LYNN BARBER
„BYŁA SOBIE DZIEWCZYNA”
(TŁ. AGNIESZKA WYSZOGRADZKA -GAIK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010
Na okładce książki jest mowa o tym, że opowiada historię romansu autorki, wówczas szesnastoletniej, i dużo starszego od niej mężczyzny. Mężczyzna zabierał dziewczynę do klubów, woził na weekend do Paryża, poznawał z szemranym światkiem Londynu, a romans był całkowicie akceptowany przez rodziców dziewczyny.
Na stronie Empiku jest mowa o tym, iż to powieść o zderzeniu restrykcyjnych lat powojennych z wyuzdaniem i rozpasaniem lat sześćdziesiątych.
No a wcale, że nie…
Po pierwsze to nie jest powieść, a autobiografia. A po drugie romans z Simonem, tym dużo starszym mężczyzną, który według okładki miał być przewodnikiem Lynn po seksie, autorka umieszcza na początku książki, jako punkt wyjścia. I jako punkt odniesienia do reszty swojego życia, w tym sensie, że był to najgorszy okres jej egzystencji (patrząc z perspektywy czasu).
A po drugie jako odniesienie do mężczyzny swojego życia – do Davida. Bo dla mnie, to raczej książka o ich małżeństwie. Simon jest według mnie katalizatorem i antybohaterem, takim wzorem mężczyzny, którego Lynn nigdy nie chciałaby poślubić. I znajduje na jego miejsce Davida, który jest dokładnie po przeciwnej stronie.
Poza tym dużo w tej książce jest o pracy Lynn – była redaktorką „Penthouse’a” – o tym, jak doszła do swojego stanowiska, co to dla niej oznaczało, gdzie szukała później.
Jeśli ktoś chce czegoś w stylu „Dziennika nimfomanki”, albo innej Fanny Hill to na pewno się zawiedzie.
Ja sięgnęłam po tę książkę, mając nadzieję, na klubowo- barowy klimat, na jakieś piwno – koktajlowe i pseudointelektualne rozmowy. A tu nic z tego.
Niemiej podobały mi się fragmenty dotyczące dojrzewania takiego pięknego uczucia jakim darzyli się Lynn i David. Tego, jak urządzali swój pierwszy dom, jak miłość wystarczała za chleb, za wodę i za ogrzewanie. I jak potem to uczucie przekształcało się w pełną, niezakłócona harmonię.
Czyta się przyjemnie i bardzo szybko, ale na pewno ta książka nie jest tym, co zapowiada okładka. I nie jest też specjalnie odkrywcza.
Ot, przerywnik na drodze poszukiwania księgi idealnej.
Moja ocena: 3,5/6
PS
Edith dzięki serdeczne za nominację (KBA), ale już nominowałam i drugi raz mi nie wypada. No ale przemiło mi się czytało, że mnie doceniłaś i przemiło wiedzieć za co. Dzięki za rozjaśnienie trochę tego szarego, smutnego dnia….
nie ma za co, zasługujesz :) a książkę może kiedyś przeczytam, a film to raczej na pewno obejrze :)
OdpowiedzUsuńPrzywędrowało do mej łepetynki pewne skojarzenie... Film "Kochanek" z 1992 roku; swego czasu uznawany za obrazoburczy, ale również oparty na wspomnieniach pisarki, jej książki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Niedawno obejrzałam ten film i w sumie też był średni, może niedługo napiszę recenzję. Film w ogóle skupia się tylko na jej romansie ze starszym mężczyzną. Ale możliwe, że film jest lepszy od książki, z tego co piszesz tak widzę.
OdpowiedzUsuńEdith - ja też mimo wszystko chciałam obejrzeć film, ale teraz, po tym co napisała Liritio... to nie wiem, czy się skuszę.
OdpowiedzUsuńAnhelli - ta książka nie ma nic wspólnego z "Kochankiem", tamta była pełna erotyzmu, a ta - nic z tych rzeczy. Suchy opis - spotkaliśmy się, 3 razy uprawialiśmy seks, pojechaliśmy do Paryża, wróciliśmy z Paryża... zero emocji tak naprawdę.
Liritio - pewnie film tak samo mało odkrywczy. Lynn Barber nie miała w sumie zaskakującego życia, nie umie też w jakiś odkrywczy sposób opowiedzieć o zwyczajności (tak jak na przykład autorka "Życia na trzy psy"), więc po co ta cała ta jej pisanina...?
Witaj :) Ja również się spotkałam z tym, że okładka swoje, a książka swoje... Takie życie czytelnika, błądzić po recenzjach i odkrywać swoje własne treści - często zupełnie rozbieżne z notami wydawcy...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Niezbyt odkrywczy, a co gorsza, koszmarnie niekonsekwentny miejscami. Niespójny ździebko, ale ogląda się nawet miło - tylko zależnie od nastawienia. Film roku to nie jest zdecydowanie. Nawet nie miesiąca.
OdpowiedzUsuń