piątek, 14 września 2012

NIE MOGĘ PATRZEĆ W OCZY


LISA SCOTTOLINE
„SPÓJRZ MI W OCZY”
(TŁ. ANNA KŁOSIEWICZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Mogła zgnieść wszystkie ulotki i reklamy znalezione tego dnia w skrzynce w ogromną kulę i jednym ruchem trafić do kosza na śmieci. Mogła wpaść na sąsiadkę, rozsypałaby się cała poczta i nawet nie myślałaby o tym, co wyrzuca. Mogłaby wpaść do domu w chwili, gdy dzwonił telefon i odbierając rozmowę, bezwiednie kreślić na zdjęciu esy-floresy, dorysować wąsy i śmieszne elfie uszy, a potem już nie poznałaby tej twarzy.
Ale wyjęła ze skrzynki ulotkę, spojrzała na zdjęcie, jakie na niej widniało i zobaczyła niezwykłe, błękitne oczy swojego syna. A wyżej zapytanie, czy kiedykolwiek widziała to dziecko. Widziała. Codziennie. Od pierwszej chwili rano, gdy otwierała oczy i kierowała się do jego sypialni, aby zobaczyć, czy już się obudził. Poprzez pożegnanie i oddawanie go w ręce najlepszej niani w całym mieście. W pracy, gdy siedziała przy ekranie komputerowym pisząc jakiś artykuł – widziała jego zdjęcie pulpicie. Gdy zbierała materiały, przeprowadzała wywiady – w portfelu, za przezroczystą szybką lśniły te niezwykłe tęczówki. Aż po chwilę, gdy wracała do domu i jedli razem kolację, a on opowiadał, jak mu minął dzień w przedszkolu. To były te oczy, ten nos, ta buzia i nie pomyliłaby ich z żadnymi innymi. Na zdjęciu z ulotki, dotyczącej osób zaginionych, tkwił jak wyrzut sumienia jej syn Will. Tyle tylko, że na ulotce jego imię tajemniczo zmienia się na Timothy'ego. I nie zmienia się tylko to, że podobieństwo jest zbyt oczywiste. I nie zmienia się też to, że Will został przez nią adoptowany...
Tak zaczyna się książka, w której matka, znana dziennikarka Ellen Gleeson, rozpoczyna dziwną, nierówną walkę z przeszłością. Adopcja była legalna, kobieta ma na to wszystkie potrzebne dokumenty i początkowo chce zostawić sprawę w najciemniejszym kąciku kosza na śmieci. Ale bezwiednie zatrzymuje ulotkę i uruchamia lawinę zdarzeń, z których jedne są lepsze, inne gorsze, ale wszystkie prowadzą do fascynującego zakończenia.
To książka, którą bierze się do ręki z nadzieją, że złapie nas w kleszcze akcji, wciągnie w wir i szaleńczy bieg i nie puści do ostatniej strony. To książka, po której oczekuje się, że oczy będą otwierać się coraz szerzej i szerzej. Książka, która z założenia ma sprawy komplikować i nie dawać łatwych odpowiedzi. Książka pułapka, w którą autor chce nas schwytać i świecąc w oczy faktami zadać pytania o moralność i słuszność podejmowanych decyzji. Książka, która ma nie być łatwa, bo stawia nas w obliczu konfliktu rodem z „Antygony”. Nieprzypadkowo na okładce zostało użyte nazwisko Jodi Picoult, która jest mistrzynią takich sztuczek i kruczków naszych sumień. Wiadomo od razu, że wybór ulubionego bohatera nie będzie prosty. Że nic nie będzie jednoznaczne i łatwo rozstrzygalne. Nie mniej jednak, ja, spasiona na kilku tytułach Picoult, które pochłaniałam z wypiekami na twarzy, czytałam „Spójrz mi w oczy” trochę z dystansem. Czekałam na niesamowity zwrot akcji, wyprzedzałam trochę działania Ellen i w myślach podpowiadałam jej rozwiązania. Nie widziałam wszystkiego, nie miałam całego pliku dokumentów, gdzieniegdzie zagubiłam parę stron, ale przewidziałam finał, co skutecznie podzieliło mi pełnię radości z lektury na dwoje. Nie mogę jednak powiedzieć, że książka nie wywołała szeregu emocji, które wyskakiwały ze mnie jedne po drugich i mieszały się raz ze łzami, raz z uśmiechem. Nie mogę powiedzieć, że spokojnie patrzyłam na niesamowitą okładkę – przeważnie, gdy książka leżała założona kolorową zakładką, to stroną tytułową w dół – nie mogłam patrzeć na świdrujące spojrzenie tego chłopczyka – takie właśnie oczy musiał mieć Will. Nie potrafiłam w nie spojrzeć, bo nie potrafiłam dać jednoznacznej odpowiedzi, jak rozwiązać sytuację i która z matek jest lepsza, która z matek ważniejsza, który z ojców powinien huśtać Willa na huśtawce i który z ojców zabierać go na mecze koszykówki, i który dom powinien słyszeć tupot jego stóp, i która weranda przyjmować rozlaną coca-colę, i która...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

6 komentarzy:

  1. Jak ja nie cierpię kiedy na okładce książki mniej znanego autora umieszcza się nazwiska znane. Z miejsca czuję się zniechęcona, bo nie lubię jak chcą mi coś wepchnąć i kiedy ostentacyjnie ogłaszają, że chcą sprzedać jak najwięcej i zrobić mnie w konia.
    Po lekturze książki pani Chamberalain, która była porównywana do książek Picoult, chyba nigdy już się nie skuszę na ten numer.
    A to szkoda wielka, bo Twoja recenzja świadczy o tym, że być może byłoby warto.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lektura tej książki przede mną i, o ile zdążyłam się zorientować w jej tematyce dzięki Twojej recenzji, sprawi mi zapewne wielką radość. Ja również poniekąd podzielam zdanie May'i, ale staram się nie skreślać pracy autora z powodu zabiegów wydawcy. Wydaje mi się, że należy to rozróżniać. A opisów z okładki staram się nie czytać, tak jest bezpieczniej. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam takie książki! Już po pierwszych zdaniach tej recenzji automatycznie przypomniała mi się Jodi Picoult, której powieść właśnie czytam, a wcześniej przeczytałam dwie.
    Dylematy moralne, trudna rola matki, która musi wybrać mniejsze zło... Narobiłam sobie ochoty na tę powieść :)

    OdpowiedzUsuń
  4. mam straszną chęć przeczytać i trochę się boję ... z wiekiem coraz bardziej identyfikuję się z bohaterami i coraz bardziej boję się pytań na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a takich jest coraz więcej, ale chyba się skuszę, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń