środa, 24 lipca 2013

CURIE-SKŁODOWSKA BYŁA KOBIETĄ?

SHELLY EMLING
„MARIA SKŁODOWSKA-CURIE I JEJ CÓRKI”
(TŁ. WOJCIECH GÓRNAŚ)
MUZA SA, WARSZAWA 2013

Niby każdy zna to imię w połączeniu z tym nazwiskiem. Niby wiadomo – jakiś tam rad i polon. Niby wiadomo, że to ważne odkrycia, bo przecież Nobel, a nawet dwa. I niby wiadomo, że to ma coś wspólnego z rentgenem, ale też nie do końca wiadomo co. Dla mnie ta kobieta to takie strzępki wiedzy, takie hasełka i słynny tekst z „Seksmisji”. Dlatego sięgnęłam po tę książkę, żeby rozszerzyć te plamki, rozprzestrzenić w sobie, coś więcej wydukać, niż tylko „rad i polon”, gdy ktoś zawoła „Skłodowska”.
Emling zajmuje się w głównej mierze wyprawą Marii do Stanów Zjednoczonych, którą odbyła w celu zebrania funduszy na stworzenie Instytutu Radowego, w którym mogłaby prowadzić szeroko zakrojone badania. Odniosłam wrażenie, że autorka uważa tę wyprawę za punkt kulminacyjny życia Skłodowskiej, za uhonorowanie jej sukcesu na równi z nagrodą Nobla. Opisuje szczegółowo gdzie Maria była, kogo tam odwiedziła, jak została przyjęta, jak się czuła. Dzięki temu ta specyficzna biografia, nabiera innego rytmu, innego tempa, niż zwyczajowe „urodziła się w...”, „umarła w...”. Dla mnie to jest biografia „Maria Skłodowska-Curie i jej dziecko nauka” - córki były zawsze na drugim planie, mimo łączącej je wszystkie więzi, ten związek był specyficzny. To nie były zwykłe relacje matka-córki – to był trójkąt miłosny, w którym na tym trzecim wierzchołku był rad i kolejne pomysły, które Marii przychodziły do głowy w związku z jego badaniem.
Drugim powodem, dla którego weszłam w świat uczonej, była niezwykła perspektywa, z jakiej miałam nadzieję ją oglądać – wielka uczona kontra jej dzieci, nauka kontra macierzyństwo.
Na okładce czytamy „ważniejsze od Nobla są tylko dzieci”, ale w tekście widać wyraźnie, że nic nie jest ważniejsze. No, może nie chodziło o samego Nobla, albo nie o zaszczyty z nim związane, ale o naukę. I to nawet nie kwestia tego, że Maria chciała pomóc zwalczać raka. Skłodowska uprawiała „sztukę dla sztuki” - była naukowcem, a nie lekarzem, była naukowcem, a nie społecznikiem – najważniejsza była dla niej sama wiedza, samo odkrywanie coraz to nowych wiadomości, drążenie, szukanie, sprawdzanie i końcowa odpowiedź. I wolała czasem wysłać córki w góry, a potem napisać do córek list z zadaniem matematycznym i kilkoma informacjami o sobie, niż zrezygnować ze swojego miejsca w laboratorium, gdzie między fiolkami i zlewkami ciężko byłoby znaleźć miejsce dla dziecka.
Sama autorka jest zafascynowana postacią uczonej. Jest orędowniczką jej wkładu w naukę. I mówi głośno o tym, co dziś byłoby nie do pomyślenia. Maria i jej mąż wyznawali zasadę, w myśl której nauka jest własnością wszystkich ludzi i rezultatów badań nie można ukrywać, więzić, czerpać z nich osobistych korzyści. Każdy wynik badania trzeba wypuścić z klatki własnych rąk i podać dalej, żeby na jego podstawie inni mogli wzbijać się wyżej we własnych badaniach. Gdy wynaleźli sposób pozyskiwania radu, nie opatentowali go – bardzo szybko wielkie fabryki wzbogaciły się na ich sposobie, a sama Maria, gdy chciała otworzyć Instytut Radowy, nie miała wynalezionego przez siebie radu i musiała wyprawić się do Ameryki, żeby prosić o pomoc w jego kupnie. O ironio! O naiwności!
Emling jest też chyba wielką fanką fizyki. Bo póki pisze o rozszczepieniach jądra atomu, bombardowaniu atomu, promieniowaniu i tym podobnych, o których nie śniło mi się nawet, to jest w niej pasja i iskra. Najjaśniej się iskrzy, gdy pisze o samej Marii, troszkę mniej, gdy trzeba opowiedzieć historię Ireny – starszej córki, która poszła w ślady matki, naukowca, która również, wraz z mężem, otrzymała nagrodę Nobla, naukowca, która po śmierci matki, poprowadziła jej ukochany Instytut Radowy. Ale gdy przychodzi do Ewy, nie związanej z nauką, mam wrażenie, że pióro autorki stygnie, mniej żwawo biega po papierze. Owszem, oddaje sprawiedliwość jej zasługom i talentom, ale znacznie mniej je ceni niż rad i polon i znacznie ciszej o nich mówi.
Ale to, co mnie ujęło w tej książce najbardziej, to niesamowite zaszczyty, jakimi otaczano Marię w USA, ten status gwiazdy. „Nic nie mogła poradzić na to, że stała się obiektem uwielbienia.” [s.82] Zachwycona czytałam o tłumach, przybyłych na spotkanie wielkiej uczonej, o tym, że każdy chciał ją zobaczyć, usłyszeć, powitać. O tym, że to naukowiec, a wywoływał histerię równą histerii dzisiejszych nastolatek na widok ukochanego boys bandu. Jak mądre to były czasy i jak inne miały priorytety! I jak bardzo zmieniły się, skoro wtedy trzeba było odkryć pierwiastek, mogący się przyczynić do walki z rakiem, skoro dzieci zbierały do świnek skarbonek drobne monety, by kupić okruszynkę radu do Instytutu Radowego i doskonale wiedziały kto to jest Maria Curie-Skłodowska, a teraz dla sławy wystarczy zaśpiewać jedną piosenkę, w której refrenie brzmi tylko „lalala” i żadne dziecko nie przedłoży dobra ogółu nad gumę balonową i kolorową zabawkę?


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

6 komentarzy:

  1. Książka jeszcze czeka u mnie na swoją kolej. Widzę, że koniecznie muszę do niej zajrzeć. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawie się zapowiada.
    Mi osobiście o tyle jest, a może raczej była, bliska postać Marii Skłodowskiej-Curie, gdyż była ona patronką liceum do którego chodziłam. W szkole nawet odbywały się konkursy wiedzy o patronce. Ale teraz, po latach, niewiele z tego pamiętam. A każdy powód dobry, by sobie coś niecoś przypomnieć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nasza wiedza (ogólnie, Polaków) o Skłodowskiej, zamyka się w tym radzie i polonie nieszczęsnym, że mało drążymy, za mało ją znamy, a przecież była jedną z naszych najważniejszych Polek!

      Usuń
  3. To zabawne, bo chyba czytalysmy te ksiazke jednoczesnie i po raz pierwszy - niezaleznie od siebie. Ale jak zwykle odnioslam podobne do Twoich wrazenia... :-)
    Mnie osobiscie sklonila do lektury okladka z jej cytatem, ktory przytoczylas. Bo mialam wlasnie odwrotne przekonanie, ze 2 Noble i zycie jakie wiodla musialy dawac prym nauce a nie rodzinie i ostatecznie ksiazka to potwierdzila, wiec poczulam sie oszukana. Zlowiona na chwytliwy cytat, ktory nie dosc, ze mnie zwiodl, to jeszcze w taki sposob.
    Reszta wrazen podobna do Twoich ale czytalam ja z zainteresowaniem, bo nie znalem tego aspektu jej zycia i osobiscie , jako kobiete i Polke cieszyly mnie zasluzone zaszczyty, jaki Marie spotkaly. Tym bardziej denerwuje mnie mania Francuzow, nawet w szkole naszych dzieci tutaj, do mowienia o niej Curie-Sklodowska i wmawianie dzieciom na lekcji francuskiego, ze byla Francuzka!

    Dziekuje Ci za te recenzje, poczulam, jakbysmy czytaly te ksiazke razem, w jednym pokoju, z fragmentami cytowanymi na glos ... :-)

    Moc serdecznosci
    Anna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś tak będzie - Ty i ja, pod jakimś drzewem, w słońcu, w dłoniach szklanki z mrożoną herbatą, a na kolanach książki i czytanie sobie nawzajem fragmentów - nie pomijam też stadka dzieci, plączących się pod nogami ;-)
      A co do tego chwytu marketingowego z dziećmi ważniejszymi od Nobla - pewnie nie tylko Ty się nabrałaś i pewnie nie tylko Ty poczułaś się trochę oszukana...
      A "Curie-Skłodowska" - nie znoszę tego!!!!! Już nawet nie chodzi o patriotyzm, ale o przekręcanie nazwiska!
      Ściskam Cię letnio i tęskno...

      Usuń