wtorek, 30 lipca 2013

A NIECH TO CACA BOUDIN!

PAMELA DRUCKERMAN
„W PARYŻU DZIECI NIE GRYMASZĄ”
(TŁ.MAŁGORZATA KACZOROWSKA)

WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

U podstaw szukania „sposobu na dziecko” leżą strach, desperacja i poświęcenie. Strach, bo Rodzice boją się nowo narodzonego – patrzy na nich oczyma wielkimi jak starożytne monety i nie wiadomo, co myśli, jak ocenia, jakie wystawi świadectwo. Desperacja, bo gdzieś z tyłu głowy istnieje ważna myśl, która pulsuje, a co jakiś czas wyświetla się jak neon – że to od naszego wychowania zależy, kim będzie kiedyś nasze dziecko. I w końcu poświęcenie, bo chcemy doskoczyć do nieba, uszczknąć kawałek i podać jak lody waniliowe w wafelku – wszystko dla tej istoty, którą dostaliśmy jak najpiękniejszy prezent.
I tylko czeka na nas z decyzją, kim ma być. I tylko czeka na nas z decyzją, czy kiedyś będzie swoje własne dzieci przytulać, czy odwracać się do nich plecami.
Na barkach rodziców ciąży więc trzynaście ton rozterek. I dlatego chętnie lub z czystego poczucia obowiązku, sięgają po poradniki (czy istnieje matka, która nigdy nie zajrzała do żadnego?) na temat wychowywania dzieci.
„W Paryżu dzieci nie grymaszą” to nie jest typowy poradnik. To poradnik maskujący się, bowiem niesie swoje przesłanie, zawinięte w opowieść „z życia wziętą”.
Pamela Druckerman zamieszkała w Paryżu, chociaż nigdy tego nie planowała. Była wręcz trochę uczulona na Francję i na pewno nie sądziła, że w tym miejscu na ziemi przyjdzie jej wychowywać swoje dzieci. Pierwsza przyszła na świat Bean i wtedy autorka zainteresowała się, jak różna jest ona, matka Amerykanka, z rozwianymi włosami, w dresie, z torbą przekąsek, biegająca za córką po całym placu zabaw, od tych szczupłych, wymuskanych Francuzek, które siedzą w małych grupkach i rozmawiają, podczas gdy ich dzieci spokojnie lepią babki z piasku.
Druckerman zaczęła podglądać. Najpierw spod oka, niepewnie i nieśmiało – jak detektyw, który w gazecie ma wycięte dwie dziury i przez nie patrzy na świat. Potem coraz natarczywiej i coraz jawniej – pytała zaprzyjaźnione Francuzki o ich sekret, rozszerzyła pole manewru do pediatrów, pań w żłobku i psychologów dziecięcych, aby zbadać fenomen tego, dlaczego w Paryżu dziecko zjada w restauracji cały posiłek, nie uciekając z krzesełka, czemu francuskie dzieci lubią warzywa, dlaczego zasypiają na cała noc już w okolicach drugiego tygodnia życia i dlaczego mówienie „nie” z odpowiednim akcentem jest takie ważne.
Druckerman drążyła, węszyła, jakby na każdym kroku obsesyjnie szukała różnic między amerykańskim a francuskim stylem wychowywania dzieci.
Poznała francuski sposób podejścia do dzieci, który cechuje się dużym spokojem, pełnym równowagi podejściem do każdego problemu, pozostawianiu dzieciom dużej swobody ale i stanowczości – jak dla mnie, graniczącej z surowością, z jaką podchodzą do dzieci.
Druckerman porusza zagadnienia, które są ważne dla każdego rodzica – wieczorne zasypianie, jedzenie, żłobek, interakcje z innymi ludźmi. Ważne słowa, jakie padają z ust francuskich rodziców, a które opisują poniekąd cały skomplikowany system wychowawczy paryżan to „pauza” - gdy dziecko płacze, należy dać mu chwilę na to płakanie, niech poczeka – w ten sposób uczy się cierpliwości (a w przypadku płaczu nocnego – może oznaczać chwilowe wybudzenie się ze snu i interwencja rodzica może zakłócić jego naturalny cykl); to „cadre” czyli ramy, w jakie paryscy rodzice wkomponowują swoje dzieci – to ramy sztywne, jasno wyznaczone granice, wewnątrz których jednak jest ogromne pole do manewru i dużo swobody dla dzieci, a także możliwość, by od tego „cadre” czasem dać dyspensę; to „creche” czyli po polsku żłobek – miejsce, o które rodzice francuscy niemal się biją, bo uważają go za naturalny element prawidłowego rozwoju ich dziecka., a nie jak matki amerykańskie, jako największe zło i powód zachwiania róznowagi psychicznej ich pociech; to wreszcie fakt, że „nie znaczy nie”, że trzeba je dziecku powtarzać, bo ono je doskonale rozumie i że to rodzic jest najważniejszy, jako instancja, do której należy się zwracać, ale także jako odrębna osoba – jeśli rodzic będzie zadowolony, wypoczęty i uśmiechnięty to dziecko też, należy więc zawsze znaleźć równowagę pomiędzy rodzicielstwem a małżeństwem i byciem sobą samym.
To niby nic nowego, to zasady, które niby płyną prosto z serca każdego rodzica, jednak Druckerman musiała je wytropić, podglądnąć, oswoić w sobie, a dopiero potem zastosować do niczego nie świadomej Bean. I sprawdzić, że działają.
Przeszkadzało mi w tej książce to, że autorka po prostu się przestawia, że zaczyna uważać francuskie „pauzy” i „nie bo nie” za jedyne skuteczne metody wychowawcze, że patrzy trochę z wyższością na osoby, które o nich nie słyszały, że przestała ufać intuicji, a zaczęła się wyuczać dzieci, jakby byłą do nich jakaś ogólna instrukcja.
Zaskoczyło mnie, że każdy z nas jest człowiekiem, ale każdy jest nim na inny sposób. Że możemy być tak bardzo różni i tak mocno determinuje nas miejsce, w którym przyszliśmy na świat. Matka amerykańska kontra matka francuska, to zestawienie kompletnej wariatki i męczennicy z dobrze ułożoną, spokojną panią domu – z naciskiem na panią – przynajmniej w oczach Druckerman.
A podobało mi się w tym Paryżu, że mimo cadre, mimo swoistego rygoru, jakiemu dziecko jest poddawane, mimo że nie jest na pierwszym miejscu, to tak bardzo szanuje się je jako człowieka, daje mu się jego własną konstytucję, że na wiele mu się pozwala, ciesząc się, gdy poznaje świat na własną rękę, gdy „otwiera oczy”, co oznacza „otwarcie dziecka na wrażenia zmysłowe, w tym smakowe. […] Mogło polegać na wpatrywaniu się w niebo, wąchaniu przygotowywanego obiadu albo samodzielnej zabawie na kocu. […] 'Otwieranie oczu' to swego rodzaju ćwiczenie dziecka w sztuce profiter – cieszenie się przyjemnością i urodą chwili.” [s.118] Podobało mi się, że jeśli wieczorem rodzic każe dziecku siedzieć we własnym pokoju i nie wychodzić, bo to czas dla rodziców, to w zamian daje mu prezent – w tym pokoju możesz robić co tylko ci się podoba – ograniczenie, ale przyjemne... I wolę nie roztrząsać ten francuskiej surowości, która kojarzy mi się czasem z oschłością, a pomyśleć o „caca boudin” czyli „kupoparówce”...
„Caca boudin to przekleństwo używane tylko przez malutkie dzieci. Mówienie caca boudin (…) sprawia dziecku frajdę. To ich sposób, żeby pokazać, że mają świat w nosie i łamią zasady. (…) Caca boudin daje im poczucie władzy i autonomii. (…) Przekleństwo specjalnie dla dzieci – jakież to oryginalne!” [s.230-231]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

2 komentarze:

  1. Stoi mi właśnie ona na półce. Pozwolisz, że wrócę do Twojej recenzji, kiedy przeczytam już swoją książkę. Wolę na razie, aby treść była tajemnicą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie - ja też wolę w sumie nie czytać wcześniej recenzji - niektórzy mówią w nich ciut za dużo ;-)

      Usuń