LISA SCOTTOLINE
„SPÓJRZ MI W OCZY”
(TŁ. ANNA KŁOSIEWICZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012
Mogła zgnieść wszystkie ulotki i
reklamy znalezione tego dnia w skrzynce w ogromną kulę i jednym
ruchem trafić do kosza na śmieci. Mogła wpaść na sąsiadkę,
rozsypałaby się cała poczta i nawet nie myślałaby o tym, co
wyrzuca. Mogłaby wpaść do domu w chwili, gdy dzwonił telefon i
odbierając rozmowę, bezwiednie kreślić na zdjęciu esy-floresy,
dorysować wąsy i śmieszne elfie uszy, a potem już nie poznałaby
tej twarzy.
Ale wyjęła ze skrzynki ulotkę,
spojrzała na zdjęcie, jakie na niej widniało i zobaczyła
niezwykłe, błękitne oczy swojego syna. A wyżej zapytanie, czy
kiedykolwiek widziała to dziecko. Widziała. Codziennie. Od
pierwszej chwili rano, gdy otwierała oczy i kierowała się do jego
sypialni, aby zobaczyć, czy już się obudził. Poprzez pożegnanie
i oddawanie go w ręce najlepszej niani w całym mieście. W pracy,
gdy siedziała przy ekranie komputerowym pisząc jakiś artykuł –
widziała jego zdjęcie pulpicie. Gdy zbierała materiały,
przeprowadzała wywiady – w portfelu, za przezroczystą szybką
lśniły te niezwykłe tęczówki. Aż po chwilę, gdy wracała do
domu i jedli razem kolację, a on opowiadał, jak mu minął dzień w
przedszkolu. To były te oczy, ten nos, ta buzia i nie pomyliłaby
ich z żadnymi innymi. Na zdjęciu z ulotki, dotyczącej osób
zaginionych, tkwił jak wyrzut sumienia jej syn Will. Tyle tylko, że
na ulotce jego imię tajemniczo zmienia się na Timothy'ego. I nie
zmienia się tylko to, że podobieństwo jest zbyt oczywiste. I nie
zmienia się też to, że Will został przez nią adoptowany...
Tak zaczyna się książka, w której
matka, znana dziennikarka Ellen Gleeson, rozpoczyna dziwną, nierówną
walkę z przeszłością. Adopcja była legalna, kobieta ma na to
wszystkie potrzebne dokumenty i początkowo chce zostawić sprawę w
najciemniejszym kąciku kosza na śmieci. Ale bezwiednie zatrzymuje
ulotkę i uruchamia lawinę zdarzeń, z których jedne są lepsze,
inne gorsze, ale wszystkie prowadzą do fascynującego zakończenia.
To książka, którą bierze się do
ręki z nadzieją, że złapie nas w kleszcze akcji, wciągnie w wir
i szaleńczy bieg i nie puści do ostatniej strony. To książka, po
której oczekuje się, że oczy będą otwierać się coraz szerzej i
szerzej. Książka, która z założenia ma sprawy komplikować i nie
dawać łatwych odpowiedzi. Książka pułapka, w którą autor chce
nas schwytać i świecąc w oczy faktami zadać pytania o moralność
i słuszność podejmowanych decyzji. Książka, która ma nie być
łatwa, bo stawia nas w obliczu konfliktu rodem z „Antygony”.
Nieprzypadkowo na okładce zostało użyte nazwisko Jodi Picoult,
która jest mistrzynią takich sztuczek i kruczków naszych sumień.
Wiadomo od razu, że wybór ulubionego bohatera nie będzie prosty.
Że nic nie będzie jednoznaczne i łatwo rozstrzygalne. Nie mniej
jednak, ja, spasiona na kilku tytułach Picoult, które pochłaniałam
z wypiekami na twarzy, czytałam „Spójrz mi w oczy” trochę z
dystansem. Czekałam na niesamowity zwrot akcji, wyprzedzałam trochę
działania Ellen i w myślach podpowiadałam jej rozwiązania. Nie
widziałam wszystkiego, nie miałam całego pliku dokumentów,
gdzieniegdzie zagubiłam parę stron, ale przewidziałam finał, co
skutecznie podzieliło mi pełnię radości z lektury na dwoje. Nie
mogę jednak powiedzieć, że książka nie wywołała szeregu
emocji, które wyskakiwały ze mnie jedne po drugich i mieszały się
raz ze łzami, raz z uśmiechem. Nie mogę powiedzieć, że spokojnie
patrzyłam na niesamowitą okładkę – przeważnie, gdy książka
leżała założona kolorową zakładką, to stroną tytułową w dół
– nie mogłam patrzeć na świdrujące spojrzenie tego chłopczyka
– takie właśnie oczy musiał mieć Will. Nie potrafiłam w nie
spojrzeć, bo nie potrafiłam dać jednoznacznej odpowiedzi, jak
rozwiązać sytuację i która z matek jest lepsza, która z matek
ważniejsza, który z ojców powinien huśtać Willa na huśtawce i
który z ojców zabierać go na mecze koszykówki, i który dom
powinien słyszeć tupot jego stóp, i która weranda przyjmować
rozlaną coca-colę, i która...
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]
chętnie kiedyś przeczytam;)
OdpowiedzUsuńJak ja nie cierpię kiedy na okładce książki mniej znanego autora umieszcza się nazwiska znane. Z miejsca czuję się zniechęcona, bo nie lubię jak chcą mi coś wepchnąć i kiedy ostentacyjnie ogłaszają, że chcą sprzedać jak najwięcej i zrobić mnie w konia.
OdpowiedzUsuńPo lekturze książki pani Chamberalain, która była porównywana do książek Picoult, chyba nigdy już się nie skuszę na ten numer.
A to szkoda wielka, bo Twoja recenzja świadczy o tym, że być może byłoby warto.
Intrygująca recenzja
OdpowiedzUsuńLektura tej książki przede mną i, o ile zdążyłam się zorientować w jej tematyce dzięki Twojej recenzji, sprawi mi zapewne wielką radość. Ja również poniekąd podzielam zdanie May'i, ale staram się nie skreślać pracy autora z powodu zabiegów wydawcy. Wydaje mi się, że należy to rozróżniać. A opisów z okładki staram się nie czytać, tak jest bezpieczniej. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie książki! Już po pierwszych zdaniach tej recenzji automatycznie przypomniała mi się Jodi Picoult, której powieść właśnie czytam, a wcześniej przeczytałam dwie.
OdpowiedzUsuńDylematy moralne, trudna rola matki, która musi wybrać mniejsze zło... Narobiłam sobie ochoty na tę powieść :)
mam straszną chęć przeczytać i trochę się boję ... z wiekiem coraz bardziej identyfikuję się z bohaterami i coraz bardziej boję się pytań na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a takich jest coraz więcej, ale chyba się skuszę, pozdrawiam
OdpowiedzUsuń