SHELLY EMLING
„MARIA SKŁODOWSKA-CURIE I JEJ CÓRKI”
(TŁ. WOJCIECH GÓRNAŚ)
MUZA SA, WARSZAWA 2013
Niby każdy zna to imię w połączeniu
z tym nazwiskiem. Niby wiadomo – jakiś tam rad i polon. Niby
wiadomo, że to ważne odkrycia, bo przecież Nobel, a nawet dwa. I
niby wiadomo, że to ma coś wspólnego z rentgenem, ale też nie do
końca wiadomo co. Dla mnie ta kobieta to takie strzępki wiedzy,
takie hasełka i słynny tekst z „Seksmisji”. Dlatego sięgnęłam
po tę książkę, żeby rozszerzyć te plamki, rozprzestrzenić w
sobie, coś więcej wydukać, niż tylko „rad i polon”, gdy ktoś
zawoła „Skłodowska”.
Emling zajmuje się w głównej mierze
wyprawą Marii do Stanów Zjednoczonych, którą odbyła w celu
zebrania funduszy na stworzenie Instytutu Radowego, w którym mogłaby
prowadzić szeroko zakrojone badania. Odniosłam wrażenie, że
autorka uważa tę wyprawę za punkt kulminacyjny życia
Skłodowskiej, za uhonorowanie jej sukcesu na równi z nagrodą
Nobla. Opisuje szczegółowo gdzie Maria była, kogo tam odwiedziła,
jak została przyjęta, jak się czuła. Dzięki temu ta specyficzna
biografia, nabiera innego rytmu, innego tempa, niż zwyczajowe
„urodziła się w...”, „umarła w...”. Dla mnie to jest
biografia „Maria Skłodowska-Curie i jej dziecko nauka” - córki
były zawsze na drugim planie, mimo łączącej je wszystkie więzi,
ten związek był specyficzny. To nie były zwykłe relacje
matka-córki – to był trójkąt miłosny, w którym na tym trzecim
wierzchołku był rad i kolejne pomysły, które Marii przychodziły
do głowy w związku z jego badaniem.
Drugim powodem, dla którego weszłam w
świat uczonej, była niezwykła perspektywa, z jakiej miałam
nadzieję ją oglądać – wielka uczona kontra jej dzieci, nauka
kontra macierzyństwo.
Na okładce czytamy „ważniejsze od
Nobla są tylko dzieci”, ale w tekście widać wyraźnie, że nic
nie jest ważniejsze. No, może nie chodziło o samego Nobla, albo
nie o zaszczyty z nim związane, ale o naukę. I to nawet nie kwestia
tego, że Maria chciała pomóc zwalczać raka. Skłodowska uprawiała
„sztukę dla sztuki” - była naukowcem, a nie lekarzem, była
naukowcem, a nie społecznikiem – najważniejsza była dla niej
sama wiedza, samo odkrywanie coraz to nowych wiadomości, drążenie,
szukanie, sprawdzanie i końcowa odpowiedź. I wolała czasem wysłać
córki w góry, a potem napisać do córek list z zadaniem
matematycznym i kilkoma informacjami o sobie, niż zrezygnować ze
swojego miejsca w laboratorium, gdzie między fiolkami i zlewkami
ciężko byłoby znaleźć miejsce dla dziecka.
Sama autorka jest zafascynowana
postacią uczonej. Jest orędowniczką jej wkładu w naukę. I mówi
głośno o tym, co dziś byłoby nie do pomyślenia. Maria i jej mąż
wyznawali zasadę, w myśl której nauka jest własnością
wszystkich ludzi i rezultatów badań nie można ukrywać, więzić,
czerpać z nich osobistych korzyści. Każdy wynik badania trzeba
wypuścić z klatki własnych rąk i podać dalej, żeby na jego
podstawie inni mogli wzbijać się wyżej we własnych badaniach. Gdy
wynaleźli sposób pozyskiwania radu, nie opatentowali go – bardzo
szybko wielkie fabryki wzbogaciły się na ich sposobie, a sama
Maria, gdy chciała otworzyć Instytut Radowy, nie miała
wynalezionego przez siebie radu i musiała wyprawić się do Ameryki,
żeby prosić o pomoc w jego kupnie. O ironio! O naiwności!
Emling jest też chyba wielką fanką
fizyki. Bo póki pisze o rozszczepieniach jądra atomu, bombardowaniu
atomu, promieniowaniu i tym podobnych, o których nie śniło mi się
nawet, to jest w niej pasja i iskra. Najjaśniej się iskrzy, gdy
pisze o samej Marii, troszkę mniej, gdy trzeba opowiedzieć historię
Ireny – starszej córki, która poszła w ślady matki, naukowca,
która również, wraz z mężem, otrzymała nagrodę Nobla,
naukowca, która po śmierci matki, poprowadziła jej ukochany
Instytut Radowy. Ale gdy przychodzi do Ewy, nie związanej z nauką,
mam wrażenie, że pióro autorki stygnie, mniej żwawo biega po
papierze. Owszem, oddaje sprawiedliwość jej zasługom i talentom,
ale znacznie mniej je ceni niż rad i polon i znacznie ciszej o nich
mówi.
Ale to, co mnie ujęło w tej książce
najbardziej, to niesamowite zaszczyty, jakimi otaczano Marię w USA,
ten status gwiazdy. „Nic nie mogła poradzić na to, że stała się
obiektem uwielbienia.” [s.82] Zachwycona czytałam o tłumach,
przybyłych na spotkanie wielkiej uczonej, o tym, że każdy chciał
ją zobaczyć, usłyszeć, powitać. O tym, że to naukowiec, a
wywoływał histerię równą histerii dzisiejszych nastolatek na
widok ukochanego boys bandu. Jak mądre to były czasy i jak inne
miały priorytety! I jak bardzo zmieniły się, skoro wtedy trzeba
było odkryć pierwiastek, mogący się przyczynić do walki z
rakiem, skoro dzieci zbierały do świnek skarbonek drobne monety, by
kupić okruszynkę radu do Instytutu Radowego i doskonale wiedziały
kto to jest Maria Curie-Skłodowska, a teraz dla sławy wystarczy
zaśpiewać jedną piosenkę, w której refrenie brzmi tylko „lalala”
i żadne dziecko nie przedłoży dobra ogółu nad gumę balonową i
kolorową zabawkę?
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]
Książka jeszcze czeka u mnie na swoją kolej. Widzę, że koniecznie muszę do niej zajrzeć. :)
OdpowiedzUsuńO, warto!
UsuńCiekawie się zapowiada.
OdpowiedzUsuńMi osobiście o tyle jest, a może raczej była, bliska postać Marii Skłodowskiej-Curie, gdyż była ona patronką liceum do którego chodziłam. W szkole nawet odbywały się konkursy wiedzy o patronce. Ale teraz, po latach, niewiele z tego pamiętam. A każdy powód dobry, by sobie coś niecoś przypomnieć :)
Myślę, że nasza wiedza (ogólnie, Polaków) o Skłodowskiej, zamyka się w tym radzie i polonie nieszczęsnym, że mało drążymy, za mało ją znamy, a przecież była jedną z naszych najważniejszych Polek!
UsuńTo zabawne, bo chyba czytalysmy te ksiazke jednoczesnie i po raz pierwszy - niezaleznie od siebie. Ale jak zwykle odnioslam podobne do Twoich wrazenia... :-)
OdpowiedzUsuńMnie osobiscie sklonila do lektury okladka z jej cytatem, ktory przytoczylas. Bo mialam wlasnie odwrotne przekonanie, ze 2 Noble i zycie jakie wiodla musialy dawac prym nauce a nie rodzinie i ostatecznie ksiazka to potwierdzila, wiec poczulam sie oszukana. Zlowiona na chwytliwy cytat, ktory nie dosc, ze mnie zwiodl, to jeszcze w taki sposob.
Reszta wrazen podobna do Twoich ale czytalam ja z zainteresowaniem, bo nie znalem tego aspektu jej zycia i osobiscie , jako kobiete i Polke cieszyly mnie zasluzone zaszczyty, jaki Marie spotkaly. Tym bardziej denerwuje mnie mania Francuzow, nawet w szkole naszych dzieci tutaj, do mowienia o niej Curie-Sklodowska i wmawianie dzieciom na lekcji francuskiego, ze byla Francuzka!
Dziekuje Ci za te recenzje, poczulam, jakbysmy czytaly te ksiazke razem, w jednym pokoju, z fragmentami cytowanymi na glos ... :-)
Moc serdecznosci
Anna
Może kiedyś tak będzie - Ty i ja, pod jakimś drzewem, w słońcu, w dłoniach szklanki z mrożoną herbatą, a na kolanach książki i czytanie sobie nawzajem fragmentów - nie pomijam też stadka dzieci, plączących się pod nogami ;-)
UsuńA co do tego chwytu marketingowego z dziećmi ważniejszymi od Nobla - pewnie nie tylko Ty się nabrałaś i pewnie nie tylko Ty poczułaś się trochę oszukana...
A "Curie-Skłodowska" - nie znoszę tego!!!!! Już nawet nie chodzi o patriotyzm, ale o przekręcanie nazwiska!
Ściskam Cię letnio i tęskno...