YRSA SIGURDARDÓTTIR
„STATEK ŚMIERCI”
(TŁ. MAŁGORZATA BOCHWIC-IVANOVSKA)
MUZA SA, WARSZAWA 2013
Czasem po plecach przebiega dreszcz, bo
na pokładzie jest zimno. Czasem włoski na rękach się podnoszą. I
trzeba w cieple początku lata opatulić się szczelnie czerwonym
kocem. Czasem trzeba się obejrzeć za siebie, gdy się czyta siedząc
w pustym pokoju, a inni już śpią. Czasem trzeba odłożyć książkę
i pójść porozmawiać ze sobą w lustrze - „zbyt bujną masz
wyobraźnię” - powiedzieć sobie - „przecież nic się nie
dzieje”. Tak jest, gdy w początkowych dniach lata czyta się Yrsę
o trudnym nazwisku, późno w noc, gdy wszyscy już położyli do
łóżek.
A sceneria iście bajkowa, gorąca,
słoneczna. Portugalia, z której wyrusza fenomenalny jacht. Nie znam
się na jachtach i większość osób w tej powieści też nie, ale
każdy doskonale wie, że ten akurat – Lady K – to coś
niepowtarzalnego, że kosztuje mnóstwo pieniędzy, że jest perełką
wód, że cztery pokłady to dużo i że kryształowe kieliszki na
wyposażeniu to jakiś ekstra dodatek. Na jachcie okrętuje się
siedem osób – trzy z obsługi - kapitan i dwaj pomocnicy, oraz
czteroosobowa rodzina - Egir z żoną Larą i dwoma córkami,
bliźniaczkami Arną i Bylgją. Egir pracuje w komisji likwidacyjnej,
jacht został odebrany właścicielom za długi, więc trzeba
przetransportować go z Portugalii, gdzie cumuje, z powrotem do
Islandii. Jeden z mężczyzn, którzy mieli popłynąć jako obsługa,
łamie nogę, więc Egir, który zrobił w młodości jakieś kursy
na sternika, zastępuje go, aby obniżyć koszty. Tym bardziej, że
po załatwieniu spraw związanych z jachtem i wakacji, które zrobił
sobie przy tej okazji wraz z rodziną, musi także wrócić do domu,
do Reykjaviku. Wszyscy zajmują należne im miejsca, skrzynka wina
portugalskiego zostaje również zaokrętowana, dwie dziewczynki
wnoszą na pokład malowanki i kredki. I zaczyna się rejs.
Tyle tylko, że po drugiej stronie
drogi, tam, gdzie w porcie czekają rodzice Egira oraz ich
najmłodsza, dwuletnia córka, pojawia się tylko jacht. Jest też
jeszcze kilka butelek wina, są kolorowanki, zapełnione do połowy,
są kredki, ale nie ma ani jednego członka załogi...
Przerażeni i zdezorientowani rodzice
Egira, proszą adwokat Thorę Gudmundsdottir, aby pomogła im uznać
syna i synową za zamarłych i tym samym wyciągnąć ogromne
odszkodowanie, na jakie było ubezpieczone zaginione małżeństwo.
Twierdzą, że chcą mieć środki na to, aby wychowywać dalej małą
Siggę Dogg, żeby nie została im odebrana przez opiekę społeczną.
Thora rozpoczyna śledztwo, szuka równolegle do policji, śladów
tego, co mogło stać się na statku. Znajduje wplątane w ubranie w
szafie okulary małej dziewczynki i wydaje jej się, że pod łóżkiem
widziała czyjeś nogi...
Ta fabuła porwała mnie dużo mniej,
niż „Pamiętam cię”, choć powinno być odwrotnie, bo wolę
thrillery. Ale po raz kolejny autorka sięga w głąb człowieka i
wywleka flaki – a flaki nie są piękne. To nie jest to wnętrze pt
dusza, serce, uczucia – to rdzeń, przeżarty przez chciwość,
egoizm, bez-skrupułowość. To coś, co jest niesamowitą siłą
książek Sigurdardóttir – to, że umie prześwietlić człowieka,
wyciągnąć z niego to zło, a potem ubrać w powieść, która
dzieje się w małej, zamkniętej łupinie, na środku morza – pod
tobą kilometry wody, nad tobą kilometry nieba, dookoła pustka - i
radź sobie, mimo że ktoś prawie na pewno chce cię zabić...
Nie umiem do końca wytłumaczyć
fenomenu tej autorki. Choćby nawet, tak jak w przypadku „Statku
śmierci” nie do końca porwała mnie fabuła, choćby nawet
wyjaśnienia okazały się tak zagmatwane, że muszę przeczytać je
drugi raz, to za tym kolejnym razem też przebiegnie po plecach
dreszcz. Gdy tylko otwiera się jej książki, wieje z nich tym
chłodem, znanym z dreszczowców, horrorów, thrillerów. Pozorny
spokój scenki rodzajowej – mama, tata, dwie bliźniaczki na
statku, jednej z nich opadają na nos okulary w czerwonej oprawie –
a ja czuję jakiś niewytłumaczalny niepokój. I cały czas się
czeka, cały czas się niespokojnie kręcisz na krześle, bo wiesz,
że zaraz, za moment po kogoś wyciągnie się uzbrojona dłoń.
Tylko nie wiesz, kto będzie pierwszy i czy dłoń poniesie siekierę
czy pistolet...
Plus za zakończenie. Bo już się
chciałam zdenerwować, że przypisanie „Statku” do thrillera
jest błędne i że to będzie jednak horror. Ale nie... A ja wolę
thrillery – wolę się bać ludzi, niż wymyślonych stworów.
Głębiej we mnie zapada, głębiej wierzę... Poza tym plus za
zakończenie, bo błyskotliwe, bo się nie spodziewałam, bo moja
dedukcja okazała się tuż przy końcu domkiem z kart, jeden podmuch
- Yrsa dmuchnęła, cichutko pogwizdując pod nosem z szelmowskim
uśmiechem – i się rozpadło. A tak lubię najbardziej. Gdy
zbuduję sobie ten karciany domek, myśląc, że jest z cegieł a tu
– świst! - i go nie ma. To taka przewrotna, odwrotna, jest
satysfakcja z czytania thrillerów, którą Yrsa pojmuje więcej niż
doskonale.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz