo, gdy Twój Brat przesyła Ci baranka na komórkę – wiecie, tego z „Małego Księcia” (mój przysłał mi Baranka jakieś 7 lat temu, a wciąż jest na tapecie mojego telefonu).
Albo, gdy znajdujesz dwa grosze na trawie.
Albo, gdy dotykasz w księgarni świeżo zadrukowanych kartek długo wyczekiwanej książki.
Albo, gdy…
I mogłabym tak mnożyć.
I cieszę się, że mogłabym tak mnożyć, bo to ważne chwile. Chwile, które dają smak życiu. Dzięki którym chce się rwać to życie i zajadać się nim, jak malinami…
Nie będę o „Amelii” pisała, bo podejrzewam, że Amelię każdy dobrze zna. A jak nie zna, to jest uboższy o całą gamę uczuć. I łatwo może to nadrobić.
Ja uwielbiam – bezkrytycznie zakochana, zafascynowana, zauroczona…

sobota, 27 lutego 2010

NAJWAŻNIEJSZY KLAWISZ


JANE CAMPION, KATE PULLINGER
„FORTEPIAN”
(TŁ. KRZYSZTOF ZARZECKI)
ODEON, WARSZAWA 1994

Film oglądałam dawno i kilka razy, nie wiedząc początkowo, że jest książka. Nie chciałam właściwie jej czytać, bo wolę odwrotną kolejność – najpierw książka, potem film. Ale przy ostatniej wizycie w bibliotece wpadła mi w ręce i pomyślałam, że może warto… Tym bardziej, że, jak już wspomniałam, film widziałam dawno temu. No i nie powiem, że nie warto. Bo wciągnęła mnie, mimo, iż znałam zakończenie.
Dla tych, co nigdy nie widzieli, ani nie czytali – Ada, wraz ze swoją córeczką Florą oraz pięknym cennym fortepianem, przybywa z rodzinnej Szkocji do Nowej Zelandii. Została wydana przez swego ojca za Alisdaira, którego nigdy dotąd nie widziała. Ojciec zdecydował się na taki krok z dwóch powodów – Flora jest nieślubnym dzieckiem, a na horyzoncie nie widać ojca, natomiast Ada od szóstego roku życia nie mówi. Wyraża się poprzez muzykę, graną na swoim ukochanym fortepianie i językiem migowym, który rozumie tylko jej córka. Alisdair zostawia fortepian Flory na plaży, tłumacząc, iż ludzie nie dadzą rady unieść takiego ciężaru. Instrument odkupuje od Alisdaira George, który zawiera z Adą swoisty układ…
Ta książka to dla mnie jeden z nielicznych przykładów, gdy obraz filmowy prześcignął literaturę. Cały czas miałam w głowie przecudną kreację Holly Hunter. Nie kłóciła się ona z wyobrażeniem, jaki dawało mi słowo pisane, ale jednak nie miałam możliwości wyobrazić sobie Ady inaczej.
Film jest dużo piękniejszy, dużo bardziej klimatyczny, wiele rzeczy nie jest powiedzianych, a tylko pokazanych. Jako, że Ada jest niema narracja książkowa też dla mnie troszkę kuleje. A w filmie tego nie widać – Ada mówi całą sobą, każdym drgnieniem powieki, każdym najmniejszym ruchem ciała…
No i w filmie Flora jest dużo bardziej wyeksponowana – jest dzieckiem o ogromnej wyobraźni, dzieckiem kochanym i hołubionym przez matkę (książka spycha małą Florę w cień i pozbawia jej dużej części tej miłości). To postać, która naprawdę mnie ujęła.
No i ta niesamowita więź między Adą a Florą, to ich zamknięcie w zupełnie osobnym świecie, do którego nikt inny nie ma dostępu – w książce jest zamazana i nie tak silna. (Piękna scena zaraz na początku filmu, gdy kobieta i dziewczynka są zmuszone spędzić noc na plaży i chronią się pod halkami Ady, zamkniętymi nad nimi jak namiot – odseparowane od świata, nie zauważają niczego oprócz siebie, oprócz swoich historii, swego własnego mikroświata!!!)
Książkę, z tego co przeczytałam, autorki napisały już po nakręceniu filmu. Pullinger to pisarka, natomiast Campion to reżyserka i scenarzystka. Pewnie poprosiła koleżankę, aby pomogła jej ubrać w słowa te obrazy, które miała w głowie i które zostały zapisane na taśmie filmowej. Moim zdaniem niesłusznie – powinna zostać przy tym, co zrobiła bardzo dobrze – przy swoich wyobrażeniach, przy pięknym filmie, nastrojowym i pełnym tajemnic.
A w książce autorki pokusiły się o wyjaśnienie tajemnicy niemoty Ady – szkoda, że to uczyniły i nie tylko uchyliły rąbka tajemnicy ale dość brutalnie tę tajemnicę z tajemniczości odarły…
Podsumowując – dobrze się czyta, ale zdecydowanie bardziej polecam film….

Moja ocena: 4/6

BUMERANGI I ANIOŁY


ERRI DE LUCA
„MONTEDIDIO”
(TŁ.MARCIN WYREMBELSKI)
WAB, WARSZAWA 2009

Jak się cieszę, że w końcówce lutego sięgnęłam po „Montedidio”, bo dzięki temu mam w tym miesiącu choć jedną lekturę na szóstkę!
Jak dla mnie rewelacja! Mała, niepozorna książeczka, która zawiera w sobie magię słów.
Jest to kawałek pamiętnika trzynastoletniego mieszkańca Neapolu. Na podarowanej rolce papieru zapisuje swoje dni, zapisuje historię swoją, ale i swojej dzielnicy – dziewczyny Marii; rodziców – chorej matki i zakochanego w niej do szaleństwa ojca; swojego mistrza Errica (chłopiec uczy się w warsztacie stolarskim); szewca Rafaniella, który robi za darmo buty całemu miastu i któremu rosną skrzydła…
Każde zdanie to perła, każde zdanie ma swój niepowtarzalny smak… Piękna książka o zwykłych-niezwykłych dniach, o zwykłych-nadzwyczajnych ludziach i o chłopcu, który w tym wszystkim ćwiczy rzut bumerangiem nie wypuszczając go z rąk – boi się, że bumerang, jego największy skarb, już do niego nie wróci…
Gdybym miała wybrać jakiś cytat, nie wiedziałbym na co się zdecydować. Czytałam egzemplarz z biblioteki i muszę koniecznie sprawić sobie własny, bo na pewno wrócę jeszcze do tej historii, żeby cieszyć się słowami. To czysta przyjemność, tak jak Franklinowe Ciasteczka, które upiekłam za sprawą Liski i które umilały mi lekturę.

Moja ocena: 6/6

piątek, 26 lutego 2010

O CZYTANIU


DAVID TOSCANA
„OSTATNI CZYTELNIK”
(TŁ.SARAH KUŹMICZ)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

O ile wiem, ta książka została wydana przez Świat Książki z okazji Światowego Dnia Książki 2010. I to naprawdę dobry tytuł na taką okazję.
W Icamole, małej wiosce w Meksyku, od kilku tygodni panuje susza. Remigio, który ukrywa fakt, że w jego studni jest jeszcze trochę wody, natrafia w niej na ciało dziewczynki. Wyciąga je po kryjomu ze studni i idzie po pomoc do swojego ojca – bibliotekarza Lucia.
Lucio, zapalony i jedyny czytelnik w wiosce, stwierdza, że dziewczynka to uosobienie Babette – bohaterki książki „Śmierć Babette”…
W tej książce literatura przenika się ze światem rzeczywistym za sprawą Lucia. Wierzy on, że wszystko co się dzieje w wiosce, wydarzyło się już wcześniej, w powieściach.
To fantastyczna postać, prawdziwy czytelnik.
W Icamole nikt nie przychodzi do biblioteki, więc dawno została ona zamknięta, a posada Lucia zlikwidowana. Mimo to przychodzi on codziennie do pracy, „przeczytuje” wszystkie książki, które dawno temu państwo przysłało mu jako zaopatrzenie biblioteki. Uważa bowiem, że żadna książka nie może zostać postawiona na półce, jeśli on jej nie zna. Więcej – Lucio nie układa książek na półkach według alfabetu, ale według swego gustu: najwyżej stoją książki najlepsze, niżej te gorsze, a te, które Lucio uważa za chłam, wyrzuca do swego rodzaju magazynu. Tam giną wszystkie książki niegodne czytelnika (jakiegokolwiek czytelnika).
Powieść bardzo oryginalna, Lucio trafia do mojego prywatnego spisu postaci ważnych.
Ale książkę czyta się koszmarnie, ponieważ nie ma w niej żadnego podziału: nie ma dialogów, nie ma cytatów, nie ma akapitów… Czasami trzeba się dobrze zastanowić nad tym co kto powiedział, czy to jakiś cytat, czyjaś myśl, czy opis. I za to wielki minus.
No i dwa cytaty, bo nie mogę sobie odmówić:

(…) powieści opowiadają o rzeczach, które nie istnieją, to same kłamstwa. Jeśli zbliżam ręce do ognia(…); parzę się; jeśli wbijam sobie nóż, krwawię; jeśli piję tequilę, upijam się; a od książki nic mi się nie dzieje, no, chyba, że dostanę nią w twarz.
[s.32]

(…)zawsze jest więcej książek niż życia. Drukarze mogliby strajkować od dziesięciu lat i nikt by nawet tego nie zauważył. (…)na każde dwadzieścia osiem stron, jakie się wydaje, czyta się tylko jedną? Bo są książki, które daje się ludziom, którzy nie czytają, bo trafiają do biblioteki bez czytelników, bo kupowane są po to, by zapełnić regał, bo obdarowuje się nimi przy kupnie innego produktu, bo czytelnik traci zainteresowanie od pierwszego rozdziału, bo nigdy nie opuszczają składu drukarza, bo i książki kupuje się w jakimś porywie. (…) Żeby taka cegła jak ta trafiła do Icamole, potrzeba współudziału autora, redaktorów, wydawców, drukarzy, księgarzy, a nawet czytelników; nie wspominając o połowicy pisarza, która mówi mu: Tak, kochanie, bo ty tak pięknie piszesz. Zorganizowana przestępczość(…).
[105/106]

Moja ocena: 4,5/6

środa, 24 lutego 2010

LOLA, LULA, LOL


RUSSEL HOBAN
„TO BYŁA LOLA”
(TŁ. MICHAŁ KŁOBUKOWSKI)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

Był sobie Maks. Maks na początku książki trzy razy zapomina wysiąść na swojej stacji metra (mieszka w Londynie), a potem spotyka po drodze śmierdzącego karła, który wskakuje mu na ręce i nie chce odejść. Karła nikt prócz niego nie widzi. No może tylko umysł Maksa, z którym Maks prowadzi zawiłe rozmowy.
Okazuje się, że karzeł to Apasmara, czyli hinduski bożek zapomnienia, który siedzi pod stopą Buddy… A karła wysłała do Maksa Lola. Był zamknięty w dźwiękach skomponowanej przez nią samą ragi, po to, by każde najmniejsze „lolo-wspomnienie” zostało wymazane z pamięci Maksa. Bo Lola byłą straszliwie na niego zła…
A za co?
Cóż – odsyłam do książki…
W Merlinie piszą o tej książce: „Intelektualna atmosfera, świetne dialogi.” I coś w tym faktycznie jest. Bo mnie urzekł język. Zresztą to jest zawsze dla mnie najważniejsze w każdej czytanej przeze mnie książce. A tu są niebanalne dialogi.
Jednym z moich numerów jeden była scena zerwania między Lolą a Basilem (kto to Basil, odsyłam do ksiązki, dla cytatu nie ma to najmniejszego znaczenia):

- Basil – mówi Lola. – postaram się powiedzieć to jak najdelikatniej.
- Co mianowicie?
- Gdybym – ciągnie Lola – poprosiła, żeby mój chłopak wstał, musiałbyś zostać na krześle.
[s.77]

W ogóle cała historia jest niebanalna. To znaczy może nie sama historia, bo to opowieść miłosna, jakich wiele. Z zakończeniem cukrowo-słodko-lepiącym. Ale sposób przedstawienia – to już zupełnie inna bajka. Bo to jest trochę bajka ( z dwoma alternatywnymi drogami, z dwoma możliwymi zakończeniami i z dwoma księżniczkami, a tylko jednym księciem), a trochę intelektualny poemat, a trochę wykład z filozofii, a trochę pastisz.
Momentami kojarzył mi się z Gombrowiczem, a momentami z jednym z moich hołubionych – Couplandem (szczególnie jeśli chodzi o dialogi między rodzicami Loli).
Polecam wszystkim zakręconym. Bo to zakręcona książka. Jak wąsy ogórka…

Moja ocena: 4,5/6

POCHWAŁA TYTUŁU


MARY ANNA SHAFFER, ANNIE BARROWS
„STOWARZYSZENIE MIŁOŚNIKÓW LITERAURY I PLACKA Z KARTOFLANYCH OBIEREK”
(TŁ. JOANNA PUCHALSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

Do sięgnięcia po tą książkę skłonił mnie tytuł – uważam, ze jest naprawdę fantastyczny! No i w pełni oddaje ducha książki.
A opowieść dzieje się tuż po wojnie (1946 rok). Młoda pisarka, Juliet, całkiem przez przypadek nawiązuje korespondencję z mieszkańcem wyspy Guernsey. Dowiaduje się, iż na wyspie działa właśnie Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. To grupa przyjaciół, którzy aby przetrwać czasy wojny, czytali książki, a potem spotykali się i opowiadali sobie o nich. Jako, że był problem z zaopatrzeniem, jeden z nich wymyśla ów tytułowy placek, żeby spotkania miały milszy charakter. Po wojnie, związani nićmi przyjaźni i wzajemnej sympatii, spotykają się nadal, by cieszyć się literaturą, ale też własnym towarzystwem.
Zaintrygowana Juliet postanawia pojechać na wyspę i napisać książkę o okupacji Wysp Normandzkich - o tym, jak zwykli ludzie dawali sobie radę z wojną.
„Stowarzyszenie…” to powieść epistolarna – mnóstwo korespondentów pojawia się na łamach ksiązki – nie tylko sama Juliet, ale jej przyjaciele i mieszkańcy wyspy. Trochę przeszkadzało mi, że w każdym z listów styl jest podobny, że autorka nie zróżnicowała sposobu pisania na tyle, żeby odróżnić listy Juliet od listów na przykład prostych mieszkańców wyspy (pisarka, a hodowca świń…).
Ale cała powieść jest napisana lekko, z niesamowicie ciepłym humorem, choć momentami mrozi krew w żyłach – odniesienia do czasów wojennych naprawdę nie pozostawiają obojętnym. Tylko, że chyba zamysł był taki, iż mają utonąć w powodzi uśmiechów i życzliwości Guernsejczyków.
Właściwie, gdy czytałam tę książkę, to wciąż miałam w głowie Anię z Zielonego Wzgórza – to ona mogłaby być Juliet.
Miła, zabawna książka, akurat na koniec zimy, gdy już słońce puka w okiennice. Taki malutki promyk. I choć nie jest to jakieś przełomowe, epokowe dzieło, to wysoka ocena, za cenny uśmiech.

I jeden cytat, dotyczący chyba nas wszystkich:

„Właśnie to uwielbiam w czytaniu – w każdej książce odkrywam jakiś drobiazg, który skłania do przeczytania następnej pozycji, a tam znów jest coś, co prowadzi do kolejnej. I tak w postępie geometrycznym – bez końca i żadnej innej motywacji prócz czystej przyjemności.”
[s.17]


Moja ocena: 5/6

poniedziałek, 22 lutego 2010

WYKĄPAĆ SIĘ W JEZIORZE DUCHÓW


MARTHA GRIMES
„HOTEL PARADISE”
(TŁ. BARBARA KOPEĆ-UMIASTOWSKA)
WAB, WARSZAWA 2008 (WYDANIE Z POLITYKI)

Kolejny tytuł wyszperany w ramach wyzwania południowego i kolejny trafiony.
To historia poniekąd kryminalna. Dwunastoletnia Emma Graham mieszka w tytułowym Hotelu Paradise w małej miejscowości Spirit Lake. Hotel dni świetności dawno ma za sobą. Teraz ledwo się utrzymuje. Emma pomaga w hotelu jako kelnerka, jej matka jest kucharką, ojciec nie żyje, brat najchętniej spędza czas z przyjacielem. Emma, pozostawiona sama sobie, zaczyna interesować się sprawą sprzed czterdziestu lat. Wtedy zginęła jej rówieśnica - Mary-Evelyn Devereaux. Dziewczyna utonęła w Jeziorze, które od tamtej pory nazywane jest Jeziorem Duchów. Emma dostrzega wiele niejasności i niedopowiedzeń w śledztwie i postanawia zbadać sprawę ponownie na własną rękę.
Od razu polubiłam Emmę. Jest rezolutna, śmiała, inteligentna, jest wielkim smakoszem, jest miła dla ludzi, uprzejma i nad wyraz ciekawa świata. Czasem jest zagubionym dzieckiem, a czasem mądrą kobietą. Tak bardzo potrzebuje miłości i ciepła, tak bardzo potrzebuje ideałów! Jej najlepszym przyjacielem jest szeryf miasteczka, z nim spędza najwięcej czasu i jego podziwia. To nie jest żadna młodzieńcza miłostka, ale raczej relacja uczeń – mistrza, albo nawet córka – ojciec. Nic nie wiemy na temat tego, jak zginął tata Emmy. Mama całe dnie spędza w kuchni; Emmą na dobrą sprawę nikt się nie interesuje, dlatego sprawa sprzed czterdziestu lata staje się jej celem, staje się jej bliska i ważna. Dziewczynka chce pokazać swoją wartość, chce udowodnić, że stać ją na wiele – takie mam wrażenie. Oczywiście nie zdaje sobie sprawy z tego, w co tak naprawdę się pakuje i jaki będzie finał całej historii.
Książkę czyta się wolno, to nie lektura do połknięcia, raczej do smakowania, akcja nie pędzi i nie ma wielkich zagadek. Nie o to chodzi w „Hotelu Paradise”. Raczej o klimat, o południowość, o psychologię postaci, o małomiasteczkowość, o rytuały i codzienny rytm miasteczka, zakłócony nagle wspomnieniami.
Dobra, kojąca (nie wiem właściwie dlaczego to słowo przychodzi mi na myśl, gdy myślę o „Hotelu Paradise”) lektura.

Moja ocena: 5/6

W SAM ŚRODEK GŁOWY


„NIEZNISZCZALNY”
SC. M. Night Shyamalan
REŻ. M. Night Shyamalan
ZDJ. Eduardo Serra
MUZ. James Newton Howard
WYST. Bruce Willis (David Dunne), Samuel L. Jackson (Elijah Price)

Rafał przyniósł i powiedział „Obejrzyj!”, a ja nie chciałam, bo myślałam, że to jakaś sensacja. Ale wcisnął mi niemal na siłę i cieszę się, że to zrobił.
Żadna sensacja! To film psychologiczny.
David Dunne pracuje jako stadionowy ochroniarz. Jest ojcem i mężem, któremu niezbyt dobrze układa się życie rodzinne – chce się rozstać z żoną, a z synem również ma nienajlepsze kontakty. Jedzie więc do Nowego Jorku, dokąd chce się wyprowadzić, na rozmowę w sprawie nowej pracy. Jego pociąg się wykoleja – wszyscy giną. David jako jedyny wychodzi cało z katastrofy – dosłownie, nie ma jednego draśnięcia!!! Po tym zdarzeniu dostaje tajemniczy list, który prowadzi go do Elijaha. Elijah twierdzi, że David jest superbohaterem…
Niesamowity film! O sile perswazji, o sile charakteru, o oddziaływaniu jednego człowieka na drugiego i o tym, że każdy z nas pragnie być kimś niezwykłym, ale też o wielkim brzemieniu, jakim jest niezwykłość. O relacjach między ojcem a synem. O mitach i legendach.
Film toczy się niespiesznie, pokazuje przemianę Davida, to jak powoli dostrzega w sobie boski pierwiastek. Ale wszystko dzieje się wolniutko, spokojnie i nagle…
Zaskoczenie ścięło mnie z nóg!!! To jak burza w środku pięknego, letniego dnia… Niespodziewana, głośna i wielka…

Jedyny minus, który trochę utrudniał mi oglądanie, to praca kamery – nieuzasadnione fabularnie zabiegi artystyczne (pokazywanie bohatera na drugim, bądź dalszym planie, obracanie obrazu o 180 stopni, pokazywanie bohaterów w szklanej tafli telewizora…) To nie jest kino artystyczne – nie można by było pokazać tego filmu na Camerimage, więc bezsensownym wydaje mi się stosowanie takich zabiegów. Przez to minus i przez to musiałam wczuwać się w film, zamiast gładko w niego wejść i utonąć….
Utonąć… to bardzo ważne słowo w tym filmie – sprawdźcie koniecznie dlaczego….

Moja ocena: 5-/6

piątek, 19 lutego 2010

A WCALE, ŻE NIE…


LYNN BARBER
„BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA”
(TŁ. AGNIESZKA WYSZOGRADZKA -GAIK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

Na okładce książki jest mowa o tym, że opowiada historię romansu autorki, wówczas szesnastoletniej, i dużo starszego od niej mężczyzny. Mężczyzna zabierał dziewczynę do klubów, woził na weekend do Paryża, poznawał z szemranym światkiem Londynu, a romans był całkowicie akceptowany przez rodziców dziewczyny.
Na stronie Empiku jest mowa o tym, iż to powieść o zderzeniu restrykcyjnych lat powojennych z wyuzdaniem i rozpasaniem lat sześćdziesiątych.
No a wcale, że nie…
Po pierwsze to nie jest powieść, a autobiografia. A po drugie romans z Simonem, tym dużo starszym mężczyzną, który według okładki miał być przewodnikiem Lynn po seksie, autorka umieszcza na początku książki, jako punkt wyjścia. I jako punkt odniesienia do reszty swojego życia, w tym sensie, że był to najgorszy okres jej egzystencji (patrząc z perspektywy czasu).
A po drugie jako odniesienie do mężczyzny swojego życia – do Davida. Bo dla mnie, to raczej książka o ich małżeństwie. Simon jest według mnie katalizatorem i antybohaterem, takim wzorem mężczyzny, którego Lynn nigdy nie chciałaby poślubić. I znajduje na jego miejsce Davida, który jest dokładnie po przeciwnej stronie.
Poza tym dużo w tej książce jest o pracy Lynn – była redaktorką „Penthouse’a” – o tym, jak doszła do swojego stanowiska, co to dla niej oznaczało, gdzie szukała później.
Jeśli ktoś chce czegoś w stylu „Dziennika nimfomanki”, albo innej Fanny Hill to na pewno się zawiedzie.
Ja sięgnęłam po tę książkę, mając nadzieję, na klubowo- barowy klimat, na jakieś piwno – koktajlowe i pseudointelektualne rozmowy. A tu nic z tego.
Niemiej podobały mi się fragmenty dotyczące dojrzewania takiego pięknego uczucia jakim darzyli się Lynn i David. Tego, jak urządzali swój pierwszy dom, jak miłość wystarczała za chleb, za wodę i za ogrzewanie. I jak potem to uczucie przekształcało się w pełną, niezakłócona harmonię.
Czyta się przyjemnie i bardzo szybko, ale na pewno ta książka nie jest tym, co zapowiada okładka. I nie jest też specjalnie odkrywcza.
Ot, przerywnik na drodze poszukiwania księgi idealnej.

Moja ocena: 3,5/6

PS Edith dzięki serdeczne za nominację (KBA), ale już nominowałam i drugi raz mi nie wypada. No ale przemiło mi się czytało, że mnie doceniłaś i przemiło wiedzieć za co. Dzięki za rozjaśnienie trochę tego szarego, smutnego dnia….

poniedziałek, 15 lutego 2010

PO URLOPIE

Taki mi się dziś wiersz Danuty Wawiłow przypomniał/odnalazł:

"Szybko"
Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa!
Szybko, zęby myj i ręce!
Szybko, światło gaś w łazience!
Szybko, tata na nas czeka!
Szybko, tramwaj nam ucieka!
Szybko, szybko, bez hałasu!
Szybko, szybko, nie ma czasu!

Na nic nigdy nie ma czasu?

A ja chciałbym przez kałuże
iść godzinę albo dłużej,
trzy godziny lizać lody,
gapić się na samochody
i na deszcz, co leci z góry,
i na żaby, i na chmury,
cały dzień się w wannie chlapać
i motyle żółte łapać
albo z błota lepić kule
i nie spieszyć się w ogóle...

Chciałbym wszystko robić wolno,
ale mi nie wolno?

I tak się właśnie dziś czuję, jakaś odarta z marzeń, z dziecięcości i „nic-nie-robienia” (ale w cudzysłowie, bo przecież czytałam, oglądałam, piekłam ciasto, chodziłam na zakupy, spacerowałam, pisałam maile, gapiłam się przez okno….), które przez tydzień uskuteczniałam.
Dziś pierwszy dzień po urlopie i nie wolno mi się nawet na chwilę zagapić… A ja bym chciała znów w ramiona mojego Męża i żebyśmy rano mieli czas zjeść razem śniadanie… Bo to jest zawsze dla mnie najpiękniejsze w wolnych dniach z Nim u boku. Wspólne zaczynanie i kończenie dnia. Bo jak nie ma urlopu, to inne rytmy dnia i tylko w weekendy możemy razem badać możliwości Naszego nowego Kukułczego jaja i sprawdzać jajka na miękko, na półmiękko na twardo…
Ech, życie mnie dzisiaj smuci…

PODZIĘKOWANIA DLA LIRITIO


JONATHAN TROPPER
„JAK ROZMAWIAĆ Z WDOWCEM”
(TŁ. KATARZYNA BARTUZI)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARZSZAWA 2009

Po tę książkę sięgnęłam dzięki Liritio, która porównała Douga, bohatera książki, do Hanka z „Californication”. A jako, że ja za Hankiem cichcem sobie szaleję, no to musiałam sprawdzić.Cóż, Liritio, coś w tym jest…
A podziękowania dlatego, że to świetna książka. Parę razy widziałam ją na półkach w księgarni, ale sądziłam, że to taki głupawy romans. Tymczasem to pełna ironii, sarkazmu, humoru i uczuć powieść.
Doug ma 29 lat, a już jest wdowcem. Jego starsza 11 lat żona zginęła w katastrofie lotniczej. Doug zostaje trochę sam, a trochę z synem Hailey (piszę trochę, bo Doug nigdy nie został prawnym opiekunem Russa, a Russ na stałe mieszka u swojego ojca, byłego męża Hailey – trochę to smaczki jak z telenoweli brazylijskiej, ale ta historia nie ma z telenowelą nic wspólnego). No i trochę z rodziną i przyjaciółmi, którzy się nad nim użalają, a których on ma serdecznie dość. Chce tylko zamknąć się w swoim domu, pić, wspominać ukochaną i ganiać po podwórku za królikami, które bezczelnie ignorują granice jego prywatnego terenu.
Ale dzieje się mnóstwo różnych rzeczy, które każą mu wyjść ze swojego kokonu i rozpocząć życie na nowo. No przynajmniej trochę na nowo.
Książka o żalu. O żalu bez upiększania. Bez uwzniośleń. O żalu pijackim. O żalu, który nie da się zbyć. O żalu, który trzeba przezwyciężyć. Trzeba po prostu. To walka, która wymaga niesamowitych pokładów siły i energii, ale Doug jest gotowy próbować.
Język tej powieści – jak dla mnie rewelacja! Właśnie w tym najbardziej upatruję podobieństwa do serialu. To czasem rynsztokowa potoczczyzna, ale jak Ci przywali, to w sam środek brzucha. No bo jak tu nie zareagować na takie wyznanie jak: „A tak w ogóle to jak chciałeś mi pomóc? Zabrać mnie na obiad? Straciłem żonę a nie kuchenkę mikrofalową!” [s.110]
Dołączam się do Liritio i polecam dla tych samych zalet, które ona zauważyła.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 14 lutego 2010

WIELORYBY SĄ WIELKIE


„ZAKLĘTE SERCA”
USA, 2005
SC. Ronald Bass
REŻ. Petter Næss
ZDJ. Svein Krøvel
MUZ. Deborah Lurie
WYST. Radha Mitchell (Isabelle Sorenson), Josh Hartnett (Donald Morton)

Film jest oparty o fakty z życia Jerry'ego Newporta i Mary Meinel. To dwójka młodych ludzi chorych na Zespół Aspergera. W skrócie i bardzo pobieżnie choroba ta to „odmiana” autyzmu. Objawia się problemami z nawiązaniem zdrowych relacji z innymi ludźmi, które chory niejako kompensuje sobie jakimś zainteresowaniem, pasją, szczególnie go pochłaniającym, odciągającym od świata. Poza tym chorzy na Zespól Aspergera odbierają przesadnie bodźce zewnętrzne. I nie lubią zmian w swoim otoczeniu. Tymczasem w życiu bohaterów zmiany są niemal rewolucyjne.
Donald jest doskonałym matematykiem, liczenie go uspokaja, jak sam stwierdza jest stałe i niezmienne, dlatego koi. Nie dostał jednak pracy w IBM, mimo fenomenalnych wyników w nauce, wyraźnie z powodu swojej choroby. Zostaje taksówkarzem.
Donald kocha wieloryby, ponieważ czuje, że są podobne do niego – wielkie, ale odizolowane od świata. Na tyle duże, żeby nie móc wtopić się w otoczenie. Ale jego życiu nadaje sens grupa ludzi, których zebrał i którym stworzył możliwość rozwoju. To sami austystycy, z którymi Donald spotyka się, rozmawia, starają się sami siebie poddawać terapii, dochodzić do sedna swoich problemów. No i nie są samotni – Donaldowi właśnie idea zbiorowości i wspólnoty przyświeca, gdy stwarza grupę.
Dni toczą się leniwie, podobne jedne do drugich. Donald spotyka się ze swoją grupą, hoduje sześć ptaków w swoim domu, który ma okna zaklejone gazetą i w którym jest wielki bałagan – Donald nigdy niczego nie wyrzuca, bo „nigdy nic nie wiadomo” .
I w tym uporządkowanym życiu pojawia się nowa uczestniczka grupy – Isabelle. Krzykliwa, głośna, śmiejąca się i mówiąca zawsze to, co myśli, ponieważ nie umie nad tym zapanować. Isabelle ma królika, gekona(nie jestem pewna, ale to jakaś wielka jaszczurka, może bazyliszek…?) i również kilka ptaków. Jej pasją jest malarstwo, ma też słuch absolutny.
Tych dwoje się w sobie zakochuje, wbrew swojej chorobie. I przez nią związek nie jest prosty. Między zdrowymi jest przecież trudno, a co dopiero między dwoma osobami, które mają problem z wyrażaniem uczuć i z otwarciem się na drugiego człowieka!
W internecie ten film jest określany, jako komedia romantyczna. Nic bardziej mylnego!!! To żadna komedia!
Scenarzysta Ronald Bass był współtwórcą scenariusza do „Rain mana” (pamiętacie jeszcze Dustina Hoffmana w tej rewelacyjnej roli?), a reżyser Petter Næss reżyserował wcześniej „Ellinga”. I to jest film bardzo podobny. Przybliża chorobę, pokazuje historię po to, by oswoić zdrowych i troszkę odsłonić mechanizmy choroby.
Nie polubiłam Isabelle, polubiłam bardzo Donalda, ale pewnie miałabym problem z nimi w realnym świecie, bo nie jesteśmy uczeni, jak reagować na choroby psychiczne, ale także fizyczne. Nie wiem, jak Wy, ale ja mam zawsze problem, gdy widzę kogoś na wózku. Czy zaproponować pomoc, czy się nie obrazi? A jak nie zaproponuję, to czy nie pomyśli, ze jestem znieczulona? Czy patrzeć w tramwaju na chłopca z chorobą Downa, czy wręcz przeciwnie? Czy ignorować, czy się interesować?
Takie filmy są potrzebne po to, by pokazywać. Isabelle mówi, że wie, iż jest dziwna, ale nauczyła się to wykorzystywać, że przestała się przejmować swoją innością, że to inni ludzie mają problem nie akceptując jej, a nie ona. Donald nie radzi sobie z tym w tak prosty sposób, ale Isabelle uczy go akceptować siebie. I to jest w tym filmie najpiękniejsze.
[Tylko, żeby jeszcze nas wszystkich potrafiła nauczyć…]

Moja ocena: 4,5/6

OJ, JAKA SZKODA!!!



AGLAJA VETERANYI
„UPRZĄTNIĘTE MORZE, WYNAJĘTE SKARPETY I PANI MASŁO”
(TŁ. ALICJA ROSENAU)
CZARNE, WOŁOWIEC 2005

Cóż za wielkie, wielkie rozczarowanie! Po genialnym „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”, chciałam jak najszybciej sięgnąć po kolejne książki Veteranyi. Znalazłam na półce w bibliotece „Uprzątnięte morze…” książkę wydaną już po śmierci Aglaji, ale ściśle według jej wskazówek (ksiązka była już prawie gotowa do druku). W ogóle mi się nie podobała! „Dziecko…” miało jednolitą fabułę, tutaj mamy pojedyncze historyjki – zresztą nawet taki jest podtytuł „Historyjki”. I to są dla mnie obrazy chore, zbyt surrealistyczne, bez polotu, powtarzalne, niezrozumiałe, których nie czuję i nie zachwycają mnie. To dla mnie trochę bełkot, w którym widać jak chora i przerażona była Aglaja, jak obsesyjnie myślała o pewnych motywach: starości, rozkładzie, ludzkim ciele (włosach, uciętych rękach), aniołach. Czytając te historyjki zastanawiałam się nad tym, czy to nie jest trochę tak, że był genialny, doceniany debiut, a potem Veteranyi popełniła samobójstwo i to dodało jej twórczości smaczku, że tak naprawdę krytycy doszukują się sensu tam, gdzie go naprawdę nie ma, po to, by stworzyć nową gwiazdę.
Było trochę zdań, które mnie zachwyciły, ale o ile w „Dziecku..” kreśliłam, pisałam na marginesie i najchętniej przepisałabym tutaj cała książkę ku pamięci i w hołdzie geniuszowi, tak tutaj przepisanie ich do mojego notesu zajęło dosłownie 5 minut.
To jedno:
(…)W niedzielę pani Simmen leży długo w łóżku i wylicza, co w życiu osiągnęła. Czasami przychodzi jej wtedy na myśl, że Jezus Chrystus jest Koziorożcem. (…) [s.74]

A to drugie:
Powstanie

Porządny mężczyzna stracił w środku nocy opanowanie, usiadł na łóżku, odrzucił na bok kołdrę i krzyknął: Zniosę tylko szczęście!

To było jedyne zdanie, jakie w swoim życiu wymyślił. [s.117]

Moja ocena: 2/6 (Oj, jaka szkoda!!!)

POPŁYNĘŁAM A POTEM ZAPOMNIAŁAM


LISA SEE
„DZIEWCZĘTA Z SZNGHAJU”
(TŁ. MAGDALENA SŁYSZ)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

Zastanawiałam się, czy w ogóle sięgnąć po tę książkę. „Kwiat śniegu i sekretny wachlarz” zrobił na mnie ogromne wrażenie – czytałam go z wypiekami na twarzy, polecałam znajomym, ze względu na temat, na kulturę, no i na język i sposób obrazowania. Później była „Miłość Peonii”, która mnie rozczarowała i kompletnie nie przypadła do gustu. Czytałam też „Na złotej górze”, powieść biograficzną, w której Lisa See chciała przedstawić historię swojej rodziny i powiedzieć, jak to się stało, że znalazła się w Ameryce. Dłużyzny, nuda i chęć umieszczenia wszystkiego w jednej książce, która ma ograniczoną pojemność.
No i „Dziewczęta z Szanghaju” postawiły mnie przed dylematem. Ale w końcu postanowiłam dać tej książce szansę.
To historia dwóch sióstr Pearl i May, mieszkanek Szanghaju. Są tak zwanymi „pięknymi dziewczynami”, trudnią się pozowaniem malarzom, którzy tworzą kalendarze-reklamy. Na takich kalendarzach są reklamowane rozmaite produkty od kawy po papierosy, później są rozdawane i wieszane przez wszystkich mieszkańców Szanghaju na ścianach – i przez biedaków, i przez bogaczy.
Siostry żyją w dostatku, ich ojciec jest bogaty, zapewnia im piękne stroje, dobre jedzenie i nowoczesny dom. Pearl studiuje, obydwie znają kilka języków. Niestety ojciec w długach karcianych zaprzepaszcza cały swój majątek oraz pieniądze dziewcząt. Żeby spłacić wierzycieli, a tym samym zachować życie, sprzedaje córki bogatemu Chińczykowi z Los Angeles. Dziewczęta poślubiają dwóch jego synów i dostają stanowczy przykaz, aby za miesiąc pojawić się w Stanach. Tymczasem w Chinach wybucha wojna. Wyjazd do Ameryki nie jest taki prosty.
To saga rodzinna, której szkieletem są postacie May i Pearl. Są to też takie „postacie–role”. Lisa See uczyniła każdą z nich zupełnie inną, każdej dała odmienny los, po to, żeby pokazać różne drogi, jakimi chińskie dziewczęta z dobrych rodzin mogły pójść na emigracji. Zahaczyła o wojnę, tak, by bohaterki miały jakiś wątek wojenny w życiorysach, pokazała trudy dostania się do Ameryki, a potem jedna jest nadal bardzo chińska, a druga trochę bardziej amerykańska.
Książkę czyta się dobrze, trzyma w napięciu, pokazuje duży kawałek historii, która dla mnie jest obca. Także kultura chińska, która wciąż mnie zadziwia i fascynuje przesiąkła przez wszystkie kartki tej powieści. Niby nie ma się do czego przyczepić, ale w sumie nie ma też czego zapamiętać. Nie porwała mnie ta książka, nie odmawiałam sobie snu, żeby poznać zakończenie. Gdy czytałam, chciałam wiedzieć, co dalej, byłam ciekawa, ale gdy w sobotę nadszedł czas „Chirurgów” na Polsacie bez żalu odłożyłam ją na dwie godziny, potem jeszcze wypiłam herbatę i zjadłam ciastko, a ona leżała i nie krzyczała do mnie. Co najwyżej raz zawołała.
Polecam, jako czytadło, do pociągu na przykład, kiedy chcemy, żeby podróż szybko nam minęła. Przeczytać, a potem spokojnie chłonąć to, co zastaniemy u celu podróży. Popłynąć, pojechać, dotrzeć, a potem zapomnieć.

Moja ocena: 4/6

JAKI ZMYSŁ MAMY NA CZUBKU JĘZYKA?


„PRZEPIÓRKI W PŁATKACH RÓŻY”
MEKSYK, 1992
SC. Laura Esquivel (na podstawie własnej powieści)
REŻ. Alfonso Arau
ZDJ. Emmanuel Lubezki, Steven Bernstein
MUZ. Leo Brouwer
WYST. Lumi Cavazos (Tita), Marco Leonardi (Pedro), Yareli Arizmendi (Rosaura), Claudette Maillé (Gertrudis), Regina Torné (Elena)

To jeden z nielicznych filmów, który wywołał we mnie tak wielkie emocje, jak pierwowzór na papierze.
Jest Tita. Jest Pedro. Pedro kocha Titę. I Tita kocha Pedra. Ale meksykańska tradycja mówi, że najmłodsza córka nie może wyjść za mąż, musi pozostać przy matce do czasu jej śmierci, opiekować się nią, pomagać i usługiwać. Tita jest najmłodszą córką Eleny i matka nakazuje poddanie się tradycji i odmawia udzielenia zgody na ślub Titcie i Pedrowi. (Ojciec Tity nie żyje). Aby być blisko swojej ukochanej Pedro poślubia Rosaurę, najstarszą z trzech sióstr, i wszyscy razem zamieszkują w jednym domu. Tita zaś spada do roli służącej i kucharki. Znajduje jednak sposób, by móc podtrzymywać w Pedrze ogień miłosny – gotuje, wkładając w to całą siebie, całe swoje pożądanie i miłość, a Pedro czyta jej potrawy i wie, że wciąż jest jednakowo kochany. Miłosne zabiegi nie umykają jednak czujnym oczom Eleny…
To film o wielkiej sile namiętności; film o tym, że nie należy miłości przeszkadzać, bo ona i tak przetrwa, mszcząc się po drodze na wszystkich. O tym, że jedzenie może być formą rozmowy i że przygotowywane z uczuciem, oddaje to uczucie w dwójnasób.
Nieprzeciętne, rozbudzające zmysły zdjęcia, nawet jedzenie pokazane jest w erotyczny sposób (rozłupywanie arbuza albo wyłuskiwanie owoców granatu aż ocieka zmysłowością!). Uczucie między Titą a Pedrem wywołuje nieustanne napięcie, elektryzuje i delikatnie unosi nas nad ziemią. Piękna sceneria i naprawdę świetnie oddane przesłanie powieści.
Powiem, że mi się nawet chyba lepiej oglądało, niż czytało książkę, więcej emocji, chociaż mniej magii. No i w książce dużo większy nacisk jest położony na rolę jedzenia (mimo wszystko). Przygotowywanie posiłków dla Rodziny (czytaj dla Pedra) staje się sensem życia Tity, a w filmie jest jakby dodatkowym sposobem na dotarcie do niego, ale nie jedynym i nie niezbędnym.
Tak się złożyło, że dziś Walentynki (choć oglądałam ten film 2 dni temu). Ale polecam miłośnie bardzo, do obejrzenia we dwoje lub samemu.

Moja ocena: 5,5/6

sobota, 13 lutego 2010

ZNÓW O ARKADII



„DOBRY ROK”
USA, 2006
SC. Marc Klein (na podstawie powieści Peter’a Mayle’a)
REŻ. Ridley Scott
ZDJ. Philippe Le Sourd
MUZ. Marc Streitenfeld
WYST. Russell Crowe (Max Skinder), Freddie Highmore (mały Max), Albert Finney (wujek Henry), Marion Cotillard (Fanny), Abbie Cornish (Christie Roberts)

Tak jakoś się złożyło, że po arkadyjskim „Pod słońce” obejrzałam arkadyjski „Dobry rok”. No i lepiej mi się oglądało, pomimo, że to Francja, do której me serce nie ucieka tak, jak do Toskanii.
Tutaj Londyńczyk (po raz drugi!), świetny bankowiec Max, dziedziczy po swoim wujku ogromną posiadłość w Prowansji, wraz z przyległą winnicą. Jedzie tam z zamiarem sprzedania majątku, uzyskania miliona, a wraz z nim zabezpieczenia finansowego na resztę życia. Okazuje się to nie takie proste z trzech powodów: odnalezionej po latach, nikomu nieznanej córki wujka, która wybrała ten moment, by odnaleźć ojca; pięknej Fanny, która kradnie Maxowi serce; oraz duchów przeszłości, które czyhają na Maxa dosłownie w każdym zakamarku domu. Max stracił rodziców jako dziecko i wujek był jego jedynym krewnym, ale też jedynym bliskim mu człowiekiem na świecie, mentorem i bohaterem dzieciństwa, który nauczał, rozpieszczał i krył w sobie wiele tajemnic. Max przestał go odwiedzać, wciągnęło go szybkie i hałaśliwe życie w Londynie. Wraca do Prowansji, ale też wraca do siebie samego.
Oczywiście, jak wszystkie tego typu filmy, jest przewidywalny i od razu wiadomo, że pretensjonalny dupek Max z Londynu zmieni się w rasowego Prowansalczyka, że miłość da mu nowe życie i nowe cele itp., itd. Ale oglądało mi się zdecydowanie lepiej niż „Pod słońce”. Dużo mniej banałów.
Max jest wredny, budzi antypatię i ja nie polubiłam go do samego końca, a to się rzadko zdarza w tego typu filmach. Raczej jest odwrotnie – ten przyjezdny jest dobry, miły i denerwujemy się, że miejscowi nie chcą go przyjąć w szeregi swojej społeczności.
Poza tym Fanny jest dużo prawdziwsza niż Isabella, dużo bardziej krwista i charakterna.
No i mieszkańcy Prowansji mówią po francusku, a niektórzy nawet dialektem prowansalskim!!!
Mniej widoków zapierających dech w piersiach, ale za to więcej fajnych scen, związanych z bohaterem – kolacja z Fanny przy wielkim ekranie na placu, mecz tenisowy z winiarzem z posiadłości, no i rewelacyjna scena, gdy Max wpada do pustego basenu, nie może się z niego wydostać, a Fanny wywiera na nim swoją zemstę (kto nie widział – niech zobaczy).
W sumie miło się oglądało i ocena na pewno zawyżona, jako, że przedtem był bardzo banałowy (tak nie banalny tylko banałowy – czyli pełen banałów) „Pod słońce”.

Moja ocena: 4,5/5

piątek, 12 lutego 2010

MRUŻĘ OCZY


„POD SŁOŃCE”
FRANCJA, WIELKA BRYTANIA, WŁOCHY, 2005
SC. Brad Mirman
REŻ. Brad Mirman
ZDJ. Maurizio Calvesi
MUZ. Mark Thomas
WYST. Joshua Jackson (Jeremy Taylor), Harvey Kitel (Weldon Parish), Claire Fornali (Isabella Parish), Giancarlo Giannini (Ojciec Renzetti), Armando Pucci (Gustavo)

Ten film obejrzałam głównie ze względu na moją fascynację (nie widzianą dotąd!) Toskanią. Fabuła bowiem przedstawia się następująco: młody pisarz, pracujący aktualnie w wydawnictwie w Londynie, ma pojechać na zapadłą wieś w Toskanii i odszukać starego, bardzo dobrego pisarza, który od 20 lat nic nie napisał i skłonić go do stworzenia książki i wydania jej w tym właśnie wydawnictwie. Stary uciekł do Toskanii po śmierci żony i możemy się domyślać, że przez jej wypadek ma niemoc twórczą.
A mrużę oczy z dwóch powodów: ponieważ film jest przewidywalny do bólu. Oczywiście od razu nasuwa się opozycja uczeń-mistrz, której w tym filmie nie zabraknie, jest też piękna córka pisarza, która kradnie serce młodemu pisarzowi i jest oczywiście happy end, również do przewidzenia już na samym początku.
Świetnie jest zrobione tło tego filmu, które mogłoby być jego największą siłą – cały koloryt lokalny; małe kawiarenki, ksiądz i hotelarz-barman, jako dwie najważniejsze osoby w wiosce; targ; jakieś doroczne święto na głównym placu; niespieszne, zwykłe życie całej społeczności. Tutaj ukazane w gruncie rzeczy bardzo migawkowo i tak jak mówiłam jest tłem dla głównego bohatera i jego poczynań.
No i strasznie zgrzytało mi, że cała wioska mówiła po angielsku. Młody Londyńczyk nie miał najmniejszego problemu, żeby się dogadać. Rozumiem, że pisarz, pochodzenia brytyjskiego i jego córki mówi po angielsku. Mogę zrozumieć też hotelarza. Ale ksiądz? Każda baba, plotkująca na ryneczku? Każdy mężczyzna w trattorii? Litości! Przecież Włosi są znani z tego, że mówią tylko swoim językiem i nie sądzą, iż jakikolwiek inny jest im potrzebny! Tym bardziej, że jest to wioska, a nie centrum turystyczne typu Rzym, bądź Florencja. Ale tu widać pisarz nauczył wszystkich…
No i mrużę oczy, bo powala mnie znów piękno Toskanii. Co prawda momentami bardzo pokolorowane, ale i tak trafia do mnie – wąskie uliczki, cyprysy, pola, kwiaty, wino bez nazwy w szklanych bukłakach i kolacje przy wielkim stole wystawionym na podwórze… Ech, już bym chciała tam być (bo mam nadzieję, że latem…)

Ocena: 3,5/6

THE PEOPLE VS. LARRY FLYNT


„SKANDALISTA LARRY FLYNT”
USA, KANADA, 1996
SC. Scott Alexander , Larry Karaszewski
REŻ. Milos Forman
ZDJ. Philippe Rousselot
MUZ. Thomas Newman
WYST. Woody Harrelson (Larry Flint), Courtney Love (Althea Leasure), Edward Norton (Isaacman)

Dostałam płytkę w prezencie od mojego Męża (filmy kolekcjonuję podobnie jak książki, chociaż zdecydowanie bardziej przemyślane to zakupy). No i znów obejrzałam.
Ten film bardzo lubię – przyznaję, dość masochistycznie, bo to nie jest film łatwy, a tym bardziej przyjemny.
To opowieść o Larry’m Flynt’cie , ekscentryku miliarderze, wydawcy pierwszego pisma pornograficznego, jakim jest Hustler. To opowieść pod hasłem „od zera do milionera”, bo na zapadłym południu Larry jako dziecko sprzedawał bimber pędzony w szopie własnym sumptem, a jego marzeniem było „zarobić uczciwie trochę pieniędzy”.
W pierwszej części filmu to także opowieść o walce z zacofanym Południem. Dzięki wyzwaniu „Amerykańskie Południe” czytam ostatnio trochę książek na ten temat i widzę, że Południe było bardzo religijne i oporne na zmiany. I przez to, że Larry tam właśnie zaczął wydawać swoje pismo miał tak ogromne kłopoty i musiał walczyć w sądzie o możliwość jego dystrybucji. Jak wypuścili go z więzienia, to zaczęli karać sprzedawców pisma. Wmieszał się we wszystko kościół, wszechobecny na Południu.
Zresztą wielki jest kontrast między częścią Południową filmu, a tą drugą, gdy Larry przeprowadza się do Hollywood i tam zostaje swoistym bohaterem. Są organizowane wiece w jego obronie, panuje swoboda seksualna i dzięki temu Hustler się sprzedaje; Flynt ma w końcu szanse, by rozwinąć skrzydła. Owszem, są też większe pokusy i Althea, żona Larry’ego, daje się złapać w pułapkę. Ale Pierwsza Poprawka jest żywa, nie jest tylko czczym, konstytucyjnym gadaniem.
Oryginalny tytuł tego filmu i plakat mówi bardzo wiele. Larry kontra reszta świata, Larry zatkany flagą amerykańską. To film o wolności, okupionej niestety wysoką ceną.
Tylko, że potem weszłam na Wikipedię, żeby zobaczyć, czy Flynt wciąż żyje. I okazało się, że owszem i że jest chory psychicznie. I zaczęłam się zastanawiać na ile jego kontrowersyjne wystąpienia w sądzie to faktyczna chęć zwrócenia uwagi na problem, jakim jest wolność słowa, wolność prasy, a na ile chęć zwrócenia uwagi na siebie, a na ile zaburzenia psychiczne?
Nie lubię Larry’ego. Nie lubię jego żony. Współczuję ich prawnikowi. Ale lubię Milosa Formana, za to, że tak genialny film zrobił.

Moja ocena: 5,5/6

POMALOWAĆ


JOHN GRISHAM
„MALOWANY DOM”
(TŁ. BARBARA PRZYBYŁOWSKA)
AMBERA, WARSZAWA 2007

Po tę książkę sięgnęłam w ramach wyzwania literackiego, ale cieszę się, że to zrobiłam.
Podczas czytania „Malowany dom” przywodził mi na myśl „Zabić drozda” chociaż temat jest zupełnie inny i nawet nie ma wątku rasistowskiego (ani żadnych czarnych).
Luke ma siedem lat, mieszka z kochającą rodziną – mamą, tatą i dziadkami, na farmie. Nadeszło lato i Luke jest zobligowany do pomocy na plantacji bawełny, ale za swoją pracę dostaje wynagrodzenie i dzięki niemu będzie mógł sobie kupić wymarzoną czerwoną kurtkę drużyny baseballowej Cardinalsów.
Jego marzenia są proste – nie chce zostać na farmie, chce wyjechać na Północ i grać w swojej ukochanej drużynie. Dlatego w wolnym czasie na podwórzu ćwiczy rzuty i odbicia. Jest więc bardzo zły, gdy na jego „boisku” rozkłada się rodzina ze wzgórz, zatrudniona przez dziadka do pomocy przy zbiorach. W stodole zaś zamieszkuje grupa Meksykan, którzy również, jak co roku, najmują się do pracy. Ale obcy w mieście nie niszczą tylko boiska Luke’a, ale również spokój i porządek całego miasteczka…
Gdybym miała wybrać jedno sowo, określające tą powieść, jej intrygę, to Tajemnica. Luke strzeże zbyt wielu tajemnic, jak na siedmiolatka. Śmierć, miłość, nienawiść, zbiory, emigracja… To wszystko Luke musi utrzymać w tajemnicy.
To książka o dojrzewaniu. O pierwszej miłości, którą siedmiolatek zachłystuje się z prostotą chłopca z Południa. To książka o autorytetach – dla Luke’a takim autorytetem jest Ricky – dziewiętnastoletni wujek, który poszedł walczyć w Korei i na którego chłopak czeka z utęsknieniem. To także książka o utracie autorytetów, bo Ricky okazuje się kimś innym, niż w wyobrażeniach siedmioletniego chłopca.
To niesamowicie południowa książka.
Wypisałam sobie w punktach to, co uważam za potwierdzenie tej tezy:
-religijność – nie ma tam człowieka, który nie chodzi do kościoła. Są różne kościoły, różne wyznania, ale wszyscy są chrześcijanami i nie do pomyślenia jest, aby ktoś opuścił mszę. Jest tam jednak ogromna tolerancja religijna – wierz w co chcesz, bylebyś wierzył. Luke wspomina, że Ricky kiedyś powiedział, iż zostanie katolikiem, bo oni muszą chodzić do kościoła tylko raz w tygodniu.
-kastowość – każdy doskonale zna swoje miejsce, każdy jest określony na podstawie dochodów, zajęcia, ilości posiadanej ziemi i tego, czy jest właścicielem, czy dzierżawi. Wiadomo od razu, kto jest lepszy, a kto gorszy i nikt się nie sprzeciwia takiej sytuacji. Wiadomo też, że wyższa kasta nie brata się z niższą – Indie normalnie!!!
-patriotyzm lokalny – na zewnątrz wszyscy stanowią zwarty szereg, są jednością, mimo, że w środku istnieją tak wyraźne podziały.
-opozycja Północ-Południe – widać to bardzo dobrze przy wizycie krewnych z Północy. Jedni wyśmiewają drugich, ich język, sposób ubierania i jedzenia. Kuzynka z Północy nie może uwierzyć, ze rodzina Chandlerów nie ma toalety, tylko wychodek na dworze, że są tak zacofani. Rewelacyjnie przestawione jest to na przykładzie herbaty. Na Południu pija się mrożoną słodką herbatę z lodem, a na Północy tylko gorącą. (Pamiętacie słynny spór Blefusków i Liliputów w Podróżach Guliwera”?). Dziadek mówi: „Nikt w moim domu nie będzie pił gorącej herbaty!”. Poza tym ludzie popierają wyłącznie rodzimą drużynę baseballową, chociaż jest gorsza od Północnej.
-najważniejsza jest ziemia, ludzie są od niej uzależnieni, prowadzą cykl życia zgodny z porami roku, ze zbiorami. O Północy mówią jak o ziemi obiecanej, bo tam nie możesz stracić dorobku całego roku z powodu deszczu, albo suszy, jeśli ciężko pracujesz, masz tego efekty.
-z tego wynika niesamowite poszanowania pracy, praca jest najwyższą wartością – nie pracujesz to nie jesz i każdy o tym dobrze wie. Ale za dobrą pracę jest nagroda – wypoczynek.
-tradycyjne wychowanie – pełne kar cielesnych, ale kar wyłącznie zasłużonych.
-zasada „oko za oko” – ktoś zrobi krzywdę tobie, ty masz prawo zrobić krzywdę jemu, to coś więcej, to sprawa honoru – oddać to, co mu się należy. Gdy na Luke’a napada trzech chłopaków, gdy pobity wraca do domu dziadek z ojcem pytają go, czy napastnicy dostali od niego to, na co zasłużyli, czy bił się, czy uciekł. Są dumni, że wdał się w bójkę, że nie postąpił jak tchórz i walczył pomimo, iż był sam przeciwko trzem.

Bardzo podobał mi się też cały koloryt lokalny, świetnie oddany przez Grishama. Mała zamknięta społeczność, specyficzne rozrywki, werandy(!), na których wieczorem siada się, żeby posłuchać w radiu sprawozdania z rozgrywek drużyny baseballu, cotygodniowa kąpiel, a potem wycieczka do miasta, lunapark, doroczny piknik jesienny, na który przyjeżdża cała społeczność, każdy przynosi coś od siebie i ludzie dzielą się darami (takie to włoskie!). Ale widać tu też, ja wszyscy nawzajem ukrywają swoje grzeszki. Po to, by brudy zachować w czterech ścianach swojego domu, ewentualnie w granicach miasteczka. Po to, by zbiory szły bez zgrzytu i problemu. Po to, by nie mieć żadnych problemów, by spokojnie żyć, pijać mrożoną herbatę na swojej werandzie. Z jednej strony solidarność, a z drugiej zakłamanie, obłuda…

A malowany dom? To symbol statusu społecznego, symbol wyższości w hierarchii, a dla Luke’a symbol dorosłości.
Rewelacyjnie mi się malowało…

Moja ocena: 5/6

DROGA DO… DROGA Z…

Parę dni temu pisałam, ze byłam w Domu Rodzinnym i o dwóch książkach, które przeczytałam w drodze do… i w drodze z…

JOHN FANTE
„PEŁNIA SZCZĘŚCIA”
(TŁ.MAGDALENA KOZIEJ)
G+J, WARSZAWA 2008
Na tę książkę natknęłam się w bibliotece. Wzięłam ją z półki z dwóch powodów. O pierwsze została wydana w „Serii kultowej” wydawnictwa G+J. W tej serii wydawany jest Coupland mój drogi, więc chciałam zobaczyć, kto stoi w tych samych szeregach. A po drugie był inspiratorem Charlesa Bukowskiego. Nie lubię Bukowskiego,. Próbowałam przeczytać jego książki, ale zawsze je odkładałam, albo z obrzydzeniem, albo z krzykiem oburzenia, na jego nieprawdziwość i ukrywanie własnych uczuć. Mój Brat za to czyta namiętnie je wszystkie i co jakiś czas dochodzi między nami do dyskusji na temat Bukowskiego. Postanowiłam więc zobaczyć, kim Bukowski był tak zachwycony…
Ja w ogóle zachwycona nie byłam.
To, tak jak u Ch.B., powieść pseudoautobiograficzna. U Johnaa Fate posuwa się to jeszcze dalej, niż u Bukowskiego – bohater Ch.B. nazywa się przeważnie Chinaski (choć jest to alter ego Bukowskiego) – tutaj bohater nazywa się… John Fante i jest pisarzem…
W tej książce akurat chyba już się ustatkował. Ale, jak wspomina na początku, miał wiele kobiet i wiele różnych przygód z nimi związanych…
W „Pełni życia” Johan Fante kupuje dom, duży dom, z kilkoma sypialniami, bo jego żona spodziewa się dziecka. To pierwsze dziecko, ale na pewno nie ostatnie. Planują bowiem siódemkę potomstwa. Są szczęśliwi. Fante jest emigrantem włoskim – w Ameryce jest daleko od domu i od włoskich przesądów. Właśnie wydał kolejną powieść, ma podpisany kontrakt w TV, więc pieniądze płyną.
Wszystko jest wspaniale, dopóki nie okazuje się, że dom zaatakowały korniki i zrobiła się wielka dziura w podłodze. Fante postanawia sprowadzić z Włoch ojca-murarza, żeby zaoszczędzić na kosztach.
To opowieść o trudnych relacjach dziecko- rodzic, o tym, jak mocno rodzice działają na nasze życie, o tym, że, czy tego chcemy, czy nie, zawsze jesteśmy choć trochę do nich podobni. O tym, jak rodzice się starają. Jak starają się po swojemu. Ojciec Johna stara się inaczej, co Johnowi bardzo przeszkadza, ale w końcu uświadamia sobie, że wszystko, co robi dla niego to wyraz miłości, że powinien być wdzięczny i ojcu dziękować.
Lekko, łatwo i przyjemnie się czytało, w sam raz na pociąg, podróż zleciała szybko, ale bez wielkich zachwytów.

Moja ocena: 3,5/6

WALTER KIRN
„W CHMURACH”
(TŁ. BOHDAN MALIBORSKI)
ŚWIAT KSIAŻKI, WARSZAWA 2010
Dziwna książka, całkiem inna niż wszystkie. Zły wybór na pociąg, gdy nad uchem trajkoczą ci panie rodem z „Dnia świra”. Książka do zastanawiania się. Ale nie miałam nic innego ze sobą, więc czytałam. Ciężko i opornie.
To historia Ryana Binghama, który pracuje w dziale Doradztwa Personalnego. Przemieszcza się po całych Stanach i pomaga zwolnionym pracownikom wziąć się w garść, znaleźć nową pracę, poradzić sobie ze stresem. A przemieszcza się samolotami. Żyje w chmurach. Sprzedał dom „naziemny” i mieszka w terminalach, w hotelach i w powietrzu. Jego celem życiowym stało się zebranie miliona mil premiowych. Układa skomplikowany plan lotu, żeby to osiągnąć. Plan zakłada, że po zebraniu premiowych punktów zejdzie na ziemię, rzuci nielubianą pracę, kupi dom i zmieni siebie. Na biurku jego szefa leży już podanie o zwolnienie.
To książka o zupełnie innym świecie, niż ten, który znam. Oprócz przestrzeni powietrznej, która stałą się sensem życia Ryana, o której opowiada z uniesieniem, o której wie wszystko; to świat korporacji, headhunterów, dużej kasy i śledzenia pracownika, zanim przyjmie się go na intratne stanowisko. No i świat radzenia sobie ze stresem – drinki, kasyno, tabletki.
Nie zachwyciła mnie ta opowieść. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam zakończenie, a to nie pomaga w polubieniu książki. Styl pisania jest nierówny, choć wiąże się to przede wszystkim w podziałem życia Ryana na dwie części – tę w powietrzu i tę na ziemi. W chmurach czuje się dobrze, części książki dotyczące latania niemal się połyka, a na ziemi – mozolnie brnie się przez zdania…
Chyba nie polecam, choć sama do końca nie wiem.

Moja ocena:3,5/6

I jeszcze cytaty dwa, które sobie wynotowałam z tej książki:

„Na początku jesteśmy tacy mali, a później zajmujemy coraz więcej przestrzeni. Nie wszystko jest do odzyskania. Przestrzeń się kurczy.” (s.166)

„Gdyby uwzględnić lata przestępne i zawirowania w kosmosie, nasze rocznice nie są naszymi rocznicami, nasze urodziny są cudzymi urodzinami, a Trzej Królowie, wyruszając dzisiaj i kierując się dawnym układem gwiazd, ominęliby Betlejem.” (s.312)

czwartek, 11 lutego 2010

DLA SIEBIE SAMEJ

Nie mogę się powstrzymać, dla siebie samej z sobie tylko znanego powodu zamieszczę jedną z moich najbardziej ukochanych piosenek na świecie.
Tę piosenkę zadedykowałam mojegu Mężowi w dzień Naszego ślubu jako prezent ślubno - urodzinowy (tak, braliśmy ślub w Jego urodziny i wszyscy się śmiali, że po to, aby nie zapomniał o rocznicy). A dziś sobie samej ją daruję.
Lubię 11 lutego.
A w Tłusty Czwartek nie zjadłam ani jednego pączka, za to zjadłam chyba 4 muffinki czekoladowe własnej roboty.
Miłego słuchania.
[Z tego co wiem nie ma teledysku, ale znalazłam piosenkę w sieci z fantastyczną animacją.Tylko wsłuchajcie się wsłowa, są piękne i wcale nie smutne, mimo, że teledysk sugeruje inaczej.]

środa, 10 lutego 2010

DZIĘKUJĘ ANHELLI!!!

Kilka dni mnie nie było, wyjechałam do Domu mojego Rodzinnego. Żeby Mama mogła mnie porozpieszczać, żeby Tata miał komu pokazać nowe zdjęcia i pocieszyć się z nowego obiektywu, żeby z Bratem obejrzeć na AXN kolejny odcinek „Kryminalnych zagadek Miami” z niezwykle przystojnym Murzynem…Postanowiłam nie zaglądać do bloga, odpocząć od komputera w ogóle. Wracam a tu czeka na mnie…. niespodzianka od Anhelli :-) Czuję się zaszczycona…



Nie do końca znam zasady, ale wiem, ze teraz mam wytypować 7 kolejnych osób, które doceniam. I powiedzieć za co.

1. Aerien za to, że odnajduję w jej recenzjach swoje myśli
2. Anhelli za to, że jest bezkompromisowa, inteligentna jak diabli i jest jedną z najmniej mdłych osób, jaką czytam w sieci
3. Bredablik za intelektualno-inteligencką podróż po sieci
4. Claudette za to, jak pokazuje swoje przeczytane książki – zupełnie inaczej, niż wszyscy!
5. Inez za to, że jest na wyciągnięcie ręki i za to, że po części dzięki niej istnieje Z Kafką nad morzem i że mi przypomina o poezji!
6. Liritio za Hanka Moody’ego ;-)
7. Padma za wyzwania literackie i za to, ze tak świetnie czyta się jej recenzje

To moje typy (kolejność alfabetyczna). Jestem tu od niedawna i pewnie wielu wartościowych blogów jeszcze nie znam, ale na te wchodzę codziennie i czekam z utęsknieniem na każdą nową notkę.

A teraz idę na poranny spacer, zakupy – musze kupić Kinder Bueno, żeby zrobić muffinki według przepisu Liski (z jednego z moich trzech ulubionych blogów kulinarnych).
Po powrocie napiszę o „Pełni życia” Johna Dantego, którą przeczytałam w drodze do Domu i o „W chmurach” Waltera Kirna, którą czytałam w drodze z Domu, a którą kończyłam wczoraj przy waniliowym ptasim mleczku.
Anhelli – dziękuję!

czwartek, 4 lutego 2010

ZAJRZYJ DO MOJEJ DUSZY


REBECCA MILLER
„PRYWATNE ŻYCIE PIPPY LEE”
(TŁ. JĘDRZEJ POLAK)
MUZA SA, WARSZAWA 2010

Niepozorna książka, nie wiedziałam, że jest film, nic o niej nie słyszałam, trafiła do mnie przez przypadek. Przeczytałam kilka pierwszych stron i wsiąkłam.
Historia niby banalna. Pippa, pięćdziesięciolatka, i jej mąż, osiemdziesięcioletni Herb, sprzedają mieszkanie w Nowym Jorku i przeprowadzają się na przedmieścia, na osiedle emerytów. Ich dorosłe dzieci nie do końca rozumieją takie posunięcie.
Pippa jest tam jednym z najmłodszych lokatorów. Czuje się źle w nowym domu, w nowej sytuacji, ale nie skarży się ze względu na męża. Gotuje obiady, robi zakupy, sprząta w domu… Jednak nagle zaczynają się z nią dziać dziwne rzeczy - lunatykuje i lekarz sugeruje, iż ma to podłoże psychiczne.
Pippa bezwiednie zaczyna rozpamiętywać swoje życie. I okazuje się, że była kimś kompletnie innym, niż teraz…
To książka o przemianie, o dojrzewaniu, o tęsknocie za młodością, ale też o tym, że każdy z nas może nosić w sobie drugie życie, zapakowane w szary papier, niedostępne dla oczu, ale nieustannie w nas obecne.
Pippa taka, jaką była, znienawidziłaby zapewne Pippę taką, jaka się stała.
Ale to też książka o macierzyństwie, o tym, że nasza matka ma wpływ na to, kim chcemy uczynić własne córki. Błędy za błędy. Choćbyśmy się bardzo starali.
I to książka o miłości i potrzebie akceptacji. Gdybyśmy byli bardzo źli, to też potrzebowalibyśmy, żeby ktoś w nas dostrzegł małą dziewczynkę/chłopczyka i przytulił i pieścił i kochał. I czasem oddajemy za to zbyt wiele…

Ta książka ma jakiś niesamowity dar uwodzenia. Czytałam ją jak zaczarowana. Pewnie też przez język i sposób pisania. No bo jak tu nie być oczarowanym, gdy nagle pojawia się zdanie w rodzaju:
„Bo Pippa, moi drodzy, wyglądała jak radioaktywny dżem. Była słodka, ale śmiertelnie groźna!” (s.11)
Albo:
„(…)miał niski poważny głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z gardła wysmarowanego masłem orzechowym.” (s.82)

Polecam bardzo bardzo!

Moja ocena:5,5/6

wtorek, 2 lutego 2010

BALIANNA PYTA MARPIL ODPOWIADA

Balianna zaprosiła mnie do zabawy – dzięki serdeczne – więc z chęcią zastanowię się nad pytaniami, jakie zadała:

1. Czy jest książka, która wyjątkowo Ciebie inspiruje? Dlaczego?

„INSPIRACJA = natchnienie, pomysł; wpływ; poddawanie, podsuwanie myśli, pomysłu, sugestia.”
Książki – inspiracje nieustannie się zmieniają. To dlatego, że cały czas czytam, bez przerwy w mojej głowie toczą się opowieści. Jedne książki zapadają w moje serce, pamięć, inne odchodzą, ale nawet te najgorsze, którym dałabym niską ocenę, mogą inspirować.
Ostatnio, ciągle jeszcze mocno we mnie tkwiący „Smak języka” jest dla mnie taką książką. Zainspirowała mnie do tego, by otworzyć wszystkie swoje zmysły na oścież. Poruszyć każdy z nich z osobna, nie zapominać o żadnym. Po kolei smak, dotyk (bardzo ważne – dotykanie jedzenia podczas gotowania, przekazywanie od siebie miłości po to, by mój ukochany poczuł na języku nie tylko smak makaronu z porem i parmezanem, ale także, że robiłam go DLA NIEGO. I jednocześnie – czy wiecie jaką fakturę ma pieczarka? Jaki wydaje dźwięk przy krojeniu? Zwróćcie uwagę…), węch, słuch, wzrok – przy czytaniu tej książki wszystko się budziło, odżywało, zdawałam sobie sprawę z mojego człowieczeństwa, z każdej części ciała osobno. No i dodatkowo celebrowanie jedzenia, które u nas jest tak bardzo nie doceniane.
A oprócz tego stale i niezmiennie poezja. Jakiś czas temu w poście na temat poezji pisałam o tym, że czuję ją teraz inaczej, że jakoś ciszej mnie woła (albo ja mniej jej słucham), ale czytanie poezji jest dla mnie wciąż niesamowitym przeżyciem – to bodziec, by wyciągnąć z dna kufra wszystkie zapomniane, pochowane słowa i zacząć ich używać, mówić pięknie.

2. Postać, z którą mogłabyś się zidentyfikować ( nie musi być tylko książkowa )

Strasznie ciężkie pytanie… Przychodzi mi na myśl Lucy z „Ukrytych pragnień”, która ma bardzo dużo pytań życiowych, jest niepewna, zakochana wciąż i wierna, wierzy w miłość na przekór wszystkiemu, chce dorosnąć, ale ma w sobie jeszcze dużo z dziecka (różnimy się wiekiem dosyć znacząco, ale ja wciąż nie wierzę, że mam lat, ile mam, wciąż postrzegam siebie, jako dziecko, no ewentualnie nastolatkę…), przejmuje się bardzo, co kto o niej pomyśli, jak będzie odebrana, czy ludzie ją lubią, czy nie i jest wyczulona na piękno.
A chciałabym być taka jak Amelia. Dobra. Bardzo dobra. Pomysłowa. Trochę magiczna – czarodziejska.
A książkowo – mam coś z każdego bohatera „Kubusia Puchatka”
Z Kubusia to brak logicznego myślenia niestety (i umiłowanie do miodu!)
Z Prosiaczka strachliwość.
Z Kłapouchego pesymizm – może nie tak skrajny, ale jednak chyba obecny. I wynika on najczęściej z prostaczkowej, strachliwej części mojej natury.
Z Tygryska i Maleństwa entuzjazm. Bo mam go dużo. I ukochanie świata, mimo wszystko, mimo strachu, wojen, braku kasy, Polski, chamstwa itp. Itd. Kocham świat i cieszę się, ze mogę iść nad morze, albo że mogę zjeść kawałek gorzkiej czekolady.
Z Kangurzycy mam trochę zmysłu praktycznego i coraz więcej umiejętności kucharskich – bp zapału do pitraszenia to mam jak dwie Kangurzyce.
Z Królika to, że ważna jest dla mnie Rodzina i Przyjaciele – najważniejsi!!!
A z Sowy – no cóż, chyba tak jak wszyscy z Nas – zamiłowanie do książek!

3. Czytanie a otoczenie - do domu przynosisz nowe ksiązki a znajomi/rodzina na to.....

Mój Mąż nie podziela mojej pasji. Czyta, ale rzadko i naprawdę w wąskim przedziale tematycznym. I krzyczy na mnie, ze książki się już nie mieszczą. Płyty, które ona zbiera, są jednak dużo mniej kłopotliwe. Pamiętam jeszcze moje pakowanie książek, gdy 10 miesięcy temu przeprowadzaliśmy się do Naszego Domu… Z tego co kojarzę 23 kartony… (teraz oczywiście byłoby więcej).
Moja Rodzinka jest zadowolona, bo jestem głównym dostarczycielem książek. Mama w ogóle sama nie kupuje, a ja dobrze znam jej gust, wiem, co jej się spodoba. Brat też dostaje swoją porcję, żebym potem mogła z nimi dzielić wrażenia.
No i moje dwie Czytające Przyjaciółki – z P. czasem dzwonimy do siebie tylko po to, żeby powiedzieć o jakiejś książce, którą przeczytałyśmy i która na pewno spodoba się tej drugiej, albo po to, by skonsultować, czy tak samo zrozumiałyśmy zakończenie, albo, żeby donieść, ze „Smak języka” (który poleciłam P.) to w istocie taka petarda, jak mówiłam.
Z drugą I.(M.) o książkach dyskutuję od niedawna i to głównie wirtualnie. Ale to pewnie dlatego, że ja w Gdańsku, a ona w Warszawie. I dzięki temu, co pisze, poznaję ją na nowo i odkrywam w niej te cząstki, których tak dawno, dawno nie widziałam.

Moje pytania:
Wiem, że łańcuszek już długi i ciągnie się od lipca chyba. Mnie tu jeszcze nie było :-) Nie miałam okazji prześledzić całego, więc jeśli pytania się powtórzą, to trudno. I jeśli osoby, których odpowiedzi chcę poznać też już odpowiadały, to drugie trudno.

1.Jaki jest Twój ulubiony wiersz?
2. Gdybyś miała zabrać jedną książkę na bezludną wyspę to jaką?
3. Z jakim autorem wybrałabyś się na kawę i jakie pytanie byś mu zadała?
4. Jaka jest Twoja ulubiona książka non-fiction?

Chciałabym, żeby powiedziały mi to o sobie:
Inez
Anhelli
Aerien
Edith

A dziś Dzień Świstaka (Groundhog Day) i Świstak Phil przepowiedział jeszcze 6 tygodni zimy. Więc nie pozostaje nic innego, jak zakopać się pod czerwony kocyk, przygotować stosik i czytać, czytać, czytać, zapijać kartki herbatą. (a pomiędzy skoczyć do pracy). A dziś obejrzę po raz chyba setny „Dzień Świstaka” z Bill’em Murray’em i będę pogryzać orzechy.

poniedziałek, 1 lutego 2010

ODKOCHAĆ SIĘ


„500 DNI MIŁOŚCI”
USA, 2009
SC. Scott Neustadter , Michael H. Weber
REŻ. Marc Webb
ZDJ. Eric Steelberg
MUZ. Mychael Danna, Rob Simonsen
WYST. Zooey Deschanel (Summer Finn), Joseph Gordon-Levitt (Tom Hansen)

Luty zaczęłam od filmu. Miałam koszmarny dzień w pracy, przyszłam do domu przez zaspy i śniegi, oczy mnie bolały, więc nie mogłam czytać, potrzebowałam czegoś na uspokojenie.
No i wybrałam „500 dni miłości”, który od razu na wstępie powiedział do mnie:
„Są tylko dwa rodzaje ludzi – kobiety i mężczyźni.”
I o tym jest ten film.
Summer i Tom poznają się w pracy – i to jest dzień pierwszy, bo Tom od razu wiedział, że Summer to ta jedyna. Później dni skaczą – 43, potem 18, a jeszcze za chwilę 302. Plansze pokazujące numer dnia mówią, czy to będzie dobry dzień dla miłości, czy nie – albo drzewa kwitną, albo gubią liście. To w istocie miks zwykłych dni, nastrojów, wycieczki do Ikei i na naleśniki, kłótni i niepewności. Tak, jak w normalnym życiu. Są emocje, które trzeba z kimś przegadać, nawet, gdyby miała to być młodsza siostra, a dla Toma ona właśnie jest przewodniczką po życiu miłosnym. I jej rady są zaskakująco celne. A ma może 13 lat… Podobał mi się od strony formalnej, bo stwarzał pozory takiego filmowego pamiętnika. Zapiski z życia pary/niepary (Summer od początku mówi Tomowi, że nie chce się wiązać, że mogą się spotykać, ale bez żadnych zobowiązań.) I to film o tym, że prawdziwa miłość zmienia życie – nie tylko na lepsze i nie zawsze uwzniośla, czasem wręcz przeciwnie.
Na jednym z plakatów widziałam reklamę – „This is not a love story. This is story abort love”. A moim zdaniem to w ogóle nie jest film o miłości, tylko film o odkochiwaniu się, o tym, że czasem marzenia się nie spełniają, ale że zawsze wtedy można zacząć marzyć o czymś innym.

Pozytywny.

Moja ocena: 5-/6 (za to poprawienie mi humoru i za montaż równoległy, animacje i scenę w Ikei!)

PS. Widziałam, że Aerien w swoim Brulionie też pisała jakiś czas temu o tym filmie. Nie przeczytałam po to, żeby nie sugerować się jej zdaniem.
Przeczytałam już po napisaniu notki - znów zgodność :-)