PAMELA DRUCKERMAN
„W PARYŻU DZIECI NIE
GRYMASZĄ”
(TŁ.MAŁGORZATA
KACZOROWSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE,
KRAKÓW 2013
U podstaw szukania
„sposobu na dziecko” leżą strach, desperacja i poświęcenie.
Strach, bo Rodzice boją się nowo narodzonego – patrzy na nich
oczyma wielkimi jak starożytne monety i nie wiadomo, co myśli, jak
ocenia, jakie wystawi świadectwo. Desperacja, bo gdzieś z tyłu
głowy istnieje ważna myśl, która pulsuje, a co jakiś czas
wyświetla się jak neon – że to od naszego wychowania zależy,
kim będzie kiedyś nasze dziecko. I w końcu poświęcenie, bo
chcemy doskoczyć do nieba, uszczknąć kawałek i podać jak lody
waniliowe w wafelku – wszystko dla tej istoty, którą dostaliśmy
jak najpiękniejszy prezent.
I tylko czeka na nas z
decyzją, kim ma być. I tylko czeka na nas z decyzją, czy kiedyś
będzie swoje własne dzieci przytulać, czy odwracać się do nich
plecami.
Na barkach rodziców
ciąży więc trzynaście ton rozterek. I dlatego chętnie lub z
czystego poczucia obowiązku, sięgają po poradniki (czy istnieje
matka, która nigdy nie zajrzała do żadnego?) na temat wychowywania
dzieci.
„W Paryżu dzieci nie
grymaszą” to nie jest typowy poradnik. To poradnik maskujący się,
bowiem niesie swoje przesłanie, zawinięte w opowieść „z życia
wziętą”.
Pamela Druckerman
zamieszkała w Paryżu, chociaż nigdy tego nie planowała. Była
wręcz trochę uczulona na Francję i na pewno nie sądziła, że w
tym miejscu na ziemi przyjdzie jej wychowywać swoje dzieci. Pierwsza
przyszła na świat Bean i wtedy autorka zainteresowała się, jak
różna jest ona, matka Amerykanka, z rozwianymi włosami, w dresie,
z torbą przekąsek, biegająca za córką po całym placu zabaw, od
tych szczupłych, wymuskanych Francuzek, które siedzą w małych
grupkach i rozmawiają, podczas gdy ich dzieci spokojnie lepią babki
z piasku.
Druckerman zaczęła
podglądać. Najpierw spod oka, niepewnie i nieśmiało – jak
detektyw, który w gazecie ma wycięte dwie dziury i przez nie patrzy
na świat. Potem coraz natarczywiej i coraz jawniej – pytała
zaprzyjaźnione Francuzki o ich sekret, rozszerzyła pole manewru do
pediatrów, pań w żłobku i psychologów dziecięcych, aby zbadać
fenomen tego, dlaczego w Paryżu dziecko zjada w restauracji cały
posiłek, nie uciekając z krzesełka, czemu francuskie dzieci lubią
warzywa, dlaczego zasypiają na cała noc już w okolicach drugiego
tygodnia życia i dlaczego mówienie „nie” z odpowiednim akcentem
jest takie ważne.
Druckerman drążyła,
węszyła, jakby na każdym kroku obsesyjnie szukała różnic między
amerykańskim a francuskim stylem wychowywania dzieci.
Poznała francuski
sposób podejścia do dzieci, który cechuje się dużym spokojem,
pełnym równowagi podejściem do każdego problemu, pozostawianiu
dzieciom dużej swobody ale i stanowczości – jak dla mnie,
graniczącej z surowością, z jaką podchodzą do dzieci.
Druckerman porusza
zagadnienia, które są ważne dla każdego rodzica – wieczorne
zasypianie, jedzenie, żłobek, interakcje z innymi ludźmi. Ważne
słowa, jakie padają z ust francuskich rodziców, a które opisują
poniekąd cały skomplikowany system wychowawczy paryżan to „pauza”
- gdy dziecko płacze, należy dać mu chwilę na to płakanie, niech
poczeka – w ten sposób uczy się cierpliwości (a w przypadku
płaczu nocnego – może oznaczać chwilowe wybudzenie się ze snu i
interwencja rodzica może zakłócić jego naturalny cykl); to
„cadre” czyli ramy, w jakie paryscy rodzice wkomponowują swoje
dzieci – to ramy sztywne, jasno wyznaczone granice, wewnątrz
których jednak jest ogromne pole do manewru i dużo swobody dla
dzieci, a także możliwość, by od tego „cadre” czasem dać
dyspensę; to „creche” czyli po polsku żłobek – miejsce, o
które rodzice francuscy niemal się biją, bo uważają go za
naturalny element prawidłowego rozwoju ich dziecka., a nie jak matki
amerykańskie, jako największe zło i powód zachwiania róznowagi
psychicznej ich pociech; to wreszcie fakt, że „nie znaczy nie”,
że trzeba je dziecku powtarzać, bo ono je doskonale rozumie i że
to rodzic jest najważniejszy, jako instancja, do której należy się
zwracać, ale także jako odrębna osoba – jeśli rodzic będzie
zadowolony, wypoczęty i uśmiechnięty to dziecko też, należy więc
zawsze znaleźć równowagę pomiędzy rodzicielstwem a małżeństwem
i byciem sobą samym.
To niby nic nowego, to
zasady, które niby płyną prosto z serca każdego rodzica, jednak
Druckerman musiała je wytropić, podglądnąć, oswoić w sobie, a
dopiero potem zastosować do niczego nie świadomej Bean. I
sprawdzić, że działają.
Przeszkadzało mi w tej
książce to, że autorka po prostu się przestawia, że zaczyna
uważać francuskie „pauzy” i „nie bo nie” za jedyne
skuteczne metody wychowawcze, że patrzy trochę z wyższością na
osoby, które o nich nie słyszały, że przestała ufać intuicji, a
zaczęła się wyuczać dzieci, jakby byłą do nich jakaś ogólna
instrukcja.
Zaskoczyło mnie, że
każdy z nas jest człowiekiem, ale każdy jest nim na inny sposób.
Że możemy być tak bardzo różni i tak mocno determinuje nas
miejsce, w którym przyszliśmy na świat. Matka amerykańska kontra
matka francuska, to zestawienie kompletnej wariatki i męczennicy z
dobrze ułożoną, spokojną panią domu – z naciskiem na panią –
przynajmniej w oczach Druckerman.
A podobało mi się w
tym Paryżu, że mimo cadre, mimo swoistego rygoru, jakiemu dziecko
jest poddawane, mimo że nie jest na pierwszym miejscu, to tak bardzo
szanuje się je jako człowieka, daje mu się jego własną
konstytucję, że na wiele mu się pozwala, ciesząc się, gdy
poznaje świat na własną rękę, gdy „otwiera oczy”, co oznacza
„otwarcie dziecka na wrażenia zmysłowe, w tym smakowe. […]
Mogło polegać na wpatrywaniu się w niebo, wąchaniu
przygotowywanego obiadu albo samodzielnej zabawie na kocu. […]
'Otwieranie oczu' to swego rodzaju ćwiczenie dziecka w sztuce
profiter – cieszenie się przyjemnością i urodą chwili.”
[s.118] Podobało mi się, że jeśli wieczorem rodzic każe dziecku
siedzieć we własnym pokoju i nie wychodzić, bo to czas dla
rodziców, to w zamian daje mu prezent – w tym pokoju możesz robić
co tylko ci się podoba – ograniczenie, ale przyjemne... I wolę
nie roztrząsać ten francuskiej surowości, która kojarzy mi się
czasem z oschłością, a pomyśleć o „caca boudin” czyli
„kupoparówce”...
„Caca boudin to
przekleństwo używane tylko przez malutkie dzieci. Mówienie caca
boudin (…) sprawia dziecku frajdę. To ich sposób, żeby pokazać,
że mają świat w nosie i łamią zasady. (…) Caca boudin daje im
poczucie władzy i autonomii. (…) Przekleństwo specjalnie dla
dzieci – jakież to oryginalne!” [s.230-231]
[Książkę otrzymałam
dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Stoi mi właśnie ona na półce. Pozwolisz, że wrócę do Twojej recenzji, kiedy przeczytam już swoją książkę. Wolę na razie, aby treść była tajemnicą :)
OdpowiedzUsuńPewnie - ja też wolę w sumie nie czytać wcześniej recenzji - niektórzy mówią w nich ciut za dużo ;-)
Usuń