poniedziałek, 31 maja 2010

ZAPOWIEDZI, KTÓRE DO MNIE MÓWIĄ…

Co jakiś czas zerkam na strony Merlina i Empiku, oraz na strony własne wydawnictw i tam szperam i szukam zapowiedzi wydawniczych.

Dziś postanowiłam się podzielić tymi, na które czekam (kolejność zupełnie przypadkowa):

Cormac McCarthy Krwawy południk -lipiec 2010 

ze względu na „Drogę” oczywiście, ale waham się, bo „Dziecię boże” to jedna z najgorzej wspominanych przeze mnie książek w życiu.

Peter Pezzelli Dom w Italii - lipiec 2010 

Italia, dom, czego marpil może chcieć więcej…?

Peter Pezzelli Kuchnia Franceski - 30.06.2010 

…no chyba tylko włoskiej kuchni!!!

Alan Bradley Flavia De Luce. Badyl na katowski wór - czerwiec 2010  

Adoptowałam przecież z aerien Flawię, więc nie wypada mi teraz nie sprawdzić, co u niej słychać…

Silvana De Mari Ostatnie zaklęcia - lipiec 2010 
Jeden z dwóch ostatnich tomów serii

Silvana De Mari Powrót królów - lipiec 2010 

…która zrobiła na mnie duże wrażenie. To chyba ostatni z ostatnich…

Natasha Solomons Lista pana Rosenblum - 14.06.2010 

Angielska wieś, kędzierzawa świnia i cydr z robaczków świętojańskich brzmi nad wyraz ciekawie…

chard Wirick 100 pocztówek z Syberii - 9.06.2010

Nie wiem wiele o Syberii, mam tylko wyobrażenia i stereotypy w głowie, a skoro to książka napisana dla córki, to mam nadzieję, że pokaże Syberię od innej strony – Syberię prawdziwszą, niż ta w mojej głowie.

Frances Mayes Codzienność w Toskanii - 8.06.2010 

Toskania i Mayes – dobre połączenie… (przynajmniej takie było do tej pory…)

Julia Child Moje życie we Francji - 16.06.2010 

Moja fascynacja kuchnią każe mi czekać z niecierpliwością na ten tytuł.

Oczywiście nie wykluczam, że po przeczytaniu paru pierwszych stron nawet nie zapakuję do siateczki, ale na razie wydają się intrygujące i oczekuję na nie z nutką drżenia i niecierpliwości.

ALVARET


JOHAN THEORIN
„ZMIERZCH”
(TŁ. ANNA TOPCZEWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2008

Bo dla mnie w tej książce najważniejsze były krajobrazy…
Zaczęło się bardzo, bardzo obiecująco. Mały chłopiec, zachęcony tym, że mamy i dziadka nie ma, a babcia, która miała go pilnować, zasnęła, postanawia wyjść na samotną wycieczkę poza dom. Przeskakuje przez mur i podekscytowany oddala się coraz bardziej od domu. Wciąż jednak go widzi, dopóki mgła nie przesłania mu całego świata. W tej mlecznobiałości spotyka mężczyznę. Mężczyzna przedstawia mu się jako Nils Kant. Bierze go za rękę i obiecuje, że odprowadzi go do dziadków. Chłopak nigdy już nie dociera do domu. I jest jeden szkopuł - Nils Kant nie żyje, gdy cała historia ma miejsce…
Wiele lat później, gdy Jens powinien być już dorosłym mężczyzną, jego matkę wzywa na wyspę dziadek chłopca. Ktoś wysłał mu pocztą sandał. Dokładnie taki sam, pocerowany taką samą nitką, jak ten, który miał na nodze tamtego ranka jej ukochany syn. Ojciec twierdzi, że wie, kto sandał przysłał…
Tajemnice.
Duchy przeszłości. Pokazywane w oddzielnych rozdziałach opatrzonych datą. Historia Nilsa Kanta, który był owładnięty manią wielkości, chciał, żeby wszyscy się z nim liczyli. 
I współczesna historia miłosna, która kończy się niezupełnie tak, jak oczkujemy. I jedno morderstwo po drodze. No i oczywiście zimno, dotkliwe, przejmujące zimno. 
Ale cała powieść nie zrobiła na mnie spodziewanego wrażenia. Zaczęła mnie nużyć konstrukcja powieści oparta na kontraście przyszłość/przeszłość. Bohaterowie w teraźniejszości zakładają jakiś przebieg wydarzeń i jest on weryfikowany w opowieści z przeszłości. Niby zaskakujące zakończenie, ale byłam już trochę zmęczona ta powieścią i jakoś nawet zapomniałam się zaskoczyć. 
Dobry język, dobre tłumaczenie i świetne, bardzo obrazowe opisy przyrody, miejsc, alvaretu.
No właśnie, bo cały czas tam się przewijało – alvaret, alvaret, alvarte, a ja nie miałam pojęcia zielonego co to.
Musiałam sięgnąć do Internetu i odnaleźć:

„Dwie największe wyspy Szwecji, Gotlandia i Olandia, leżące na Morzu Bałtyckim na wschód od stałego lądu, od wieków pasjonowały botaników i geologów. Kiedy w połowie XVIII w. Linneusz po raz pierwszy przybył na Olandię, zanotował w swym dzienniku, że teren "ma całkowicie odmienny charakter" od reszty Szwecji. I rzeczywiście, wapienny płaskowyż wyspy, znany jako "alvar", jest na warunki szwedzkie unikatem.
Stora Alvaret (Wielka Nizina Wapienna), w południowej części Olandii to rozległe wrzosowisko na ciężkiej glebie, mieniące się latem wielobarwnymi roślinami. Można się tu natknąć na tak rzadkie kwiaty, jak posłonek pospolity, nerkowata wyka czy modra stokrotka. Gęś olandzka, jeden z najstarszych udomowionych szwedzkich ptaków, po raz pierwszy została wyhodowana właśnie tam, ze skrzyżowania z dziką gęsią.” (źródło tu).

„Olandia znajduje się w południowo-wschodniej części kraju, a ze stałym lądem łączy się 6 kilometrowym mostem - jednym z najdłuższych w Europie. Południe wyspy to tereny rolnicze, z bardzo rozległym pastwiskiem Alvaret, na którym wypasa się bydło - prawie zupełnie pozbawioną drzew, a jedynie porośniętą trawą równiną o długości 37 i szerokości 15 kilometrów! Jest ona poprzecinana licznymi murkami, którymi rolnicy otaczali swoje posiadłości. Teren ten jest wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.”
 
(źródło tu).

Nils Kant – jedna z najważniejszych postaci tej ksiązki, nieustannie wspomina o swojej miłości do Olandii, do alvaretu, o tęsknocie z rozległym terenem, na którym Nils mógł być wolny, mógł rozwinąć skrzydła, mógł latać. Nigdzie indziej na świecie nie ma dla niego istnienia – Olandia, alvaret, to jego dom, jego przystań i całe życie. 
Zresztą nie tylko jego. Także kilku innych bohaterów mówi o swojej miłości do tego miejsca, o zdenerwowaniu wobec ludzi, którzy chcą je sprzedać, zniszczyć, zmodernizować, o złości na turystów, którzy zamiast cieszyć się Olandią taką, jaka jest, próbują ją zmienić w swoje własne miejsca zamieszkania, dostosować do potrzeb, „u-innić”…
I to tak naprawdę wyniosłam z lektury „Zmierzchu”. Wcale nie jakieś doznania artystyczno – kryminalne…

Moja ocena:4,5/6

[A tu bardzo ciekawy artykuł o Olandii.]

TERAZ TO W CHMURACH


„W CHMURACH”
USA, 2009
SC. Sheldon Turner, Jason Retman (na podstawie powieści Waltera Kirna)
REŻ. Jason Reitman
ZDJ. Eric Steelberg
MUZ. Rolfe Kent
WYST. George Clooney (Ryan Bingham), Vera Farmiga (Alex Goran), Anna Kendrick (Natalie Keener)

Przeczytałam jakiś czas temu książkę. Nie spodobała mi się. Wszyscy namawiali na film.
Duuuużo lepiej.
To historia zupełnie o czym innym, niż ta powieściowa, choć punkt wyjścia jest ten sam – Ryan, pracownik firmy trudniącej się zwalnianiem ludzi, lata samolotami po całym kraju. Nie ma domu. Nie ma zobowiązań. Dawno odciął się od rodziny. Nie ma nic, co nie mieści się do jego plecaka/torby podróżnej. Jest mistrzem pakowania się. Ale też mistrzem rutyny powietrznej. Żyje w chmurach. Jego celem jest zdobycie miliona mil, dzięki czemu będzie mógł spotkać kapitana linii lotniczych. Właściwie te mile są celem samym w sobie. Zapytany, co z nimi zrobi, nie potrafi udzielić odpowiedzi. 
Niestety jego plan, tak bliski wykonania, wisi na włosku. Szef zatrudnia nową, ambitną pracownicę, tuż po studiach, która chce zrewolucjonizować branżę. Przede wszystkim chce obniżyć koszty – wprowadza nowoczesne rozwiązanie – zwalnianie ludzi przez Internet, dzięki czemu konsultanci nie będą musieli latać po całym kraju. Ryan chce ją przekonać, że tak się nie da – gra na jej uczuciach, choć w rzeczywistości zależy mu tylko na swoich milach…
Natalie ma więc polecieć wraz z nim na krótkie szkolenie – Ryan ma ją przekonać, że jej rozwiązanie jest gorsze.
To film o zaangażowaniu. O różnych sposobach życia. O wzięciu odpowiedzialności za siebie, swoje postępowanie, dorastanie. To film o Piotrusiu Panie, ale z dość przewrotnym morałem – ten konkretny Piotruś, gdy chce dorosnąć, zostaje siłą znów wtłoczony w kokon dziecka. Uderzony nie nadstawia drugiego policzka. 
Tylko jedno jest ważne – mimo wszystko się zmienia. Znów uniesie się w swoje chmury, ale tym razem jest szansa, że na ziemi zostawi swój dom. 
Dobrze się oglądało i dużo wyższa ocena za uśmiech Clooneya – jest w tym filmie tak autentyczny, tak naturalny i tak przystojny, że (tak jak pisała kiedyś Liritio) dla niego samego warto.

Moja ocena: 5/6

niedziela, 30 maja 2010

POCIĄG RELACJI WARSZAWA-GDAŃSK CZYLI O PRZYJAŹNI…

W piątek jechałam sześć godzin pociągiem. Po prawie nieprzespanej nocy, po rozmowach długo w noc, po wspomnieniach i odwiedzinach u jednej z moich Przyjaciółek. Nie chciało mi się czytać, bo byłam zbyt zmęczona. Myślałam nad sensem przyjaźni, nad osobami w moim życiu, które mogę nazwać Przyjaciółkami. 
Uśmiechałam się.
Zakrywając się wczorajszą gazetą śmiałam się nawet w głos do siebie. Dziękowałam tym dobrym duchom, które zetknęły mnie z tymi osobami. 
Bo w tę noc ciemną doszłyśmy do wniosku z moją Przyjaciółką, że nic nie dzieje się przypadkiem. Wydarzenia, które poprzedziły nasze spotkanie, wydawały mi się wtedy smutne, dotkliwe, niezrozumiałe. A po latach mogę powiedzieć, że to jedne z najlepszych rzeczy, jakie mogły mi się przytrafić, bo dzięki nim mam I. Bo dzięki nim jadę sześć godzin, żeby napić się herbaty po litewsku i posłuchać piosenek o parasolce.

Myślałam nad charakterystyką moich Przyjaciółek i w tym pociągu wyciągnęłam nawet kartkę, żeby zapisać, jakie są w moich oczach. Słowa, które mi się z nimi kojarzą to:

I.
zdecydowanie, siła, piękno, stanowczość, własne zdanie i poczucie własnej wartości, samokrytycyzm, wiele od siebie wymaga, rezerwa wobec obcych, ale dla „swoich” dusza-człowiek, władczość, poukładanie, pamiętliwość, kojarzy mi się z nią płacz, który koi i śmiech do bólu brzucha…

(zabawne, gdy patrzę na te cechy to dokładnie wiem, dlaczego jest taka, jaka jest, jakie czynniki ją ukształtowały, znamy się już bowiem lat 13 – I. czy to możliwe, czy gdzieś się pomyliłam w rachunkach???)

Moje cytaty, opisujące Naszą przyjaźń:

Przyjaźń nie maleje z powodu dystansu lub upływu czasu, z powodu uwięzienia lub wojny, z powodu cierpienia lub milczenia. To właśnie w tych rzeczach zapuszcza ona jeszcze głębiej swoje korzenie.
(Pam Brown)

Och, co za wygoda, niewypowiedziana wygoda, poczuć się bezpiecznie w obecności osoby, przy której nie musisz kontrolować ani myśli, ani słów, kiedy można wylać je wszystkie takie, jakie są, nie oddzielając ziaren od plew, wiedząc, że przyjazna dłoń weźmie je i przesieje, zatrzymując to, co wartościowe, a resztę rozwieje podmuchem życzliwości.
(George Eliot)

P.
śliczna (I. jest piękna, a P. jest śliczna, to naprawdę wielka różnica, aczkolwiek obie zawsze cieszą moje oczy, bardzo lubię na nie patrzeć), nieśmiałość, naiwność, koneser kuchni, radość, kolory, różnorodność, poszukiwanie, upór w dążeniu do celu, otwartość, przyjacielskość, „orientalność” i nieodmiennie piwo w Józku, które mówi o Naszych uśmiechach i łzach…

Cytaty:
Najlepsze momenty spotkania to te, które raz po raz opóźniają jego zakończenie.
(Jean Paul Richter)

Aby scementować nową przyjaźń, ta iskierka, przez którą dwie osoby zostały razem tajemnie naładowane, musi przeskakiwać z osoby na osobę i przecinać przypadki miejsca i czasu.
(George Santayana)

K.

sceptycyzm, chłodny osąd świata, mądre rodzicielstwo, hierarchia wartości, umiejętność przyznania się do błędu, trzymanie uczuć na wodzy, przywiązanie do rodziny, miłość, pielęgnowanie wspomnień…

Cytaty:

Prawdziwe zadanie przyjaciela to być z tobą, kiedy jesteś w błędzie. Prawie każdy będzie z tobą, kiedy masz rację.
(Mark Twain)

Może nie tyle sama pomoc naszych przyjaciół się liczy, co pewność, że oni nam pomogą.
(Epikur)


Każda z nich jest inna, każda znaczy dla mnie inaczej, każdą inaczej kocham i inaczej pielęgnuję w sercu, każda zajmuje się inną cząstką mnie, z każdą mam inne tematy każda inny uśmiech we mnie wywołuje, ale każda jest dla mnie ważna i do każdej odnosi się jeden cytat, który zawsze był dla mnie kwintesencją znaczenia przyjaźni:

Wśród przyjaciół liczą się tylko ci, którzy mogą do nas zadzwonić o czwartej nad ranem.
(Marlena Dietrich)

Dziewczyny – dziękuję, że ciągle mogę się Wami cieszyć :-) 

A swoją drogą w kalendarzu powinien się chyba znaleźć Dzień Przyjaciela. Komu wysłalibyście życzenia? (ja oprócz dziewczyn dziękowałabym w tym dniu moim Rodzicom, Bratu i Mężowi – to naprawdę moi Przyjaciele, do których też odnosi się cytat Dietrich).

środa, 26 maja 2010

COŚ DLA...

... najważniejszej kobiety mojego życia - mojej Przyjaciółki, mojej powierniczki, mojej ulubionej, mojej cudnej i pomysłowej, mojej prawdziwej i cierpliwej...

dla mojej MAMY, MAMELKA, MAMUSI, MAMI...

Nigdy NIE ZAPOMINAJ, że Cię KOCHAM... dobrze?

LODOWATO…


CAMILLA LACKBERG
„KSIĘŻNICZKA Z LODU”
(TŁ. INGA SAWICKA)
CZARNA OWCA, WARSZAWA 2009 

To książka, która w dużej mierze realizuje moje wyobrażenia o Krajach Nordyckich. A to dlatego, że jest w niej zimno. Zimno w dwojaki sposób.
Po pierwsze…
Główna bohaterka Erika Flack to pisarka – pisze właśnie piątą z kolei biografię (teraz jest to książka o Selmie Lagerlof). Co prawda sama siebie nie uznaje za pisarkę, bo według niej pisarzem może nazwać się ten, kto coś stworzył, pobudzając swoją wyobraźnię do szaleńczego biegu. Marzy oczywiście o napisaniu czegoś, co przyniesie jej sławę i zadowolenie z samej siebie, ale brak jej pomysłu, inspiracji. Znajduje takową w rodzinnym miasteczku Fjällbaka na zachodnim wybrzeżu Szwecji. I znajduje całkiem przez przypadek. Przyjechała tam, by uporządkować dom dzieciństwa – jej rodzicie zginęli miesiąc wcześniej w wypadku samochodowym - na nią, jako bezdzietną z dwóch córek, spada obowiązek posprzątania domu, posegregowania pamiątek… Nie potrafi się z tym uporać, mija miesiąc, a wiele pudeł zapakowanych jest tylko do połowy. Pewnego dnia spotyka sąsiada, który prosi ją o pomoc – zabiera Erikę do domu jej najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, Alexandry. Alexandra leży martwa w wannie – do połowy zatopiona w wodzie, już zamarzniętej. 
Piękna nieżywa księżniczka z lodu. 
Alexandra ma podcięte żyły. 
Siłą rzeczy Erika spotyka się z rodzicami dziewczyny i okazuje się, że nikt nie wierzy w jej samobójstwo. Erika postanawia wyrąbać w tym lodzie przerębel… a w jej głowie rodzi się powoli książka…
To zimno, od którego zamarza nieogrzewany zimą dom… To kojarzy mi się tylko ze Szwecją… (no i może z Alaską, ale Alaska to dla mnie miejsce, do którego trzeba się przygotować i dokąd jedzie się w futrzanej czapce – Szwecja to miejsce, które zimnem zaskakuje).
Po drugie zaś…
To dla mnie książka zimna w uczuciach. Zaczęłam teraz czytać „Zmierzch” Theorina i mam to samo odczucie. Tam ludzie są lodowaci, zamknięci, odizolowani, takie małe wysepki w tej krainie śniegu. Nawet, gdy czytam o lecie, czuję na przedramionach gęsią skórkę. Nieustanny podmuch wiatru, który wwiewa Ci za kołnierz kryształki lodu. 
Nie chcę pisać, że ta książka jest bezuczuciowa, bo nie jest, aczkolwiek mentalność jej bohaterów jest dla mnie skrajnie różna niż nasza, słowiańska…
Mam wrażenie, że ludzie dobierają się w pary po to, by się ogrzać…

Czytało się dobrze, szybko, poświęciłam tej książce ciepłą niedzielę na balkonie z winem i czekoladą. Ale nie pozostawiła we mnie takiego zachwytu jak trylogia Larssona (piszę o tym, ponieważ seria Läckberg jest reklamowana na zasadzie porównania do Millenium). Dużo mniej psychologii, postacie mniej prawdziwe, mniej osadzone w rzeczywistości. Wiem, że Lisbeth Salander nie można nazwać postacią realną, ale była dla mnie zdecydowanie bardziej krwiokoścista. Millenium pożerałam, trzymała mnie w napięciu, a „Księżniczka…” to dla mnie dobre czytadło, które bez żalu odkładałam na chwilę, żeby dolać sobie wina. 

Nie jestem pewna, czy sięgnę po kolejne części z serii.  


Moja ocena: 4,5/6

A na koniec zdjęcie znalezione tu
A na zdjęciu Fjällbacka.

ŻYCIE PIĘKNIEJSZE NIŻ BAŚŃ


MARLENA DE BLASI
„TAMTEGO LATA NA SYCYLII”
(TŁ. MAGDALENA TULLI)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

De Blasi ujęła mnie swoim cyklem o tysiącu dni (co prawda Orvieto jeszcze nieskończone, ale dwie poprzednie popodkreślane, pozakreślane, powykrzyknikowywane). Nic więc dziwnego, że sięgnęłam po powieść. 
Co prawda autorka utrzymuje, że historia, którą przedstawia w książce, wydarzyła się naprawdę, ale ja traktuję ją jak fikcję literacką.
Zaczyna się pięknie i nastrojowo. Marlena ze swoim mężem trafiają przez przypadek do zamku na Sycylii, którego właścicielką jest Tosca. Fragment o życiu w zamku naprawdę mnie oczarował. 
Głównymi mieszkankami są wdowy – jest ich około trzydziestu. Każda z nich ma swoje miejsce i swoje zadanie – jedne piorą, inne gotują, jeszcze inne oporządzają zwierzęta. Oczywiście w zamku mieszkają również mężczyźni, dzieci i szczęśliwe mężatki, ale jak wynika ze słów samej „władczyni”, tacy mieszkańcy są tymczasowi. Jak zwykle ujęły mnie opisy jedzenia, soczystość owoców, mięsistość pomidorów i bakłażanów, sposób na ciasto – położyć je na słońcu, aby wyrastało w jego cieple… Poza tym postać „ludowego świętego” – wędrownego piekarza, który jeździ na motorze, trzymając przed sobą dzieżę z drożdżami, odwiedzając po kolei wszystkie gospodarstwa w wiosce, wypiekając im chleb na cały tydzień. Śpiew kobiet. Ich odpoczynek wieczorny, gdy siadają w kręgu, każda wyjmuje cygaretkę, odpalają jedna od drugiej i opowiadają sobie historie. Czytanie w cieniu drzewa. Albo piękna scena – kwintesencja kobiecości – gdy wszystkie po kolei kąpią się w pobliskim strumieniu i jedna drugiej myje włosy, po czym zaplata je w warkocze. Albo to, gdy jedna z nich w izbie rodzi dziecko, a druga w tym czasie leżąc obok umiera – oddaje swoje życie nowej istocie…
Takie obrazy ujęły mnie we wcześniejszych książkach De Blasi i takie spodobały mi się w tej.
Ale później Tosca opowiada o swoim życiu i o tym, jak znalazła się w zamku. I to jest warstwa czysto powieściowa. Mała, dziewięcioletnia dziewczynka, sprzedana przez ojca ostatniemu sycylijskiemu księciu na wychowanie. Jej siostra Mafalda, która zostaje w domu rodzinnym. Zderzenie wiejskości z miejskością i to, że Tosca zostaje naznaczona – nigdzie nie jest tak naprawdę u siebie – wieś już jej nie chce, a dwór to sztuczność i blichtr, którego ona nie potrafi przyjąć. Postać księcia, w którym Tosca zakocha się do szaleństwa. Postać księżnej i jej córek, owładniętych przepychem i miałkością życia. Losy miłości, ale też losy chłopów, które nierozerwalnie związane są ze słynną sycylijską mafią. Wszystko opowiadane przez Toscę z perspektywy czasu – opowieść dla Marleny.
I to już podobało mi się znacznie mniej. Ot, zwykła historyjka jakich wiele. Czyta się dobrze, ale bez emocji, bez zapachów i bez smaków. 
Moim zdaniem siła De Blasi tkwi w autentyczności, w darze obserwacji, w spostrzegawczości, w wyczuleniu zmysłów. 
Nawet, jeśli, tak jak napisała mi kiedyś Lirael, to szczebiot i słodkość. Dla mnie De Blasi opowiada o tym co kocha – nawet w tej części, w której mówi, jak znaleźli się z Fernandem u Tosci. Widać, że jest tymi ludźmi oczarowana, zachwycona, że chce wejść między nich, poznać ich zwyczaje, zjeść z nimi w cieple słonecznych promieni, przysiąść na chwilę, wysłuchać. Pisanie o tym wychodzi jej, bo pisze o tym z sercem. Tymczasem „Tamtego lata na Sycylii” to jakieś wyobrażenie, nie wiem jakiś mit bądź legenda może, coś przetworzonego, coś, czego sama De Blasi nie widziała, nie poczuła, nie zaznała. A ja wolę, gdy trzyma się swojego własnego życia.

Moja ocena: 4/6

sobota, 22 maja 2010

POWROTY NIE ZAWSZE UDANE


DAVID BENEDICTUS
W DUCHU OPOWIEŚCI A.A.MILNE
„POWRÓT DO STUMILOWEGO LASU”
(TŁ. MICHAŁ RUSINEK)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2010 

Trochę w nawiązaniu do poprzedniego posta o „Reprise…” Myślę, że każdy z nas trochę wierzy w te powroty. Że można wrócić do tego, co było, do dzieciństwa, do zeszłego piątku, jeszcze raz poprowadzić tę samą rozmowę, tylko zmienić parę słów, że można jeszcze raz przeczytać ulubioną książkę. Nie można. Ostatnio mocno to do mnie dotarło. Nigdy już nie pójdę na spacer jako sześcioletnia dziewczynka. Nigdy już nie włożę kokardek na warkocze. A nawet jeśli przeczytam kolejny raz ulubioną książkę, to przeczytam ją zupełnie inaczej, inne zdania podkreślę i co innego zauważę.*
Niemniej jednak każdy wraca do swojego Stumilowego Lasu. Ale ten powrót nigdy nie jest taki, jak wcześniej.
Darzę „Kubusia Puchatka” (i Kubusia, jako bohatera) dozgonną, bezapelacyjną, bezwstydną wręcz miłością. Uważam, że to lektura doskonała, ponadczasowa i dla każdego, niezależnie od wieku.
Nie mogłam więc nie sięgnąć po pierwszą oficjalną kontynuację czyli „Powrót do Stumilowego Lasu”. Benedictus skarżył się, że spadkobiercy Milne nie chcieli długo się zgodzić, aby napisał kontynuację losów mieszkańców najbardziej znanego lasu na świecie. Szkoda, że w końcu ulegli.
Owszem, podchodziłam troszkę, troszeńkę sceptycznie - w końcu Stumilowy Las to sacrum. Ale z drugiej strony postanowiłam dać Benedictusowi szansę. No i w sumie chyba nie może się obrażać za to, że porównywałam z pierwowzorem. Złapałam się za głowę…
Po pierwsze – i to już od początku wzbudziło moją niechęć i podejrzenie – Kubuś Puchatek pije skondensowane mleko…!!! I to nie raz i nie dwa – skondensowane mleko, obok miodu, jest teraz stałą częścią jego diety. 
Królik zaś najpierw robi w Stumilowym Lesie POWSZECHNY SPIS LUDNOŚCI (!!!), a potem przechodzi załamanie nerwowe. Przytłacza go ogrom obowiązków, jakie ma, nie daje sobie rady i kładzie się do łóżka Puchatka, dając załatwić za siebie wiele spraw.
Jest też nowe zwierzę w Stumilowym Lesie. To wydra Lotta. Arystokratka i burżujka, nieprzyjemna, zapatrzona w siebie egocentryczka, której od razu nie polubiłam. To taka z serii „wszystko wiem najlepiej, jestem najpiękniejsza i wiem o tym, zatem mnie podziwiajcie”. 
Każdy z mieszkańców Lasu miał swoje wady, owszem, każdy miał jakieś słabości, ale nie były to cechy, które powodowały, że się przestawało ich lubić. Byli pocieszni. Bardzo prawdziwi ze swoimi wadami. W książce Benedictusa, mam wrażenie, zatracili swoje pierwotne cechy. Poza tym tutaj Krzyś jest starszy, to naturalne, ale zaczął się wywyższać nad swoich przyjaciół. Wcześniej był na tym samym poziomie – zwierzęta symbolizowały jego własne lęki, wady, ale też cechy które szanuje i podziwia. W ten sposób Krzyś oswajał je, uczył się tych dobrych, a teraz ośmiesza je, tłamsi.
Ponadto mam wrażenie, że te historyjki są bez planu, bez sensu, że mają w sobie dużo niepotrzebnych informacji, które wprowadzają chaos. 
W książkach dla dzieci schemat wygląda tak, iż na początku przedstawiony jest jakiś problem, w środku powstaje plan jego rozwiązania i na końcu pada rozwiązanie. Tutaj jest problem, testowane jest mnóstwo bezsensownych pomysłów i w końcu jeden wygrywa. 
Jak w historyjce, w której pszczoły wyniosły się z drzewa i Puchatek nie ma miodu. Lotta wymyśla, iż pszczoły lubią kwiaty i inne ładne ozdoby. Wszyscy mieszkańcy przynoszą to, co mają najładniejszego – wieńce w kwiatów, samolot, świecidełka… Stroją pięknie drzewo, a pszczoły – nie przylatują. I dopiero kilka stron dalej Puchatek idzie, woła je i przyprowadza z powrotem. Gdy już wszystkie dekoracje są zdjęte, a pomysł spalił na panewce… Chaos, bezsens. 
Albo moment, gdy Krzyś wymyśla, że będą grali w krykieta i na dwóch stronach dziecięcej książeczki wyjaśnia wszystkim zasady tej gry!!! Nuda, a ja i tak nie zrozumiałam o co w tej grze chodzi.
Poza tym Sowa przynudza, Kłapouchy to stary osioł, Tygrysek najadł się jeżyn i przez dwie strony wciąż beka, Kłapouchy stepuje (stepuje!!!!), ale też zrzędzi… 
A co robił świętej pamięci wuj Sowy Przemądrzałej Robert każdego wieczora przed snem? Odmawiał pacierz i wypijał szklaneczkę whisky!!!
Czy to są bohaterowie „Kubusia Puchatka”? Jak dla mnie, niezupełnie…
I może jeden cytat, co by nie być gołosłowną…
„Mam na kominku urnę z prochami mojego wuja Roberta – zauważyła Sowa Przemądrzała. – W czasie wielkiej wichury spadła i się potłukła, ale kupiłam nową i zebrałam do niej większość wuja Roberta.” [s.157]
Jak dla mnie koszmar…
Pisanie co osiemnastego słowa wielką literą naprawdę nie wystarczy…
W dyskusji z moją Mamą, kiedy skarżyłam się jej na tę książkę, padło z jej ust stwierdzenie, że przecież dzieci są już teraz trochę inne (nie czytała książki, broniła jej a’konto). Nie przeczę, tylko dwie rzeczy. Po pierwsze – moim zdaniem stara formuła Kubusia, jej konstrukcja i bohaterowie sprawdzają się nadal świetnie, więc coś jednak musi w nich być – po co to zmieniać? A po drugie – to zależy też co, jako rodzice, chcemy naszym dzieciom przekazać, jak je kształtować. Nie mam jeszcze dzieci, ale wiem, że nie chciałabym im czytać o bekającym Tygrysku. Tygrysek do tej pory zawsze tylko brykał – i wiecie co? to mi naprawdę wystarcza…
Nie wiem, może przesadzam, dlatego jestem ciekawa opinii tych z Was, którzy mają potomstwo – jak Wy przyjęliście tę książkę, a Wasze pociechy?
Na koniec ode mnie i od samego autora, jak się okazuje:
„- Ale czy naprawdę masz zamiar napisać nam nowe przygody? – pyta Krzyś. – Bo myśmy bardzo lubili te stare. (…)
- Na pewno mu się nie uda – mruczy Kłapouchy. – Sami zobaczycie. Co on może wiedzieć o Osłach? (…) Takie rzeczy nikomu się nie udają.” [s.8-9]

Moja ocena: 1/6

*nawiasem mówiąc na tym moim zdaniem polega wielkość literatury, bądź filmu. Że chcesz jeszcze raz wrócić do tego, co już raz widziałeś, czytałeś i za każdym razem odkrywasz coś, co poprzednim razem Ci umknęło, albo inaczej rozumiesz ulubione zdanie z tej jednej, jedynej książki. Albo nagle zauważasz, jaki kolor miała apaszka bohaterki, choć wcześniej nie widziałeś, że miała apaszkę… 

ROZWIDLENIE CZYLI KTÓRĘDY DROGA


„REPRISE. OD POCZĄTKU, RAZ JESZCZE”
NORWEGIA, 2006
SC. Joachim Trier, Eskil Vogt
REŻ. Joachim Trier
ZDJ. Jakob Ihre
MUZ. Ola Fløttum, Knut Schreiner
WYST. Anders Danielsen Lie (Phillip), Espen Klouman-Høiner (Erik), Viktoria Winge (Kari)

Reprise w języku angielskim znaczy powtórka. I cała fabuła opiera się na powtórce. 
Poznajemy dwóch najlepszych przyjaciół – Phillipa i Erika, młodych, zdrowych, zdolnych… Obydwaj napisali właśnie swoje pierwsze w życiu powieści. Stoją przed skrzynką na listy i jednocześnie wrzucają do niej rękopisy. Potem wszystko toczy się w zawrotnym tempie – obydwaj zyskują sławę, w którymś momencie ich drogi się rozchodzą, każdy z nich wyjeżdża za granicę, spotykają się po kilku latach, by zacząć na nowo przerwaną przyjaźń. 
I powtórka.
Obraz znów przenosi się pod skrzynkę pocztową, gdzie obydwaj stoją z manuskryptami swoich książek zapakowanych w koperty…
Teraz historia toczy się o wiele wolniej i inaczej. Tylko Phillip wydał swoja powieść, Erik wciąż czeka na sukces. Mimo to nie zrywa przyjaźni, nie zżera go zawiść i zazdrość, ma mnóstwo szczerych, dobrych uczuć dla swojego przyjaciela. Tymczasem Phillip popada w chorobę psychiczną wywołaną przez miłość…
W obydwu wersjach historii są stałe punkty – śmierć, miłość i powieść. W obydwu są dziewczyny bez twarzy, niepełnowymiarowe. W obydwu jest obsesja. W obydwu przyjaźń, która wymaga poświęceń.
To dla mnie film o przeznaczeniu, a przeznaczenie, według mojego rozumienia tego obrazu, to coś, co zostaje mimo powtórki, to te stałe punkty, które istnieją w naszym życiu, mimo, że wszystko inne się zmienia. 
To też film o inspiracjach, które zmieniają się w obsesję.
I o miłości, która nie chce przyjść, a czasem przychodzi za mocno. 
O dorastaniu. 
O tym, że na początku filmu grupka przyjaciół – jeszcze trochę chłopców, choć już mężczyzn – stwierdza, że związek monogamiczny to coś, co ogranicza, co zawłaszcza wolność, co odbiera myślenie, co ukróca spotkania w gronie najlepszych kumpli i co zabiera czas, który można by poświęcić na czytanie. (Kobiety, z którymi nie da się podyskutować o literaturze.) Tymczasem na końcu tego filmu każdy z nich ma żonę, dziewczynę, miłość swojego życia (nota bene spotykają się na ślubie jednego z nich). 
To także film o marzeniach, które, wedle twórców tego filmu, można realizować tylko w pojedynkę. 
I o toksycznej przyjaźni, której czasem trzeba powiedzieć dość, żeby móc oddychać.
Narrator wszechwiedzący tej historii bawi się niejako losami bohaterów.
Mówi: „po latach spotkali się w kawiarni, albo nie, w metrze, albo nie, na lotnisku, albo nie, w Ogrodzie Luksemburskim…” Bawi się nimi, jakby byli malutkimi, drewnianymi laleczkami. Sprowadza człowieka do aktora, niczego nieświadomego, którego los to raczej predestynacja… Cokolwiek zrobisz, gdziekolwiek się spotkasz, czy w metrze, czy na ulicy, to jednak zawsze się spotkasz. 
Gdzieś na początku tego filmu jest koncert punkowej grupy. Są na nim wszyscy, całą paczką. I na samym końcu jest ten sam koncert – tylko dużo później. I im wydaje się, że są wciąż tacy sami, ale nie są, nie mogą być.
To ciągłe udawanie, że wszystko jest tak samo, że nic się nie zmieniło. I tylko Kari, która jako jedyna osoba dramatu wymyka się jakby temu ślepemu losowi, w końcu mówi stop, zatrzymuje taśmę, wyłącza kamerę i zmusza każdego do tego, by wziął własny los we własne ręce, nauczył się żyć tu i teraz.
Powtórki nie będzie.

Moja ocena: 4/6

wtorek, 18 maja 2010

MAŁO ORYGINALNY TYTUŁ – KOSMICI SA WŚRÓD NAS…


EDUARDO MENDOZA 
„BRAK WIADOMOŚCI OD GURBA”
(TŁ. MAGDALENA TADEL)
ZNAK, KRAKÓW 2010 

Mendozę poleciała mi P. Leży u mnie na półeczce nieprzeczytana jeszcze „Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa”* Próbowałam z „Przygodą fryzjera damskiego”, ale zupełnie mi nie podeszła. Odłożyłam i na pewno już nie wrócę. 
Ale po „Gurba” sięgnęłam i chichotałam w tramwaju. Nie mocno, umiarkowanie, ale przyjemnie, łechcząco. 
Gurb to jeden z dwóch kosmitów, którzy wylądowali na ziemi z misją zbadania form żyjących na tej planecie. Gurb, jako niższy rangą, schodzi z pokładu statku i udaje się na zwiady. Ma nieustannie informować swojego przełożonego o postępach, ale tuż po tym, jak opuszcza statek łączność urywa się. 
Brak wiadomości od Gurba.
Chcąc nie chcąc Szef (o ile byłam uważna w czytaniu nie pada jego imię) schodzi z pokładu i idzie szukać przyjaciela. Równocześnie prowadzi dziennik pokładowy, w którym notuje co ważniejsze spostrzeżenia dotyczące Ziemian. Wkrótce poszukiwania Gurba stają się coraz mniej intensywne, a Szef zaczyna prowadzić własne ziemskie życie, okraszone licznymi pijatykami, bywaniem na komisariacie, pochłanianiem ogromnej wprost ilości jedzenia i zawieraniem nowych przyjaźni.
No i stwierdzam, że Ziemianie są skomplikowani, ale głupi, utrudniają sobie życie na każdym kroku, jak tylko mogą. Na przykład Szef chce się dokulturalnić. Tymczasem wszystkie muzea i galerie w jednym czasie przeprowadzają remont. Nie ma gdzie łyknąć kultury.
Albo jadą na wieś, tam zaopatrują się w tony dobrego, świeżego, wiejskiego jedzenia, przybywają z tym do miasta, idą z siatkami i dzieckiem na czwarte piętro, dźwigają, denerwują się, a na pytanie czemu nie zjedli wszystkiego tam, na wsi, odpowiadają, że właściwie nie rozumieją pytania….
Szef jest spostrzegawczy. Widzi wszystkie bolączki, choroby i dziwactwa XXI wieku. Jak biznesmen, który nie śpi, bo nie ma na to czasu, a do miasta lata tylko lotnią, bo nie ma chwili, którą mógłby zmarnować stojąc w korkach i właściwie nie wie, czy dzieci będą dzisiaj u niego jadły kolację, a spały u byłej żony, czy zjedzą u niej, a u niego zostaną na noc… 
Albo jak to, że „(…) w modzie jest budowanie więcej w dół niż w górę. Budynki mające pięć lub sześć pięter ponad poziomem ulicy, posiadają pod ziemią dziesięć lub piętnaście pięter, przeznaczone prawie zawsze na parking albo parking strzeżony. Druga z tych możliwości, nazywana parkingiem strzeżonym, jest znacznie droższa od pierwszej. Wiele zamożnych rodzin staje przed dramatycznym wyborem: posłać dzieci na studia do Stanów Zjednoczonych albo zostawiać samochód na parkingu strzeżonym.” [s.73]
Lub wtedy, gdy Szef zapisuje: „Wychodzę się przejść. Na ulicach panuje większy ruch niż zwykle, bo z nadejściem upałów każdy dobry obywatel zajmuje miejsce w jednym z ogródków, które bary ustawiają między koszami na śmieci. Tam dobry obywatel głuchnie, zatruwa się i wdycha spaliny, płaci co każą, i wraca do domu.” [s.101]
Jednak ludzie nie są tacy bardzo bardzo źli. Czasem mają przebłyski inteligencji – na przykład loda w rożku zaczynają od zjedzenia loda – jeśli zacznie się od rożka, to co potem zrobić z lodem, który nam został i się roztapia? 
No i w końcu przecież Szef i Gurb zostaną na planecie Ziemia…

Moja ocena: 4,5/6

*swoją drogą… dziś rozmawiałam nawet o tym z koleżanką: gdy kupię książkę na własność to jakoś tak jest, że odkładam na półkę i ona czeka. Czasem coś strasznie mocno chcę przeczytać, nigdzie nie mogę dostać, potem znajduję (Allegro, jakaś promocja, wymiana na BiblioNETce…) i odkładam na półkę, bo przecież jest, nie ucieknie, nie zginie. I czeka, czeka, czeka… Czasem bardzo długo. Bo wciąż coś nowego, coś pożyczonego, coś, co akurat znalazłam na półce w bibliotece, czego wcale nie miałam w planach czytelniczych, ale wpadło mi w oko, wzięłam i muszę oddać za miesiąc. Teraz staram się już wplatać w moje lektury te leżące, cierpliwe książki. Jedna pożyczona, jedna swoja, jedna pożyczona, jedna swoja (choć ostatnio znów mi to kiepsko wychodzi i przez to na przykład Murakami leży niedoczytany… SKANDAL!!!). A tu wciąż i wciąż nowe pragnienia, nowe wydania, nowe zapowiedzi. Koło, które nigdy się nie zamyka… Nie nadążam i ćwiczę cierpliwość tych moich własnych, najwłaśniejszych… 

dopisek z 22.05.2010 Wczoraj byłam w Empiku (nic nie kupiłam, ominęłam półki z książkami, skierowałam się od razu do art'pap, bo potrzebowałam małego prezenciku), nie omieszkałam wziąć sobie katalogu nowości książkowych. Znalazłam tam wywiad z Mendozą na temat Gurba właśnie i  chciałam zacytować co sam autor miał na myśli, pisząc tę książkę:

"-(...)Powróciłem do Barcelony po długim pobycie za granicą. "Brak wiadomości od Gurba" jest więc też historią o ponownym przystosowaniu się do życia w tym mieście. Bohaterowie przyjeżdżają do obcego im miasta i krok po kroku stają się jego normalnymi mieszkańcami - tak jak dzieci: dużo słodyczy, pierwsza miłość, niewiarygodne marzenia. 

- Czy wobec tego opowiedziana w książce historia mogłaby dotyczyć tez innego miasta w Europie?

- Tak, wielu z nich. Europejskie metropolie rozwijają się w podobny sposób. To stare miasta, któe przystosowują się do nowych czasów: innego modelu gospodarczego, spoytkania się ludzi róznych ras, narodowości, religii, nowych środków komunikacji."

WYGÓROWANE AMBICJE…


SOPHIE HANNAH
„DRUGA POŁOWA ŻYJE DALEJ”
(TŁ. PIOTR KALIŃSKI)
G+J, WARSZAWA 2010 

Zacznę od tego, że chyba zbyt dużo spodziewałam się po tej książce. P. mówiła: „Nie mogę czytać nic innego po „Drugiej połowie”. Nic mi nie pasuje i nic mnie tak nie wciąga.”. M. mówiła, że czytała do późnych godzin nocnych, że połykała i niedowierzała. Pożyczyłam. Przeczytałam. Nie przeczę, że również do późnych godzin nocnych mi zeszło. 
Bo wszystko zaczyna się od tego, że dwójka zakochanych, młodych ludzi jedzie razem do Londynu na tragi sztuki. Tam Aidan proponuje Ruth swoisty rodzaj gry – skoro mają być ze sobą na poważnie, to powinni wyznać sobie to wszystko, co złego uczynili w swoim przeszłym życiu, odkryć siebie całkowicie, aby podarować się drugiej osobie w prezencie. Na zawsze. Ruth mówi tylko, że zrobiła coś bardzo, bardzo strasznego i niewybaczalnego dwóm osobom. Więcej nie jest w stanie powiedzieć, bo poczucie winy wobec tych osób pożera ją od środka. Nie jest gotowa, by mówić. Aidan zaś wyznaje, dość nieoczekiwanie, że dawno temu zabił kobietę. Podaje jeden istotny szczegół – imię i nazwisko kobiety. Okazuje się, że Ruth zna Mary i że Mary wcale nie umarła. Imię, rysopis, znamię na podbródku, wszystko się zgadza. Wszystko prócz tego, że on twierdzi, iż Mary nie żyje, a on, że widziała ją całkiem, całkiem niedawno…
Nie rozwikłałam zagadki. To prawda. Intryga jest tak zawiła, tak poskręcana, iż wydawało mi się w pewnym momencie, iż Sophie Hannah nie da rady rozplątać wszystkich tych węzłów i węzełków. Ale dała radę. W sumie sensownie i klarownie. W sumie dość nieoczekiwanie. W sumie całkiem zgrabnie. Ale nie zaparło mi tchu. Nie usiadłam z wrażenia, nie myślałam o tej książce jeszcze długo długo po tym, jak położyłam się nad ranem do łóżka. Powiem więcej. W pewnym momencie przy czytaniu tej prawie 500-stronicowej powieści powiedziałam sobie: „Hannah dawaj dawaj, bo ja już naprawdę chciałabym się położyć, mam jeszcze 100 stron do końca, a ty nawet nie zaczęłaś wyjaśniać.” Nużyło mnie mnożenie zagadek, mnożenie wątków i mydlenie oczu czytelnikowi. 
Najciekawszym wątkiem, najlepiej poprowadzonym, jest wątek Ruth – autorka potraktowała ją bardzo oryginalnie, dała jej mroczną, zawiłą przeszłość, losy dość niespodziewane. Nie wiem co prawda, czy poczucie winy, jakie czuje bohaterka wobec skrzywdzonych przez nią osób, jest psychologicznie uzasadnione… Trochę w to wątpię (przynajmniej z punktu widzenia biernego obserwatora), nie mniej jednak wydała mi się najciekawszą postacią w całej powieści. Aidan też dobry, trochę słabiej opowiedziana para policjantów, a najmniej mi się podobała, najmniej mnie przekonała Mary, która jest przecież kluczową postacią tej powieści. Jej działania wydały mi się jednak troszkę naciągane, nie do końca wiarygodne.
Więc oprócz tego, że bohaterowie mieli wygórowane ambicje, które doprowadziły do naprawdę zaskakującego zakończenia, to ja miałam zbyt wielkie oczekiwania i poszłam spać wcale nie myśląc o fabule i obudziłam się z chęcią, aby oddać książkę i wziąć zupełnie co innego.
 
Moja ocena: 4,5/6

poniedziałek, 17 maja 2010

A W WEEKENDY I NIE WEEKENDY…

Nie ma to jak talerz dobrej zupy. Właśnie przed chwilą skończyłam gotować botwinkę. Zjadłam tak gorącą, że poparzyłam sobie wargi. Ale to nic, bo smak sezonowych warzyw to to, co chcę schwycić i zachować, w końcu zdarza się raz na rok. Za chwilę ze straganów znikną znów piękne, pachnące wiechcie botwiny, a mi pozostanie tylko wspomnienie łapczywie opróżnianego talerza. Kocham warzywa!
A talerz zupy jest dobry na niewyspanie. Bo się nie wyspałam. Bo czytałam „Druga połowa żyje dalej”, o której napiszę (pewnie jutro) parę słów. Do pierwszej w nocy. A rano musiałam wstać, bo czekała mnie przed pracą wizyta u lekarza, który pobrał mi krew. A ja tę pobrana krew uzupełniłam właśnie buraczkami. I trochę mi lepiej, mimo, że na głowie smutków parę tysięcy. 

A weekendy? W ten była w Ikei i kupiłam sobie kieliszki do wódki, a oprócz tego chorowałam i czytałam Sophie Hannah. A w poprzedni byłam na „wycieczce”. 





A teraz już biegnę do Mendozy, bo zaczęłam czytać w tramwaju w drodze Praca-Dom i musiałam się chować w wysoki kołnierz mojej kurtki, bo Pan na przeciwko mnie dziwnie się patrzył, gdy tak chichrałam po nosem…


Ach, ach, ach… Coś, co znalazłam przez przypadek w sieci i czym muszę się podzielić, bo zrobiło na mnie tak ogromne wrażenie...

KOCHA/NIE-KOCHA/ZABIJE?


CHRISTIAN MOERK
„KOCHANY JIM”
(TŁ. PAWEŁ LASKOWICZ)
REBIS, POZNAŃ 2010 

Listonosz tknięty dziwnym przeczuciem zagląda w szparę na listy. Dłoń… Nieruchoma, zwisająca. Starsza pani, która nie wychodziła z domu od jakiegoś czasu. To niepokoi listonosza. kobieta mieszkała sama, mogło jej się coś stać... Zawiadamia policję. Policja przyjeżdża i na miejscu znajduje coś, co cudem jakimś uszło uwagi całego miasteczka.
Kobieta na szyi ma naszyjnik z kluczami. Zespanawany. Niezdejmowalny. I wgniecioną czaszkę.
A w jednym z pokoi, do którego pasuje jeden klucz, martwa młoda dziewczyna. A w drugim pokoju, do którego pasuje jeden klucz, martwa młoda dziewczyna. A trzeci pokój, do którego pasuje jeden klucz, pusty… 
Dziewczęta są brudne, zagłodzone, nieuczesane, przykute do łóżek…
I żadnego motywu, żadnego wyjaśnienia, co stało się w tym domu.
Bez wyjaśnienia, bez motywu.
Do czasu, aż drugi listonosz znajduje dziennik jednej z martwych młodych dziewcząt…
Dobra, naprawdę dobra książka jeśli chodzi o sferę fabularną. Wartka akcja, przetykana baśniami irlandzkimi, trochę zaskoczenia, trochę łez, a trochę złości. 
Ale jeden wielki minus, który znacznie obniża dla mnie wartość książki. Język, przez który czytanie tej ksiązki było momentami wielką katorgą.

„Co miałoby mi przyjść z całowania jakiegoś dublińskiego bezdomnego kloszarda na czerwonym motorze, wydymanego przez Świętego Mikołaja, bo zastrajkowały renifery?” [s.63]
„Różnica między nimi polegała na tym, że o ile Rosie nigdy dotąd nie doświadczyła tajemnicy cielesnego obcowania z osobnikiem płci przeciwnej, to w tej dziedzinie jej bliźniaczka raczej nie siedziała w tyle autobusu, jeśli łapiesz o co mi chodzi.”[s.80]
„(…) mój telefon wibrował głośniej i częściej niż wibrator Courtney Love.”[s.108]
No dla mnie to poniżej krytyki… To język, który kompletnie nie pasował do fabuły, do tematu, do magii irlandzkich, prastarych opowieści, do historii kobiet, które straciły życie, do opowieści o poszukiwaniu prawdy, o zemście i miłości. Zupełnie, zupełnie nie taki język powinien pleść tę historię… 
Ale tak byłam ciekawa, jak się wszystko rozwiąże, że zaciskałam zęby i omijałam wzrokiem te głupie GŁUPIE!!! zdania. 
Bo poza nimi – czytanie do nocy…
Kocha, czy nie, zabije, czy zostawi przy życiu….? Oryginalna intryga.

Moa ocena: 4/6 (za te zdania, które cytowałam koleżankom w pracy, bo wytrącały mnie z równowagi czytania)

piątek, 7 maja 2010

WOLAŁABYM POMIDORA


JOANNA NICKLASSON-MŁYNARSKA, MIKAEL BACKMAN 
„GRECKIE POMIDORY CZYLI NOWY DOM NA KOŃCU DROGI”
(TŁ. DOMINIKA GÓRECKA)
CZARNA OWCA, WARSZAWA 2010 
RYSUNKI ANDRZEJ PŁOSKI

Dwoje dojrzałych ludzi – on i ona, oboje po przejściach, po rozwodach, z bagażem doświadczeń, ale z głowami wciąż pełnymi marzeń trafiają na wyspę Lesbos w Grecji, gdzie kupują dom. 
Wszystko wzięło początek w akademiku, gdzie w czasie studiów mieszkał Mikael. Pewnego wieczoru wymyślił z przyjaciółmi fundusz grecki – będą co miesiąc odkładać pieniądze, żeby na starość kupić dom w Grecji i wspólnie tam zamieszkać. Oczywiście, gdy wytrzeźwieli, gdy podrośli” porzucili pomysł. Wszyscy prócz Mikaela, który wciąż pielęgnował w sobie marzenie o niebieskim domu. Po wielu latach – udało się.
I o tym opowiada ta książka. Tylko jakoś za mało entuzjazmu… Ja, gdybym spełniła marzenie swego życia, tryskałabym energią, radością, chłonęłabym wszystko w siebie, a Joanna z Mikaelem podchodzą do tego chyba trochę z dystansem. Nie czuję tej magii, tego czaru, co na przykład u DeBlasi, czy choćby Mayle’a. Nie ma też tego poczucia humoru, tej zwykłej radości z codziennych, zwykłych rzeczy. Jest jakby trochę sucho… Bez łez – ani tych od śmiechu, ani tych z żalu. 
Czyta się przyjemnie, ale ta książka jest letnia. Tak, jakby obawiali się, że ktoś z mieszkańców przeczyta tę relację i obrazi się, oskarży. Wszystko jest ładne (nigdy piękne), dobre (ale nie pyszne), fajne, przyjemne, ludzie są mili, dostosowaliśmy się do nich, nie rzucamy się w oczy, zajmujemy niewiele miejsca. A Grecy są tacy dobrzy i przyjemni. Sielsko, anielsko, naciagnie trochę.
Podobało mi się, że jest kilka smaczków – na przykład opis Wielkiej Nocy, albo Wigilii Świętego Jerzego, gdy pastor poi wsiernych święconą wodą, czerpaną z wielkiego naczynia własnym kubkiem, a potem wszyscy dzielą się chlebem i życzą sobie wszystkiego dobrego. Albo to, że „w najmniejszych wioskach autobusy ocierają się o ściany budynków, a ludzie w kawiarniach ratują swoja kawę przez rozlaniem.” [s.32]
Że jest „sklep spożywczy, który w swojej ofercie ma wszystko, począwszy od ozdób i gwoździ, a kończąc na alkoholu. Ten ostatni kupuje się tu zresztą na litry. Wystarczy wziąć ze sobą pustą butelkę po wodzie i napełnić ją produkowanym lokalnie ouzo lub winem z sąsiedniej wyspy Limnos.” [s.42] Albo „Nie zdziw się, jeśli ktoś z twoich gości nagle wstanie i wyjdzie. Nie z braku wychowania, ale po to, by pójść powiedzieć dobranoc swojej matce.” [s.99]
O tym powinna być ta książka, tak pisana, tak gadana. Ale takich opowiastek jest w sumie mało. To bardziej wyliczanie. Poszliśmy tam i zrobiliśmy to.
Ale w Grecji (wyłonione „spomiędzy” również w tej książce) i w Toskanii i w Prowansji, opisywanych przez ich piewców, zazdroszczę ludziom jednego – tego wolnego czasu, tego, że nie muszą pracować (przynajmniej to jest ukryte, nie na widoku, nie najważniejsze), że mają czas i oddają się tylko swoim rytuałom. I jedzą na świeżym powietrzu…
Nie sposób nie wspomnieć o jednym – piękne obrazki stworzone do „Greckich pomidorów” przez Andrzeja Płoskiego. Klimatyczne, ładne, zatrzymujące ulotność chwili. Dla mnie bardziej greckie od słów w tej książce.
Podsumowując – „Pomidorom” brak soczystości dojrzałego, pachnącego, gorącego słońcem pomidora.

Moja ocena: 4/6

czwartek, 6 maja 2010

CIARKI SŁOWNE

W muzyce zawsze oprócz samej muzyki liczyły się dla nie słowa.
Zawsze więcej uwagi poświęcałam tekstowi – nigdy dźwięki nie mogły przesłaniać przesłania… Wtedy odrzucałam.
Dziś czytałam sobie „Greckie pomidory…” i podświadomością wyłapałam piękne słowa – mój Mąż słuchał sobie nowej (no stosunkowo nowej) płyty Grabaża i Strachów na Lachy „Dodekafonia”.
A tam piosenka „Dziewczyna o chłopięcych sutkach” i upadłam na kolana, no bo:

„Nasze ramiona polne ślimaki
Pławią się w stawie przytulania
Nasze dłonie niedzielne chojraki
Dojrzewają w centrum dotykania
Nasze usta z tortu tortury
Wiśnieją ranem od zacałowania
Niewyraźne oczu trójkąty
Donkiszocieją od niezamykania

Czy jeszcze dalej wyliczać mam?”




Posłuchałam kilka razy pod rząd, wciąż w kółko te parę linijek… Oczarowały mnie.
Nie mogę się od nich uwolnić. 

(Przy okazji szukając teledysku sięgnęłam do paru innych zapomnianych piosenek, które uwięziły mi głos w gardle i sprawiły, że nic dziś nie napiszę o „Greckich pomidorach”, bo po prostu popadam w inne zachwyty i jestem emocjonalnie wyczerpana pięknem muzycznej mojej późnowieczornej wycieczki. Kolejne odcinki muzyczne będą, jak otrząsnę się z zachwytowej niemości.)

PS. A fragment „Dzień dobry, kocham Cię” mieliśmy na swoich ślubnych zaproszeniach :-) 

„Bo chodzi o to by od siebie
Nie upaść za daleko
Jak te dwa łyse kamienie nad rzeką
Chodzi o to
By pierwsze chciało słuchać
Co mu to drugie
Powiedzieć chce do ucha:
Że po mej głowie ? 
Czasem się ich boje -
Chodzą słowa nie do powiedzenia...
Nie-do-powiedzenia

Dzień dobry
Kocham cię
Już posmarowałem tobą chleb
Dzień dobry
Kocham cię
Nie chce cię z oczu stracić więc
Jeszcze więcej dzień dobry
Kocham cię
Podzielimy dziś ten ogień na dwoje
Dzień dobry
Kocham cię
To zapyziałe miasto niech o tym wie

Tu chodzi o to by od siebie
Nie upaść za daleko
Kiedy długo drugie
Nie widzi pierwszego
Bo gdy siedzi człek samemu
Z czarnymi myślami
Człowiek rzuca słuchawkami
Rzuca słuchawkami

Bo chodzi o to by od siebie
Nie upaść za daleko
Nawet jeśli czasem między nami wykipi mleko
Choćbyś nawet i wieczorem zasypiała zdołowana
Chciałbym ci zaśpiewać z rana
Móc ci zaśpiewać z rana
Kochana...



Dzień dobry
Kocham cię
Już posmarowałem tobą chleb
Dzień dobry
Kocham cię
Nie chce cię z oczu stracić więc
Jeszcze więcej dzień dobry
Kocham cię
Podzielimy dziś ten ogień na dwoje
Dzień dobry
Kocham cię
To zapyziałe miasto niech o tym wie
Dzień dobry
Kocham cię
Już posmarowałem tobą chleb
Dzień dobry
Kocham cię
Nie chce cię z oczu stracić więc
Jeszcze więcej Jeszcze więcej Jeszcze więcej
DZIEŃ DOBRY
Kocham cię
Podzielimy dziś ten ogień na dwoje
Para-twoje
Para-moje
Onomatopeiczne
Paranormalne
Paranoje
Dwoje”

wtorek, 4 maja 2010

ŚWIATŁO W ŚRODKU NOCY


LAURA WHITCOMB
„ŚWIATŁA POCHYLENIE”
(TŁ.JOANNA BOGUNIA, DAWID JURASZEK)
INITIUM, KRAKÓW 2010 

Ona ma niecałe 160 lat – od 130 jest duchem. A raczej nie duchem, ale Światłem. W przeszłości zrobiła coś strasznego, popełniła wielki grzech, teraz nie może więc dostąpić nieba. Podczepia się pod żyjących ludzi, nazywa ich swoimi gospodarzami, żyje wraz z nimi, ale żyje obok. Nie może oddalić się od gospodarza na więcej, niż kilkadziesiąt metrów, ale nie może też wniknąć w niego, bądź w jakikolwiek sposób nawiązać kontaktu. Marzy o rozmowie na temat literatury ze swoim gospodarzem Brownem, o dzieleniu się wrażeniami ze spektaklu ze swoim gospodarzem Dramatopisarzem, o wspólnym miłym wieczorze ze swoim gospodarzem Świętą. Ale jest jakby cieniem, żyje/nie żyje ukradkiem. Czeka, choć właściwie nie umie powiedzieć na co. Nie zna swego przeznaczenia, nie umie odnaleźć właściwej drogi. Co dzień modli się, by grzech, który popełniła, został jej zapomniany. Ale nie może stanąć ze swoją niegodziwością twarzą w twarz – nie pamięta nic ze swego przeszłego życia. Egzystuje, lewituje, oczekuje - do czasu, aż w klasie Browna (jej gospodarz jest nauczycielem angielskiego), natrafia na ucznia, który ją zauważa. 
On – jest dużo młodszy, ma jakieś 100, 110 lat. Zakochuje się w Świetle i wyznaje, że również był Światłem, ale znalazł ciało, w którym dusza już nie chciała przebywać i w ten sposób udaje człowieka. Proponuje jej, by zrobiła to samo.
Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam do 1 w nocy wiedząc, że mam iść dziś do pracy. Nie mogłam się oderwać.
To pozycja właściwie dla młodzieży – coś na fali „Zmierzchu”, ale o innych istotach. Mam wrażenie, że to nieustanne poszukiwanie złotego środka na dzisiejszą młodzież – nie wystarczy im czytać o ludziach wychodzą gdzieś dużo dalej, chcą stworzyć sobie inne światy (czy nie umieją żyć w tym, który mają wokół siebie?), poznawać je, eksplorować i wierzyć, że takie światy będą na wyciągnięcie ręki również realnie.
Ale – abstrahując od pragnień młodzieży, o których mogę tylko gdybać – ja też wsiąkłam, bo książka jest napisana sprawnym językiem i tak jak pisała Tucha (dzięki której zresztą sięgnęłam po te pozycję), autorka poruszyła problemy tak nadprzyrodzone, jak i zupełnie codzienne, przyziemne.
Jedno tylko mnie strasznie męczyło – Helen, która urodziła się 160 lat temu, gdy nie wynaleziono jeszcze samochodów, gdy związek między kobietą a mężczyzną był pełen rezerwy, pełen sztuczności i konwenansów, tak łatwo wniknęła w dzisiejszy świat, odrzuciła całe swoje wychowanie na rzecz dzikiego seksu i wyzwolenia, a co więcej nie miała najmniejszego problemu z nazewnictwem i współczesnym językiem. Wiem, że wciąż była przykuta do jakiegoś gospodarza, że z nim mogła poznawać świat, ale mimo wszystko za łatwo, za szybko jej poszło.
Ale wybaczam – bo tak pięknie cieszyła się codziennością, smakiem jabłka, dotykiem trawy; tak bardzo doceniała to, o czym my zapominamy, tak wiele widziała w tym, co dla nas wydaje się codziennością.
„Później zabrałam się za lodówkę. Wyciągnęłam i powąchałam kawałek chleba owinięty w folię, a potem zaszeleściłam tym dziwnym opakowaniem. Srebrzysta powłoka była tak cienka, że prawie nic nie ważyła. Cała kuchnia lśniła podejrzaną czystością. Jedzenie, poza gruszkami na blacie, odizolowano od świata różnego rodzaju opakowaniami. Warzywa w uszkach, sosy w słoikach, ryż w szczelnym pudełku. Przypomniałam sobie żonę Browna – trzymała cebulę i awokado w koszykach w spiżarce – i poczułam ukłucie tęsknoty. A potem przypomniałam sobie kuchnię z mojego dzieciństwa, w której wszystko było związane z jedzeniem. Mąka i stół stanowiły jedność, garnek wiszący nad paleniskiem zawsze pachniał zupą, bawełniane worki fasoli i ziemniaków oddychały tym samym powietrzem. Kuchnia Cathy traktowała jedzenie z podejrzliwością. Wolałam już bałagan u Billy’ego niż to osobliwe pomieszczenie – tam przynajmniej mysz mogłaby przeżyć dzień czy dwa.” [s.106-107]
Polecam i ostrzegam – nie zaczynać zbyt późno sprawdzać „z czym się je” tę powieść – będzie trzeba skończyć i może się to skończyć dużym zużyciem energii (światło w środku nocy).

Moja ocena: 4,5/6

poniedziałek, 3 maja 2010

JAKAŻ ROZKOSZ…


CLAUDIA SCHREIBER
„ROZKOSZE EMMY”
(TŁ. RYSZARD TURCZYN)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010

Po książkę sięgnęłam, ponieważ dawno, dawno temu oglądałam film. Byłam zachwycona! Kolejność trochę odwrotna, ale oglądając film, nie miałam pojęcia, że jest na podstawie powieści (nie mówiąc o tym, że książka nie była wtedy przetłumaczona).
Emma to dorosła kobieta, ale niedojrzały kwiat, szkatułka, w której ukrywa się przerażone dziecko, inaczej pojmujące to, co się wokół niego dzieje. Dziewczyna mieszka w gospodarstwie odziedziczonym po rodzicach i dziadku – wszyscy po kolei umierali, osierocając ją, ale i uwalniając. 
Bo Emma nie miała łatwego dzieciństwa – zapomniana przy dzieleniu jedzenia i miłości, ale pamiętana w momencie, gdy na kogoś trzeba było zrzucić winę, albo wyładować na kimś agresję i złość (przerażająca scena z wróblami!!!). Od dziecka uczyła się walczyć o swoje i nigdy z tego dziecka nie wyrosła. 
Prowadzi sama całe gospodarstwo – hoduje świnie, kury, krowy… Sama je oporządza, karmi, zabija. Nie starcza jej czasu by zająć się domem i stąd „sypialnia Emmy to był istny chlew” [s.9]. 
Żyje po swojemu – jest szczęśliwa na swój sposób. Ma swoje powyciągane fartuchy, motorynkę, a przede wszystkim zwierzęta – rozmawia z nimi, bawi się z nimi, czuje je, staje się często jedną z nich. Potrafi wtulić się w ciało maciory i tak przespać z nią noc – bo świnia ma skórę bardzo podobną do ludzkiej i wszystkie narządy te same i nawet serce ma w tym samym miejscu. 
Bo Emma ma dwa marzenia. Chce być bogata (po to, by spłacić dług, jaki ciąży na farmie – za trzy miesiące zostanie zlicytowana) i chce mieć mężczyznę. Prawdziwego. 
Pewnej nocy w jej ogrodzie pojawia się zagraniczne auto – kierowca stracił kontrolę nad kierownicą i stracił przytomność. Dzięki temu Emma zyskała – piękny młody mężczyzna na jej ramionach zostaje zaniesiony do sypialni. A na siedzeniu pasażera Emma znajduje reklamówkę pełną amerykańskich dolarów…
Piękna historia. Na początku przeszkadzało mi trochę, że wiele z filmu pamiętałam, nawet uważałam, że język powieści jest gorszy od obrazu (sic!). Ale potem dałam się uwieść i pochłonąć tej historii. Fantastycznej, nieprzeciętnej bohaterce, jaką jest Emma – jej niebanalnemu postrzeganiu świata, jej miłości do zwierząt, do natury, do rzeczywistości. Jej niepohamowanym żądzom, ale jednocześnie jej ujmującej nieśmiałości. Historii miłosnej, która zaskakuje (nawet, jeśli znałam zakończenie z filmu). Czytając opinie o filmie, natknęłam się na wiele słów protestu wobec finału – dla mnie jest piękny i świeży, choć nie ukrywam, że uderzający i bezkompromisowy. 
Świat Emmy, stojący w taki wielkiej opozycji do świata mężczyzny, Maksa, to dla mnie świat o wiele lepszy, prawdziwszy, rządzący się swoimi prawami, ale takimi, które są oparte na szczerości i otwartości. Prosty, ale nie prostacki. Piękny, choć nie pozbawiony bólu. Niełatwy, ale budzący podziw – podziw dla Emmy, że ciągle stoi na jego straży, ciągle chce żyć dobrym, ważnym życiem.
Jedyny zgrzyt to zakończenie – film kończył się troszkę wcześniej. W książce zaś jest „dodatek”, którego bardzo nie lubię – z serii po latach u naszych bohaterów wydarzyło się to i to. Takie przyśpieszenie, przewinięcie akcji na wzór komedii amerykańskich. Jakby autorka powiedziała wszystko co najważniejsze, ale nie chciała pozostawiać czytelnikom żadnego pola dla wyobraźni. Za to mały minus. Ale poza tym – jakaż rozkosz! 


Moja ocena: 5/6


MOJA MAJÓWKA

1 maja (dzięki dla DOM., P. i Da. za świeże powietrze, widoki, spuchnięty język i cukinię)


2 maja (imbirówka z limonką i spritem, nowy winyl i trochę muzycznych uniesień)

3 maja (nie chcę wracać do rzeczywistości, bronię się nogami i rękami, udaję, piję herbatę, oglądam widok za oknem i chłonę słowa z czerwonej książki...)

MORDERCZY BIEG Z PRZESZKODAMI – UKOŃCZYŁAM, ALE BRAK MI SATYSFAKCJI


LILY PRIOR
„LA CUCINA”
(TL. EWA BARTŁOMIEJCZYK)
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE, WROCŁAW 2006

„La cucina” to z włoskiego kuchnia. Więc wiadomo, dlaczego po tę pozycję sięgnęłam – kuchnia, Włochy… nic mi więcej nie potrzeba.
Ale tu się zawiodłam srodze… (Może do myślenia powinno dać mi, iż książka jest wydana w serii do torebki…).
Spodziewałam się czegoś w stylu „Afrodyzjaku” bądź „Szkoły niezbędnych składników”. A „La cucina”… to takie nie wiadomo co. 
Rosa już od najmłodszych lat zajmuje się całym gospodarstwem – karmieniem ojca i matki, którzy toczą ze sobą nieustanną walkę i godzą się tylko w stogu siana, na chwilę potrzebną, by zaspokoić żądzę; siedmiu braci starszych i dwóch/jednego młodszego (Guerra i Paco bowiem urodzili się zrośnięci, mają dwie głowy, ale trzy nogi) oraz wszystkich parobków.
W kuchni odnajduje spokój i spełnienie. Jest czysta i niewinna. Ma co prawda adoratora – Bartolomeo, ale jest to chłopak z wyższych sfer. Mimo wszystko, zakochany w niej, pozbawia ją dziewictwa i obiecuje, że się z nią ożeni. Nie wychodzi, bo Bartolomeo w prawdziwie sycylijskich okolicznościach traci życie. Rosa w kuchni próbuje uśmierzyć swój ból, gotowaniem koi rany, zaczyna gotować tyle, że gospodarstwo nie nadąża z dostarczaniem składników, ubija wszystkie krowy, świnie, kury i matka w geście ostateczności zakazuje Rosie gotować. Dziewczyna nie może się z tym pogodzić i opuszcza wieś – ucieka do Palermo, gdzie podejmuje pracę bibliotekarki. Żyje skromnie i cicho, tyje i brzydnie, do czasu aż poznaje pociągającego l’Inglese z brzuchem i popsutymi zębami, ale kochającego jedzenie równie mocno jak ona.
Ta książka to takie pomieszanie z poplątaniem. Miejscami (bardzo krótkimi, ale przyjemnymi) to jak trylogia DeBlasi (fragmenty w domu l’Inglese, choćby ten, gdy przez dwa dni gotują - w cieple sycylijskiego słońca, na świeżym powietrzu - sos pomidorowy, rozmawiając, kochając się i czekając, poświęcając swój czas na równi sobie nawzajem, co przygotowywanej potrawie); miejscami kojarzyła mi się z „Przepiórkami w płatkach róży” (choć wiem, że to inny region świata); miejscami to jakaś sensacja. 
A nad wszystkim unosi się dla mnie duch satyry – tak jakby autorka nie mogła się zdecydować, czy chce pisać w nurcie literatury sławiącej jedzenie i miłość, scalającej sztukę kochania i gotowania, stawiającej je na równi i czyniącej nierozerwalnymi; czy po cichu naśmiewać się z takich książek. Przerysowała Rosę i l’Inglese, by zaraz potem opiewać związek tych dwojga jako najpiękniejszą rzecz na świecie; przerysowała wioskę rodzinną Rosy i całą jej rodzinę, by zaraz stwierdzić, że rodzina to podstawa i najcenniejsze, co się posiada. Poza tym dodała jakieś mętne wątki sensacyjno – mafijne, z których chyba nie wiedziała, jak wybrnąć. I do tego romansowe wstawki rodem z „Niewolnicy Isaury” (matka tuż przed śmiercią wyznaje Rosie, iż ten, którego uważała za swego ojca nim nie jest…)
Góry, doliny, seks i melancholia, wielki bieg po fabule – ja naprawdę nie nadążałam z tymi zmianami konwencji i nastroju, nie mogłam się przestawiać i wyczuć rytmu tej opowieści.
Jako osobne historyjki – szczególnie te z domu rodzinnego Rosy, ewentualnie z posiadłości l’Inglese (on chyba nawet nie ma imienia w tej książce) – podobały mi się, ale jako cała powieść – nie dla mnie, chyba tylko, żeby schować do torebki, głęboko, na samo dno…
 
Moja ocena: 2,5/6

sobota, 1 maja 2010

JA TEŻ OCZYSZCZONA


SOFI OKSANEN
„OCZYSZCZENIE”
(TŁ. SEBASTIAN MUSIELAK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA, 2010 

I na koniec kwietnia, a na początek maja i na koniec zaległości w pisaniu, a na początek wyzwania… „Oczyszczenie”.
Jestem oczarowana…
Przede wszystkim kunsztem autorki, która chyba ma w sobie jakąś magiczną moc, skoro słowa takie jej uniżone (i kunsztem tłumacza niewątpliwie też, bo on jak asystent magika…)
Już na początku czytania musiałam uciec się do Wikipedii i zapytać ją co nieco o Estonię, bo to bardzo potrzebne przy tej książce. Nie miałam pojęcia (w ogóle słaba z historii jestem, a już z historii krajów skandynawskich…), że w Estonii były tak silne wpływy komunistyczne Rosji Radzieckiej, że powstania, że ucisk, podobny trochę do ucisku w Polsce. A historia w tej książce to trzecia bohaterka.
Dwie pierwsze to Aliide Truu – boże, jak cudnie brzmi jej imię i nazwisko, jak najsłodsza muzyka – starsza kobieta, która poznajemy w jej wiejskim domu, gdzie właśnie robi przetwory na zimę i próbuje odgonić natrętną muchę; i Zara. 
Zarę z kolei poznajemy, gdy Aliide znajduje ją leżącą w jej ogródku w podartych pończochach, brudną i śpiącą.
Zara twierdzi, że potrzebuje pomocy, że pokłóciła się z mężem, że mąż ją bije i musi od niego uciec. Prosi o schronienie – wie, że mężczyzna będzie jej szukał. Aliide boi się przyjąć Zarę do domu – ją samą ścigają duchy przeszłości i lęka się, że właśnie będzie musiała wyspowiadać się ze swoich grzechów. 
„Truu” – szczery, uczciwy, wierny – to nazwisko znaczące w tym wypadku. Aliide powie nam wszystko. Przestanie ukrywać swoją przeszłość, wypowie najskrytsze tajemnice, powierzy je nam, bo Zarze nie ufa, chociaż bardzo by chciała. 
Ale nie znaczy to, że Zara nie ma nic do ukrycia, że od razu powiedziała całą prawdę o sobie.
Dwie kobiety, dwie koncepcje świata – każda z nich musi się oczyścić. Ich losy nierozerwalnie związane są z historią ich kraju – polityka, wojna, komunizm, wpływy Rosji determinują ich życie, ich moralność, ich postrzeganie świata, nawet ich miłość i rodzenie dzieci. Każda z nich chce przeżyć i chce być czysta, dlatego jedna przed drugą uskutecznia niemą spowiedź, licząc na to, że dostanie rozgrzeszenie.
Aliide to postać tak skomplikowana, tak wielowarstwowa; można z niej ściągać skórę po skórze, a ona ma ich w zanadrzu jeszcze tysiąc. 
[To jaką formę oczyszczenia wybrała na samym końcu każe mi zadać sobie pytanie – czy można odkupić czyjeś życie, dając w zamian inne? Myślę, że nie, że nawet jeśli odda się swoje własne…]
To piękna, niespieszna proza, kawałek historii zamknięty w oczach dwóch kobiet, kawałek świata, który każda nosi w swojej ręce, głowie, stopie, uchu… To odczuwanie wszystkimi zmysłami mijającego czasu. „Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki” a Aliide wciąż próbuje i próbuje. 
I tak dobrze, że Zara mogła pojawić się w drzwiach Aliide – pozwoliła jej być Truu w sposób, jaki Aliide uznała za najlepszy, za jedyny jej dostępny.
Polecam, bo ta książka mnie oczarowała, omamiła. Nie potrafię myśleć o niczym innym od paru godzin, od kiedy przeczytałam ostatnie zdanie. Analizuję. Sylabizuję. Wracam do wybranych zdań. Widzę każdy najmniejszy skrawek rzeczywistości. Czuję słodki zapach owoców, które Aliide zamyka w słoiki, otrząsam się od skapującej na moje wargi kropli mleka, którą Aliide wlewa do naczynia na mleko. Widzę przez okno Zarę, w podartych pończochach i z obgryzionymi paznokciami, które noszą ślady czerwonego lakieru. 
Perełka.

Moja ocena: 5,5/6