niedziela, 30 października 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 5

Nie znam go dobrze, nie czytywałam dotąd jego poezji. Pamiętam tylko, że niewyobrażalnie dawno przeczytany „Trismus” zrobił na mnie ogromne wrażenie - chodziłam przez tydzień pełna tej książki w sobie. 
W mojej bibliotece osiedlowej jest jedna mała półka, na której tak niewiele tomów poezji. Złapałam niebieski grzbiet „Roku polskiego”, zauroczona wydaniem, podałam dłoń Grochowiakowi. Wyszliśmy razem. 
Dziś, w ostatnią niedzielę października zapukałam do drzwi jego książki. Usiadłam z kawałkiem świeżo upieczonej szarlotki z orzechami – jeszcze parzącej w język. Niecierpliwiłam się podwójnie – między smakiem jabłek i między smakiem słów na języku tańczyła moja żądza. Czytałam wszystkie miesiące roku, czytałam Polskę podglądaną przez Grochowiaka, czasem prześmiewczą, czasem aż pachnącą rozgrzaną słońcem ziemią. Na balkonie mam trzydziestokilogramowy worek jabłek od mojej Mamy Dwa (inaczej teściowej), które pachną, gdy tylko otwieram drzwi. Pachną tymi grochowiakowskimi wierszami – teraz to wiem. Pachną tak, jak on widział swój kraj, tak, jak obserwował dąb, konia czy śnieżną zamieć. Rozchylam tę niebieską okładkę i mam usta pełne jabłek, prawdziwych, zerwanych prosto z drzewa, mam oczy roześmiane, przejmuję na policzki ich rumianość.
A potem rumienię się już sama, z wnętrza słów czerpię kolory. Ten wiersz mnie zachwyca. „była pogoda pod całym niebem twego podniebienia”… to najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie ostatnio słyszałam, najpiękniejsze wielbienie, wabienie, wołanie. Żadna kobieta nie może się oprzeć takim słowom, żadna kobieta nie może nie zakochać się w mężczyźnie, który zauważa kobiece podniebienie i śpiewa do niego. Ja też chciałabym to śpiewać, mogłabym cicho, cichutko nucić te słowa w jesienną długą noc, przy zgaszonym świetle, wtedy, gdy wyjęty przed chwilą z dłoni kubek do połowy napełniony herbatą, upada z trzaskiem na podłogę, odstawiony nieuważnie. Nieuważnie, bo dłonie już dawno zajęte czym innym. Mogłabym patrzeć na taki krajobraz tylko zamkniętymi oczami, mogłabym patrzeć rozbieganymi dłońmi. Chciałabym być krajobrazem.

Pocałunek-krajobraz
Błądziłem lasem twoich włosów — zioła
I płacz odkryłem. I schodziłem niżej
Na białe śniegi zimowego czoła,
Gdzie płacz już umilkł, a był cień lichtarzy.
 
Potem zwiedzałem pamiątki twej twarzy,
Coraz to bliżej — i coraz to bliżej
Ust twoich dobrych uśpionego sioła:
W nim co się zdarzy — raz tylko się zdarzy.
 
I wszedłem w sioło. A była pogoda
Pod całym niebem twego podniebienia.
Gdzieś w cichym kątku umierała młoda
Wstydliwość sielska w zapachu tymianku.
 
Nagle wróciłem — i stałem na ganku.
Patrząc jak wokół krajobraz się zmienia,

Jak wschodzi pierwsza gałąź bzu w ogrodach,

I gną się rzęsy pod rosą poranku.

czwartek, 27 października 2011

KOBIETA UWIKŁANA

ASA LARSSON
„I TYLKO CZARNA ŚCIEŻKA”
(TŁ.BEATA WALCZAK-LARSSON)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Rebeka Martinsson znalazła się znowu przez przypadek w oku cyklonu. Po traumie, jaką przeżyła w ”Krwi, która nasiąkła”, schowała się w sobie samej, zamknęła swój umysł na piętnaście kłódek i zamieszkała w szpitalu psychiatrycznym. Zrezygnowała z dobrze płatnej pracy, wróciła w rodzinne strony, przepracowuje żal i dostaje propozycję objęcia stanowiska asesora prokuratora. Zmienia strony – nie jest już prawnikiem, teraz oskarża. Tylko dlatego, że jest pracoholiczką, że nie potrafi wyjść z biura i pójść do pustego domu, w którym czają się jakieś mroki i wspomnienia, dlatego, że boi się zasnąć, żeby nie zobaczyć wymierzonej w siebie lufy, dostaje stos akt, przez które musi się przekopać. O przysługę prosi Anna Maria Mella, kolejna z dobrych znajomych z poprzedniej części, sympatyczna, trochę nieokrzesana, ale zdolna i rzeczowa pani policjantka. Sprawa dotyczy tajemniczego zgonu – młoda, atrakcyjna kobieta, która ma na sobie dres, a pod spodem koronkową bieliznę, nieodpowiednią na mrozy Kiruny i tym bardziej nieodpowiednią na trening. Młoda kobieta, która ma wypielęgnowane dłonie i nie ma w żadnej kieszeni telefonu komórkowego. Młoda kobieta, która zostaje znaleziona martwa w arce na zamarzniętej rzece. Młoda kobieta, która najpierw wygląda, jakby tylko spała, a potem pokazują się szklane oczy bez patrzenia i dziwne ślady wokół kostki. Wkrótce okazuje się, że dziewczyna, Inna, była pracownikiem świetnie prosperującej firmy Kallas Mining, a dwaj pozostali członkowie zarządu – Mauri i brat kobiety – Diddi, noszą w sobie jakieś tajemnice, które najchętniej potopiliby na dnie zamarzniętej rzeki. Trzeba się tylko dowiedzieć, które tajemnice trzeba powyciągać, żeby dociec jak zginęła Inna.
Larsson ma w sobie moc. Ma dar tworzenia świata w miniaturze – na kartkach jej powieści odnajduje się wszystkie emocje świata – strach, niepokój, zazdrość, niedowierzanie. Jest jak szczurołap z bajki – pióro w jej dłoni jest jak flet – wywija nim, a ja idę za tą książką, mimo zmęczenia, bolących oczu, pracy od rana i 460 stron. Idę i nadziwić się nie mogę jej zdolności władania słowem, jej głębokiej przenikliwości, jej zdolności do kreowania postaci, jakie mogłyby żyć naprawdę, mijać mnie w kolejce, w autobusie, na klatce schodowej. Każda z tych postaci jest wyrazista, soczysta, wgryzam się w nie, a soki spływają po brodzie. Każda jest dojrzałym owocem, który można zerwać z drzewa. Pełnym. Pełnym malutkich przyzwyczajeń, przywar, przekonań, zwyczajów, które je uwiarygodniają i uczłowieczają. Rebeka zakochana jak nastolatka leży w śniegu i nie może zdobyć się na telefon do ukochanego, po 30 razy kasuje maile, bo nie wie, jak napisać ten właściwy i spędza pól dnia w łazience, żeby wyglądać niedbale, aczkolwiek pięknie. Anna Maria jest urocza ze swoim umiłowaniem domu i dzieci, z huśtawką wrażeń i uczuć – narzeka, ale zawsze docenia i uśmiecha się zarówno do posprzątanych schodów jak i nie posprzątanej kuchni. Sven Erik jest genialnym przykładem samotnika, któremu ciąży samotność. 
Ale największe wrażenie zrobiła na mnie postać drugoplanowa – siostra Mariego, Ester. Dziewczyna o nieprzeciętnych zdolnościach plastycznych, wybuchowa mieszanka szalonej matki i szalonego ojca, poczęta w szpitalu psychiatrycznym, wychowywana przez Samską rodzinę wśród reniferów i obrazów przybranej matki. Postać niesamowita, trochę bajkowa, ale mocno osadzona w realności swoim wysiłkiem fizycznym, jaki podejmuje codziennie dźwigając sztangę. Postać nietuzinkowa i przyciągająca uwagę. 
Ta część trochę mniej mnie zaintrygowała sprawą kryminalną niż „Krew, która nasiąkła” – nie przepadam za spółkami, ich ciemnymi sprawkami, za księgami rachunkowymi i wydobyciem ropy. Nie jestem biegła w polityce, nie gram na giełdzie i nie potrafię fałszować dokumentów. Ale mimo wszystko podążałam za akcją jak pies gończy, z nosem przy samym celu, nie rozróżniając dźwięków i zapachów ze świata zewnętrznego, pragnąc dowiedzieć się kto i dlaczego zabił Innę.
I to chyba znaczy, że nazwisko Larsson powinno być w słownikach podawane jako synonim dobrej literatury.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

poniedziałek, 24 października 2011

PAMIĘTNIKI POLSKI

BOŻENA AKSAMIT
KATARZYNA KOKOWSKA
EWA ORCZYKOWSKA
OLIWIA PIOTROWSKA
EWA WOKŁKANOWSKA
HONORATA ZAPAŚNIK
„KAŻDY ZROBIŁ, CO TRZEBA”
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

Kobiety nie umieją się zdystansować. Wchodzą w każdą historię do samego końca i nie potrafią ujawniać tajemnic bez emocji. Nawet, gdy piszą reportaże, gdy rzucają w nas samymi faktami, to mówią emocjami i przemycają uczucia pod warstwą statystyk i rzetelnych badań. A Polska też jest kobietą. 
A ja lubię przyglądać się Polsce. Trochę z boku, trochę rozwierając dłońmi jej wielki brzuch. Dlatego te reportaże mnie rozgrzały do czerwoności. Jedne czytało się łatwiej, inne mniej ciekawie (czuć, że pisało je kilka kobiet, styl jest niejednorodny, tematy z każdego krańca Polski), ale wszystkie mają w tle jakiś szacunek do miejsca. Mają w sobie pokłady miłości do ludzi, do brudnych ulic i do kolorowych jarmarków. Wyrażają miłość do kraju, choć co piętnasta kobieta w tym kraju bije swojego męża, a Wietnamczycy muszą uciekać ze swojego kraju do Polski przez las.
Zaczarowała mnie okładka – niby prosta, banalna, ale skojarzyła mi się z kartkami z pamiętnika ojczyzny – zapisane równym, ładnym pismem. Czasem można w tym pamiętniku przeczytać dobry dzień – o piekarzu, który z głowy wyczarowuje wiersze, albo o studiu teatralnym „Słup”. A czasem niestety jest łza za łzą i trzeba opowiedzieć o policjantach bijących zatrzymanych, albo o samobójstwie Mariusza. 
To pierwszy tytuł z serii Lektury reportera, którą wraz z wydawnictwem współtworzy portal o takiej nazwie. Chciałabym żeby autorki nie przestały chodzić po swoim kraju. Żeby wciąż zaglądały w jego szczeliny, przytykały oko do dziurki od klucza, tańczyły w dyskotekach, lub piły herbatę w gwarnej kawiarni. Pokazały, że to miejsce ma mnóstwo kolorów, ma mnóstwo odcieni, ze smakuje krwią, ale też świeżo pieczonym chlebem z dynią. Że żyją w nim amisze, samotne starsze panie, które obiecały miłość na zawsze i tego zawsze się trzymają, że czasem trzeba wyjechać do Meksyku, bo Polska boli, że Cyganie mówią zupełnie inaczej, niż Polacy.
To Polska różna – ręce ma z teatru niepełnosprawnych, włosy ze starodawnej muzyki, brzuch to wierzenia pogan, a stopy to wspomnienia pani Gieni – przesiedlonej z Kresów. 
Skakałam po tym kraju z jednego końca na drugi bez problemu. Skakałam jadąc tramwajem i stojąc w długiej kolejce w supermarkecie. I przyglądałam się spomiędzy kartek pani w berecie, młodej dziewczynie z minispódniczce, czarnoskóremu chłopakowi ze słuchawkami na uszach, myśląc, że każdy z nich mógłby być w tej książce. I to jest jej największą siłą. To książka o nas.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]

niedziela, 23 października 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ ODCINEK 4

Marta Fox kojarzy mi się z dwoma książkami mojego dzieciństwa „Batoniki Always miękkie jak deszczówka”
i część druga „Agaton Gagaton jak pięknie być sobą” (wydanie koniecznie z Brandonem z Beverly Hills 90210 na okładce!) Czytałam je jakieś milion razy, śmiałam się i teraz też się śmieję na samo wspomnienie. 
Gdy ostatnio wybrałam się na moje poetyckie polowanie, na półce znalazłam zbiór wierszy Marty Fox „Dotknij mnie tak dawno nie miałem kobiety” (sam fakt, że wydało ten zbiór Towarzystwo Zachęty Kultury już powinien mnie natchnąć). Ale ja jak zaczarowana wpatrywałam się w okładkę tej książki. Zachwycona. Bo bardzo trafia w mój gust ten obraz – szybko sprawdziłam, że to „Obraz 2172 – Marcie Fox” i że namalował go Jerzy Duda-Gracz.
Wzięłam książkę pod pachę i zaczęłam czytać zaraz po wyjściu z biblioteki. Jeszcze idąc. W październikowym słońcu. Usiadłam na ławce i połknęłam cały tomik, spóźniając się na autobus. Potem w autobusie zaczęłam od nowa. Nie zachwyciły mnie te wiersze. Nie poczułam złoto-rudego jesiennego uśmiechu. Nie podniosły mnie na duchu. Nie zahipnotyzowały. Patrzyłam na okładkę i krzyczałam w duchu rozczarowana, że co innego mówi ten obraz, że zapowiada tajemnicę, silną kobietę, ale trochę chochlikowatą, że zapowiada jakieś ukradkiem kradzione pocałunki i niesamowitą zmysłowość…
Dziś odkręciłam kaloryfer, marznąco-kichająco-chorobowa, nałożyłam ulubione dresy i grube skarpety z Garfieldem, wzięłam do ręki kubek herbaty i poczytałam jeszcze raz. Znów wpadł mi w ręce jeden tylko wiersz, który wybija się z tego tomiku i ulatuje z niego, jakby tam nie pasował. Jest piękny i jest bardzo mój. Czuję go całą sobą, wszystkimi zmysłami. Jest taki, jakim bym chciała widzieć cały tomik. Kobiecy, choć pisany z perspektywy mężczyzny. Prowokujący. Bardzo buja moje myśli i choć jestem chora i przykryta grubym czerwonym kocem, choć nie mam ochoty wychodzić dziś z domu, to jednak czytając go czuję się kobietą, od obciętych niedawno włosów, po bladoczerwone paznokcie, z których już powoli schodzi lakier. I choć piję herbatę z cytryną (milionową już tego dnia), to na języku mam smak musującego różowego wina. I chciałabym, po prostu chciałabym…

Chciałbym
 
Chciałbym wejść w ciebie jak w najbogatszą
bibliotekę Pozwolić się uwieść wszystkim
twoim stronom Oswoić się rozgościć
a potem smakować szczegóły każdej linii
wiodącej w plus minus nieskończoność
 
Chciałbym z grzbietu powracać do miejsc
które mnie urzekały oddaniem lub
zakazem Urzekały mnie ponad miarę i
ponad do tej pory czytaną przyzwoitość
 
Chciałbym przeżyć sezon w piekle a może
i dwa - zdziczeć złagodnieć zwariować
do reszty i nie wracać nie wracać

No chyba żeby pod prysznic i z powrotem


sobota, 22 października 2011

WODA Z SATURATORA Z SOKIEM MALINOWYM

GRAŻYNA TRELA
„OBRAZKI Z NEBRASKI”
PRÓSZYŃSKI I –SKA, WARSZAWA 2011 

Wyglądam przez okno. Nie jest zimno, choć to już połowa października. Słońce grzeje i wywołuje uśmiech na twarzy. Przed moim blokiem piaskownica. Obok kilka huśtawek. Trzepak. I żadnego dziecka. „Może są w szkole…” – myślę i idę do okna ponownie za kilka godzin. Ale nadal nic. Do wieczora próbuję jeszcze kilka razy i wciąż piaskownica i huśtawki są jak duchy. Niemal przezroczyste i dość upiorne. Samotne. 
A potem otwieram książkę Grażyny Treli i tonę w tym świecie, w którym każdy chciał zająć huśtawkę jako pierwszy i w którym bujało się na czas, bo obok stała długa, wijąca się kolejka niecierpliwych dzieci, które też chciały poszybować do nieba. Tonę w tym świecie, gdzie „(…)zapytała o nasze zabawy. No to jej powiedzieliśmy o naszym berku, o grze w dwa ognie, w gumę. W guziki, które pstrykało się palcami do dołka. W zośkę. W pikuty, w których trzeba tak podrzucać noże, żeby, spadając, wbiły się ostrzem w ziemię. W państwa-miasta, w kometkę, w chowanego…” [s.151] I uśmiecham się pod nosem, bo pewnie, gdybym zapytała jakiegoś siedmiolatka, którego złapałabym w drodze ze szkoły do ukochanego komputera, dokąd skacze w gumę i czy robi „szyjkę”, to spytałby co to jest ta guma. Bo dziś byłam w sklepie z zabawkami i na półce nie znalazłam gumy. Ja miałam taką zwykłą, od majtek, ale była genialna, bo długa. A koleżanka miała taką hiciarską różową, z powplatanymi srebrnymi nićmi…
O tym jest książka Treli. O gumie do skakania, o gumie do żucia i o orenżadce (sic! tak się właśnie mówiło!) w proszku, którą wysypywało się na dłoń i mokrym od śliny palcem wkładało do buzi. Czytając tę książkę czułam się, jakbym otwierała czyjś rodzinny album. Taki właśnie z obrazkami. Ze zdjęciami, które są jak zatrzymane kadry, jak preteksty do opowieści – otwieram jedną ze stron, na której stoi dziewczynka w nowym futerku i czerwonych kozaczkach i nagle ta dziewczynka zaczyna się ruszać i toczy się historia. Na przykład o tym, jak jedenastolatka poszła po swoje pierwsze świąteczne zakupy i miała kupić kapustę kiszoną. Albo ten obrazek, gdy z latarką wchodzi do tunelu. Albo ta, gdy leży na śniegu i robi orła rozpostartymi ramionami i nogami. I nieodmiennie na jej twarz nakładam swoją własną. Bo ja też pamiętam jeszcze syfon - mój był zielony… I dokładnie tak samo bawiłam się w piwnicy, bo miała jakiś przedziwny urok – pomieszanie strachu i fascynacji, unoszące się między komórkami z drewnianymi drzwiami. Trela opowiada siebie, ale też mnie, moją koleżankę, moja mamę i sąsiadkę z bloku naprzeciwko. Mówi o końcu lat 60. w Polsce, gdy w Stanach świętowali pierwszego człowieka na Księżycu, a w Polsce trochę to, a trochę pochody pierwszomajowe. A ja zaczęłam się zastanawiać, że to fascynujące, jak niewiele było różnic między moim dzieciństwem, dziejącym się w późnych latach 80., a dzieciństwem bohaterki, która w 1969 ma 11 lat. Jak bardzo byłam podobna do tej jedenastolatki – miałam podobne włosy i podobne problemy. I jak szybko, w jednej chwili wszystko zmieniło się potem. Jak pogalopował świat, dając nam chleby w różnych smakach, burząc Peweksy i otwierając bramy – wylaliśmy się z tego dusznego państwa i mogliśmy w końcu pojechać do Stanów. 
To nie jest książka z typową fabuła. To książka – gawęda, jakieś wspomnienie dla samej siebie, żeby nie zapomnieć „jak to onegdaj bywało”. Taka egzotyczna podróż – jedni jeżdżą w Himalaje, a inni w PRL. 
Denerwowało mnie kilka wstawek, pretendujących do miana fabuły (historyjka o Rysiu, pisana w trzeciej osobie, podczas, gdy cała treść jest czysto pamiętnikarska), zupełnie nie pasujących i bez klimatu. Omiatałam je szybko wzrokiem i powracałam do kartek z dziennika, do wspomnień, do przekonania, że „w moim miasteczku było wszystko, czego potrzebowaliśmy do naszych młodocianych marzeń.” [s.82]
Książka Treli to wszystkie dobre strony PRL. Bez rozpatrywania, polityki, oceniania. Bo mimo, iż nie było w co się ubrać, to wyobraźnia działała. Ważne jest, że te historyjki są pisane z perspektywy dziewczynki, która nie odczuwa braku wolności, nie wie nic o więźniach politycznych i nie zastanawia się tak naprawdę dlaczego idolem zostaje kolega, który jako jedyny na osiedlu ma prawdziwe dżinsy. „(…) kolega od levisów był w porządku – pozwalał nam oglądać mapę USA. I właśnie wtedy zakochaliśmy się w Ameryce. Podzieliliśmy nasz osiedle na amerykańskie stany. Każdy wybrał, jak mu pasowało. Była więc Oklahoma i Luizjana, i Minnesota, i Dakota… Nie pamiętam już, dlaczego nikt nie chciał Alabamy. Moje blokowisko nazywało się Nebraska.” [s.50] To jest właśnie sposób radzenia sobie z rzeczywistością – naginanie świata do dziecięcych pragnień – nie możemy wyjechać do Stanów, to Stany przyjadą do nas. To czysta dziecięca radość i czyste dziecięce smutki, strachy i niepokoje. To obrazki spod bloku, gdy wszyscy byli jednakowi i gdy huśtawki nigdy nie stały puste, bujane jedynie podmuchem wiatru. To książka szczęśliwa, nostalgiczna i nie potrafię spojrzeć na nią obiektywnie. Pachnie dzieciństwem…

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

środa, 19 października 2011

MIŁOSNY LIST

DAVID GILMOUR
„KLUB FILMOWY”
(TŁ. EMILIA SKOWROŃSKA)
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

Całe życie jest ułożone jakoś „na lewą stronę”. Gdy jesteśmy dorośli, wiemy, co nas w życiu rusza, w czym jesteśmy dobrzy i w jakim kierunku chcemy kierować kroki. Wiemy, w czym się sprawdzamy i czy studia, które skończyliśmy to było TO, czy trafiliśmy kulą w płot i zawaliliśmy swoje życie. Wtedy, gdy idziemy do szkoły najchętniej skakalibyśmy po drzewach i łapali chmury, cieszyli się wolnym czasem, którego jest mało, bo trzeba odrabiać lekcje i rysować w zeszytach znienawidzone bryły geometryczne, a linijka pęka nam w dłoniach, bo nie potrafimy ułożyć jej w kształt trójkąta. Wtedy, gdy moglibyśmy się uczyć i czerpać z tego radość – jest już za późno, bo szkoła zamknęła drzwi i nie pasuje już żaden klucz. Bo jak byśmy wyglądali w wieku lat czterdziestu z kluczem na szyi?
Jesse w szkole się dusi. Jesse nie odrabia lekcji. Jesse ucieka do wilgotnych garaży swoich kolegów, gdzie rapuje, albo do parku, gdzie może trzymać dziewczynę za rękę. Jego myśli uciekają w niebo. Jego myśli nie przyjmują ortografii, nie interesują go ułamki i wcale nie chce wiedzieć, ile stanów mają Stany Zjednoczone. Jego ojciec David postanawia poeksperymentować na własnym synu. Nie wie, czy Jessemu nie wyrosną kopyta, czy nie stanie się Frankensteinem, czy nie zostanie śmieciarzem… Postanawia, że jego syn nie musi chodzić do szkoły, jeśli nie chce. Postanawia, że nie będzie musiał iść też do pracy. Postanawia, że weźmie na siebie utrzymanie szesnastolatka. Są tylko dwa warunki – Jesse nie może zażywać narkotyków i musi oglądać z ojcem przynajmniej trzy filmy tygodniowo.
Raj.
Jesse uśmiecha się i wyrzuca wszystkie podręczniki. David trzęsie się ze strachu, ale tylko nocami, żeby syn nie widział. Ze strachem też oznajmia swoją decyzję matce chłopaka, z którą jest rozwiedziony. Ta płacze w słuchawkę, a potem oddaje ster w ręce ojca. I otwiera się klub filmowy z najgorszymi filmami świata i z arcydziełami światowej kinematografii, z Nową Falą, filmami niezależnymi, „Śniadaniem u Tiffany’ego”, „Szczękami”, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, tygodniem z dobrymi scenariuszami, tygodniem z filmami koszmarnymi, które jednak są filmami o nieodpartym uroku, z „Pretty Woman” i „Obywatelem Kanem”… 
I tygodnie, w których Jesse ze skulonego, wystraszonego nastolatka, staje się młodym mężczyzną, z którego ojciec może być dumny. Tygodnie szczerości, ale wypracowanej, takiej, która nie przychodzi od razu, ale dopiero wtedy, gdy obejrzy się razem „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Rzymskie wakacje”, „Rocky’ego” i „Lolitę” (i wiadomo, że „Lolita” Kubricka jest milion razy lepsza niż Lyne’a).
„Rozmawialiśmy o latach 60., o Beatlesach (może zbyt często, ale cierpliwie to znosił), o dobrym i złym piciu, o Rebece (Myślisz, że ze mną zerwie?”), Adolfie Hitlerze, Dachau, Richardzie Nixonie, niewierności, Trumanie Capocie, pustyni Mojave, Suge’u Knighie, lesbijkach, kokainie, stylu heroin chic, Backstreet Boys mój pomysł), tatuażach, Johnym Garsonie, Tupacu (jego pomysł), sarkazmie, podnoszeniu ciężarów, rozmiarze penisa, francuskich aktorach i E.E. Cummingsie.” [s.105]
A ja mogę tej edukacji tylko zazdrościć. Tego dojrzewania i nauki myślenia. Bo to książka o tym, że na filmach się nie kończy, że one są taką iskrą zapalną od której zaczyna się poszukiwanie, że szesnastolatek, który podobno jest buntowniczo nastawiony do świata, naprawdę chce wiedzieć, dlaczego w „Osławionej” Hitchcocka schody na końcu są dłuższe niż na początku. I co więcej – sam chce do tego dojść. Nie zależy mu na gotowych odpowiedziach, zależy mu na patrzeniu i widzeniu.
Ale ta książka zrobiła na mnie wrażenie jeszcze z jednego powodu – to piękny list miłosny ojca do syna. To wspomnienia człowieka, który wbrew rozsądkowi otworzył dłonie i wypuścił z nich malutkiego ptaszka, swój największy skarb, bo wiedział, że inaczej ten ptaszek nie nauczy się latać. To historia zaufania, które jest składnikiem tylko bardzo wielkiej i dojrzałej miłości. To pamiętnik takiego czasu, który można by nazwać przedłużonym dniem ojca – bo ojciec musi czasem zapłakać, żeby później śmiać się dwa razy głośniej. A dużo tu łez – tych słonych i tych słodkich. Ale człowiek to ponad 60 procent wody, więc łzy to nieodzowny składnik życia. Dobrze jednak, że gdy się płacze można złapać za rękę syna. I dobrze, że istnieje ”Pół żartem, pół serio”, żeby do łez dodać uśmiech.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]

poniedziałek, 17 października 2011

DOBRY WILK*

GUNNAR STAALESEN
„WOKÓŁ ŚMIERCI”
(TŁ. MARIA SIBIŃSKA)
SŁOWO/ OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK 2009

„Mój wzrok powędrował do Trodalen(…)Ptaki unoszone wiatrem, przeszyte słońcem, ze śmiercią jako jedynym możliwym zakończeniem długiej kary, poniesionej za zbrodnie drugiej osoby; ze śmiercią jako tym punktem, wokół którego krążył cały układ słoneczny.” [s.171]
Ta śmierć jest cicha w tej powieści. Istnieje i jest najważniejsza, ale jest cicha. To bardzo dobry kryminał, który nie epatuje niepotrzebną agresją, nie wylewa wiader krwi, które potem skapują spomiędzy kartek na stopy. Nie muszę po czytaniu ścierać podłogi i ścierać z dna oka obrazów, które nie pozwalają spać. Jest śmierć, jest czyste śmiercionośne wyrachowanie. Jest sobie Jańcio. I jest sobie Varg Neum. I idą obok siebie całe życie Jańcia, choć Jańcio mieszka gdzie indziej, a Varg gdzie indziej, choć nie rozmawiają ze sobą całe lata, choć Varg nie wie, jak wygląda dorosły Jańcio, a Jańcio nie pamięta twarzy Varga. 
Pierwszy raz spotykają się, gdy Varg pracuje w „opiece nad dzieckiem”. Jedzie do wezwania – matka alkoholiczka i narkomanka nie potrafi zająć się swoim dzieckiem. Zabiera Jańcia w bezpieczniejsze miejsce. Później, gdy Jańcio ma sześć lat, znów pojawia się blisko niego – w wypadku zginął przybrany ojciec chłopaka i znów trzeba znaleźć Jańciowi nowy dom. Kolejny raz po 20 latach – Jańcio oskarżony o morderstwo ukrywa się i wiadomo tylko, że na jego liście jako kolejny numerek widnieje Varg.
Ta książka zaczyna się od razu, bez zbędnych wstępów, bez rozbiegu, nawet nie miałam czasu pomyśleć, że nie czytałam wcześniejszych części z serii o komisarzu Vargu, a powstało ich około 15. Nie miałam przez to mniejszej satysfakcji z lektury, nie miałam problemu, by śledzić akcję. Staalesen nie nawiązuje w żaden widoczny sposób do poprzednich części, każe Veumowi być tylko tu i teraz, więc ja podążałam za nim, nie musiałam biec, choć strony przelatywały szybko jedna za drugą. 
Jak na skandynawski thriller, to dość dziwny jest. Przyzwyczajona do szczegółów, szczególików i do tej przemocy, która rozżarza każdą stronę. Tu jest inaczej. Jest morderstwo – niejedno zresztą – ale krwi przelewa się tylko tyle ile faktycznie wypływa z ciała. To nie maskarada, to nie książka, która chce kupić czytelnika omamiając go i zaczadzając strachem i obrzydzeniem. To książka-skalpel, rozcinająca naszą świadomość. Może jest nawet bardziej książką społeczną, niż kryminałem. Pokazuje słabości systemu, słabość państwa, które zwykło się uważać za jedno z najbardziej bezpiecznych, prorodzinnych i nastawionych na społeczeństwo. Z zaskoczeniem odkrywałam, że ta Norwegia nie jest idealna, że tak samo w paru miejscach łysieje, że w więzieniu może siedzieć niewinny człowiek i że każdy system jest niedoskonały. Nie wiedziałam „kto zabił” do samego końca, ale w tej historii nie to było najważniejsze. Nie najważniejszy był też motyw. Najważniejszy był Jańcio, który był taką „państwową sierotą”, błędem, który najchętniej chciałoby się nakryć kapą niewidzialności, zniszczonym życiem, bo ktoś uznał, że wie, co dla niego najlepsze. To książka, której motywem przewodnim jest to, iż nikt nie powinien nigdy decydować o drugim człowieku. I nikt nigdy nie powinien uśmiechać się do dziecka i mówić, że jest straszy, więc wie wszystko.
Jańcio przyćmiewa Varga – gwiazdę detektywa w tej książce. Ale mimo to sposób przedstawienia bohaterów też nie jest typowy, jak na skandynawskie kryminały. Jest tu zbyt mało szczegółów, zbyt mało soczystości. O głównych bohaterach właściwie nic nie wiemy – Varg jest zaangażowany w sprawę Jańcia, ale brak mu cech charakteru, koloru oczu i ulubionej marki piwa – szczegółów, które ukrwiają bohatera, stawiają go naprzeciwko nas i pozwalają poczuć w dłoni jego rękę.  
Nie mniej jednak zaginęłam w tej opowieści, w tym klimacie, w powrocie do przeszłości (świetny zabieg autora – rewelacyjne pokazanie dwóch podobnych spraw!), w strachu Jańcia i w odwadze Varga. I mimo, że tak mało o nim wiem, mogłabym iść z nim na piwo pewną norweską nocą… 

(w języku norweskim ‘varg’ znaczy ‘wilk’)

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Słowo/Obraz Terytoria]

niedziela, 16 października 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ ODCINEK 3

Kiedyś, dawno temu, gdy byłam dziecko-nastolatką, w użyciu były chińskie długopisy, imitujące wieczne pióra. Miały zakrzywiony, wydłużony czubek i znak „ptaszka”, jaki często stawiamy w Internecie, gdy wypełniamy ankiety. Taki długopis kojarzy mi się z moją Przyjaciółką z liceum. Moją I. Widzę teraz bardzo wyraźnie, jak pisze nim swoje opowiadania, wiersze, liściki na nudnych lekcjach biologii, z których do dziś pamiętamy, że żuraw ustawia zgięta nogę pod kątem 90 stopni. I często pisała nim dedykacje. W tej książce, którą od niej dostałam nie ma dedykacji. Pewnie była na luźnej kartce, która wypadła spomiędzy kolorowych stron i albo wsunęła się pod szafę, albo ktoś podniósł ją ze szkolnego korytarza, albo jest w moim przepastnym kartonie, który skrywa rysunki, bilety autobusowe i komiksy, które rysowała dla mnie M. 
To tomik Anny Achmatowej. Nie pamiętam okazji, nie pamiętam okoliczności, ale pamiętam, że moja I. zakochana w Rosji dawała mi tomik drżącymi dłońmi. 
Czytam go od kilku dni wciąż na nowo. „Niedziele z mową zaczarowaną” miały być odtrutką na jesienną depresję. Ale „Liryki najpiękniejsze” są depresyjne same w sobie, są ukryte w malowanych zielonym tuszem kwiatach, ale tchną niepokojem, łzami, niespełnioną miłością. Achmatowa jest porzucona, albo czasem tęskni też do kogoś, kto nie żyje. Te wiersze są bardzo rosyjskie – nie czytam zbyt wiele literatury rosyjskiej, bo mnie boli, bo ginę w tych falach beznadziei i strachu. Ale do tego tomiku mam sentyment wielki i szukam w nim zawsze tego dobrego. Znalazłam jeden wiersz – jest smutny, jest naszpikowany niepokojem, choć na spokój się sili i układność. Na pogodzenie z losem. Ale jak z losem może być pogodzona kobieta, która kocha, tęskni, czeka i tylko wmawia sobie, że zapomniała?

Ja postanawiam znaleźć w tym wierszu cząstkę pomarańczy zasuszonej na kaloryferze, która roznosi zapach po całym domu. Znajduję w futro kota. Znajduję okruszki chleba. Znajduję korale z jarzębiny, zawieszone tam dwa tygodnie temu, trochę już wysuszone, ale wciąż piękne. Znajduję wołanie czajnika, który zapowiada herbatę. I na przekór wszystkiemu znajduję spokój. Postanawiam znaleźć tam zapowiedź przyjemnej jesieni, złotej, złoto-rudej. Takiej, w jakiej się brodzi w liściach po kolana, w jakiej można położyć się na wyschniętej łące i jeszcze wykąpać się w słońcu. Z zapachem grzybów. Z koszykiem pełnym gruszek. I tylko to, żadnych deszczów. I jeszcze trzymani się z I. za rękę i opowiadanie sobie tych jesieni, które już minęły, wszystkich wspólnych pierwszych września. I mam nadzieję w najbliższych dniach kupić chiński długopis imitujący pióro i nosić go ze sobą całą jesień, jak talizman.

Żyć nauczyłam się prosto i mądrze,

Patrzeć na niebo, modlić się do Boga
I długo, długo chodzić o wieczorze,
By niepotrzebna ustąpiła trwoga.
 
Kiedy w wąwozie łopuch drży na wietrze,
Dygoce jarzębina drobnym ciałem,
Układam wtedy swe wesołe wiersze
O życiu płonnym - płonnym i wspaniałym.
 
Do domu wracam. Liże moje dłonie
Puszysty kocur, sierść przymilnie zjeża.
W tartaku za jeziorem zorzą płonie
Ze świeżych belek ustawiona wieża.
 
Jedynie z rzadka rozdzierając ciszę,
Bocian na dachu wrzaśnie czy zapłacze.
I zdaje się, że nawet nie usłyszę
Jeżeli ty do drzwi mych zakołaczesz.

 1912

tłum. Wiktor Woroszylski 

czwartek, 13 października 2011

W WYOBRAŹNI CZYTAM KOMIKS O MIŁOŚCI

MAŁGORZATA SZYMAŃSKA-WARDA
„DŁONIE”
LIGATURA, HAJNÓWKA 2005

Podobno każdy z nas mógłby napisać jedną książkę. Każdy ma w sobie historię, która opowiada się sama. Warda, jeszcze pod podwójnym nazwiskiem, sięgnęła w sam środek siebie – napisała powieść osadzoną na ASP, w galeriach, w pracowniach i w samym centrum sztuk plastycznych – w dłoniach i oczach artystów plastyków. Siłą tego debiutu jest właśnie to, że napisała o czymś co zna – autorka jest bowiem absolwentką Akademii Sztuk Pięknych.
To historia Marii, która wyjechała na semestr do Francji, żeby tam, w Paryżu nauczyć się czegoś nowego, innego, żeby zapomnieć o mężczyźnie, którego zostawiła w Polsce i żeby uciec od zobowiązań. To historia Ani, beznadziejnie zakochanej w przyjacielu, Ani, która przychyla mu nieba i która czeka zawsze w przedsionku, nigdy nie wchodzi do pokoju jego serca. To historia Sary, która jako jedyna nie zna się na sztuce, jest oddana literaturze i jej służy wiernopoddańczo. W sztuce ma jednak umoczone włosy i końcówki palców, ponieważ jej matka była znaną i cenioną malarką, zmarła niedawno i zostawiła Sarze swoje prace z prośbą, żeby je uporządkowała. A Sara nie rozumie sztuki i martwi się, jak podoła zadaniu. To historia Doroty, która ma twarz tak piękną, że pozuje każdemu, kto ją spotka, ale ktoś kiedyś powróżył jej z kart tarota i naznaczył jej los. Teraz Doro miota się między dwoma mężczyznami i nie potrafi wybrać. I jest jeszcze Maja, którą poznajemy w czasie zjazdu absolwentów LO plastycznego. Maja wraca do przeszłości i zastanawia się, jak poznawanie sztuki wpływa na człowieka. 
Gdy przeczytałam tę książkę, postanowiłam wyrysować sobie diagram, na którym zaznaczyłabym każdą z kobiet, ich powiązania, ich spotkania, czasem zupełnie przypadkowe, a czasem zamierzone. Oczywiście w samym centrum mojego diagramu była sztuka. A dookoła ktoś z kimś mieszka a potem się okazuje, że ten ktoś zna się z kimś kolejnym. Ktoś idzie na kawę, a tam spotyka kogoś następnego. Ktoś uczył się z kimś, kto praktykował z kimś innym. Wiją się, meandrują, krążą wokół siebie, są dla siebie planetami i orbitami naraz. Ten diagram wkrótce cały był zamazany, upleciony początkowo z cienkich nitek w miarę postępowania akcji splatał się w grube sznury, nie do zerwania.
Jestem zadziwiona, że to debiut. Jest tak dojrzały – w swoim patrzeniu na świat w tym braku złudzeń, w rzeczywistości nagiej, drżącej z zimna, w tej bezradności, która cechuje realistów. A realistami mogą być tylko ludzie dojrzali, bo zanim dorastasz wierzysz tylko we wróżki i w gumy balonowe. I że zawsze wszystko będzie dobrze. Tu nie jest. Jest brutalnie. Nie można poradzić sobie z życiem, uczuciami, ze światem, nie można czasem udźwignąć swego ciała, jest choroba i uciekanie od odpowiedzialności. Jest też miłość, ale jakaś gorzka w smaku. I mimo, że koniec jest jak balsam, jak miód osadzający się na gardle zdartym od krzyku, trochę wiary i trochę nadziei niesie, to cała powieść jest bolesna.
Nie wiem, co mam powiedzieć o akcji, bo to uczucia są tam najważniejsze. To przemyślenia. To kobieta. Mam wrażenie, że Warda miała w głowie tak dużo znaczeń, że nie mogła umieścić ich w jednej tylko bohaterce, dlatego rozdzieliła je na pięć dziewcząt, kobiet. Nie wiem, czy obdzieliła każdą bohaterkę cząstką siebie w równym stopniu, czy jednej dała włosy, drugiej zamiłowanie do kawy, a trzeciej lęki i niepewność, czy któraś z bohaterek jest w pełni alter ego autorki. Nie mniej jednak każda z pięciu kobiet jest do kości prawdziwa – jedne są naiwne, a inne cyniczne, jedne zdolne inne zakompleksione, ale każda bez wyjątku jest kobieca i każda maluje (bądź pisze) miłość. Każda z nich kocha w inny sposób i myślę, że każda czytelniczka znajdzie w jednej z nich siebie, wybierze nieświadomie bohaterkę najbardziej do siebie podobną i ją obdaruje całą swoją sympatią. Będzie jej kibicować i płakać razem z nią.
Jest jeszcze jedna rzecz, która tak bardzo w tej powieści mnie poruszyła – opowiadania o obrazach, o filmach, o rzeźbach. Gdy czytałam, jak każda z dziewcząt czaruje – nad drewnem, nad taśmą filmową, nad kamieniem, zapierało mi dech. Widziałam genialne szklane rzeźby, widziałam film, w którym dziewczyna przemienia się w Warszawę, widziałam dłonie, odlane w gipsie… Zastanawiałam się cały czas, czy te wszystkie prace naprawdę istnieją, czy Warda sama je stworzyła, albo podpatrzyła u kolegów na ASP i tym samym poszerzyła ich istnienie o pamiętnikarski zapis w książce? A może to niespełnione pomysły, katalog nieistniejącej wystawy, która na razie tylko w korytarzach umysłu autorki? W takim wypadku mam nadzieję, że powstanie. A najbardziej mam nadzieję, że kiedyś powstanie powieść z grafikami, które narysuje sama autorka. Komiks o miłości, który czyta się poza chmurkami…

środa, 12 października 2011

HIPNOTYCZNIE… ZAGUBIŁAM SIĘ…

A.D. MILLER
„PRZEBIŚNIEGI”
(TŁ. JAN KRAŚKO)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011 

Rosję znam ze stereotypowych pocztówek, z matrioszek, skrywających jedna drugą, jak wielkie potwory, albo przeciwnie, jak symbole matki, od której wzięły nazwę. Z tego, że jest tam zimno i że jest kolosalna różnica między statusami społecznymi. Z podsłuchanych rozmów ludzi, którzy tak jak ja nigdy tam nie byli, a krzewią o niej wiedzę graniczącą z pewnością. Tylko, że ta granica jest bardzo widoczna. I z Dostojewskiego, który pisał o Rosji, jakiej już nie ma przecież. I z faktu, że nie czytam literatury rosyjskiej, bo przejmuje mnie smutkiem i beznadzieją. 
Właściwie nie wiem, czemu sięgnęłam po „Przebiśniegi”. Przykuły moją uwagę definicją przed tekstem – o tym, że przebiśnieg to kwiat, albo zwłoki pojawiające się spod topniejącego śniegu. Ten kontrast – piękno/brzydota, ten kontrast życie/śmierć, te kontrast między dwoma dreszczami, jakie wywołują obydwie definicje – kwiat to dreszcz przyjemności i tęsknoty za wiosną, dreszcz słońca, pieszczącego wyziębioną zimą skórę, a zwłoki – dreszcz, który biegnie po plecach jak mały czarny kot, wbijający pazury – boli…
Ta książka mnie zaskoczyła, zatrzęsła mną i jest moim małym odkryciem. To jak świetnie mi się ją czytało, jak zimno mi było w jej 27 stopniowym mrozie.
To historia Nicholasa, Anglika, prawnika po trzydziestce, który zostaje wysyłany do Rosji, żeby tam prowadzić wielkie interesy i zarabiać ogromną kasę. Między spotkaniami w interesach, papierami, wycieczkami do podejrzanych barów ze striptizem, Nicholas poznaje w autobusie dwie dziewczyny – Maszę i jej siostrę Katię. Nawiązuje się między nimi nić porozumienia, a wkrótce Kola (to rosyjskie zdrobnienie jego imienia) dochodzi do wniosku, że Masza to kobieta, którą będzie trzymał za rękę w wieku siedemdziesięciu lat i która pojawiła się w rosyjskim autobusie dla niego. A to jest jak klocek domino, przewracające kolejne i kolejne, aż do końca. 
Książka jest pisana w formie listu – to swoista spowiedź, jaką Nicholas kieruje do swojej narzeczonej. Jest tuż, tuż, krok przed ślubem i chce wyznać jej swoją Rosję – swoją winę. Bo jest Rosją zakażony, jest uzależniony, wsiąknął w te wszystkie stereotypy, z których wiele się potwierdziło. Bo jest na przykład mieszkanie, podzielone na kilka klitek, gdzie na korytarzu jedna łazienka dla wielu mieszkań i gdzie chodzisz z własną deską klozetową, żeby nie zarazić się żadną chorobą. Ale są też dyskoteki, gdzie przewala się ogromna kasa, skórzane kurtki i kobiety, szukające wrażeń, gdzie „w środku był parkiet z trojgiem tancerzy na podium(…). Nad naszymi głowami fruwały dwie pomalowane na złoto nagie dziewczyny z anielskimi skrzydłami. Ruszyliśmy do baru. W barze była szklana podłoga, a pod nią akwarium z jesiotrami i kilkoma smętnymi rekinami.” [s.52]Jest Rosja z najgorszych stereotypów, kobiety „(…)w hali przylotów; negocjowały cenę z jakimś taksiarzem (złote jedynki, całoroczna skórzana kurtka, błyszczące buty z czubkami tak szpiczastymi, że mogłyby mu posłużyć za wytrychy).” [s.172]
To fascynujące spojrzenie cudzoziemca – Miller, autor powieści jest ekonomicznym korespondentem w Rosji – taki Englishman In New Russia – więc pewnie po części ta książka to autobiografia. Choć to kryminał to nie do końca. Są zwłoki, wynurzające się spod topniejącego śniegu, są ciemne interesy, są wielkie przekręty i szalona, dzika miłość.
Książka ma świetny język, styl i zaskakującą konkluzję – Rosja jest jak narkotyk, miasto, którym się zaciągasz, wdychasz je głęboko w płuca i pozostaje w nich jak osad. Rosja to bohaterka tej książki na równi z Nicholasem, Katią i Maszą, to rozliczenie z przeszłością, ale też swoisty poemat miłosny na część tego miejsca, brudnego, podejrzanego, gdzie możesz nie przeżyć nawet dnia, gdzie serce może Ci się zatrzymać w każdym momencie i gdzie jest bardziej prawdopodobne, że przysłowiowa cegłówka spadnie Ci na głowę, niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. A już najbardziej prawdopodobne, że ktoś ją zrzuci z premedytacją, że będziesz celem.
To „list” pisany genialnym językiem, cechujący się wyostrzonym zmysłem obserwacji. Czytałam i widziałam, czułam oślizgłe węgorze, śmierdzące śledzie, skisłe i trzymane w słoiku i bliny, ociekające tłuszczem. Ale chłonęłam dalej, powstrzymując się przed zamknięciem książki, zatykałam nos i wchodziłam coraz głębiej i głębiej. Otumaniona, zafascynowana, uzależniona…

poniedziałek, 10 października 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ ODCINEK 2

[z przyczyn trochę magicznych, a trochę wizytowo-spotkaniowo-leniwych niedziela odbywa się w poniedziałek… jak pierwsza zresztą]

Niedawno szukałam tej książki gorączkowo. Była 1 w nocy, a ja tak cholernie się bałam, że zginęła. Jest mała, niepozorna, ma tylko 48 stron (ze spisem treści) i schowała się, ukryła, a mi przebiegły ciarki po plecach. Bo nie ma jej. Bo już jej nie będzie… 
Ale jest, wyszła spomiędzy grubych tomiszczy i pokazała swoją białą prostą okładkę z zielonym tytułem „W twoich udach jest wulkan”.
Autorem tego tomiku jest Mirosław Kościeński . Jego tomik dostałam na spotkaniu autorskim, jakie miał w naszym LO, na zajęciach z dziennikarstwa. Przyszedł, gadał, gadał, gadał, drewnianym głosem czytał swoje wiersze, w których nie było polotu i ikry. A potem dostaliśmy tomiki do ręki. W mojej dedykacja „Marcie – życząc poetyckich wzlotów”. Gdy ten tomik wzięłam do ręki to zakręciło mi się w głowie. To erotyki (do dziś się zastanawiam, jak nasza pruderyjna do granic możliwości, mnisia wręcz wychowawczyni, pozwoliła przyjść Kościeńskiemu do nas i dać nam te słowa do rąk!). To wiersze, które ociekają wszystkimi wydzielinami ludzkimi. To wiersze o miłości fizycznej, nie do końca scalonej z miłością duchową. To wiersze drapieżne, obsceniczne czasem, bardzo ironiczne i takie nie do końca w tę miłość wierzące. Choć potem, gdy zdejmie się wszystkie jęki rozkoszy, to zostaje pod powierzchnią rozpalonej skóry sama miłość, albo samo jej pragnienie. Czyste uczucie, które chce się wykluć i tylko nie może, bo cielesność zasłania jej świat.
Wybrałam dwa wiersze z książki, która bawi się w chowanego (bo tak naprawdę to nie pierwszy raz już mi zginęła). Czytam je często, wtedy, gdy chcę poczuć dreszcz emocji (wtedy „z przeczuciem”) i wtedy, gdy chcę pomyśleć (wtedy „erotyk jest monetą”).
I pachną dla mnie te wiersze szkolnym korytarzem i moim pierwszym zachwytem nad tym, że można tak pisać, że można odłożyć na bok wstyd i że można potem pokazać takie wiersze kobiecie i doprowadzić ją do ekstazy samym słowem.

z przeczuciem

będziemy się kochali po szczeniacku i
z uśmiechem o wariackich papierach
a w nocy o godzinie którą doskonale
wyczujemy wewnętrznie powiemy – możliwe
że się obudzimy ja przytulony do
wczesnych gruszek dojrzałych w styczniu
bo takie są twoje dziewiętnastoletnie 
piersi zerwane z opuszczonych wykładów i
ćwiczeń albo z niezdanego egzaminu ciemnych
stron gramatyki języka rosyjskiego i psychologii
rozorany blizną na twoim ciele podniecającą
aż po sam koniec który trzymasz w ręku
lub z przeczuciem że zostaniesz kochanką
zamiast dwudziestopięcioletnią żoną /nie
pokonania na olimpijskim dystansie
łóżka/ i akademickim ciężarnym od plotek
na nasz temat będziemy się dożywiali
seksem i autentyczną miłością na przemoczonej
ślizgawce prześcieradła wyhaftowanego genami
będziemy się kochali aż do szpiku i trzewi
będziemy
aż użyźnią to poletko wcale nie Pana
Boga tylko
moje


erotyk jest monetą

moneta erotyku ma dwie strony
bardziej wytartą i spoconą jest jej awers
- pornografia stąd tyle fałszywego oburzenia
i awersji
monetę erotyku możemy rozmienić na drobne
i wydać np. na kurwy bo od czasu do czasu
trzeba zakosztować przysłowiowych zakazanych
owoców /wciąż podniecających piersi w cenie
I gat./ możemy też zdeponować ją w banku serca
na lepsze czasy lub kupić za nią bilet do
specjalnego kina na zakazany film
gdzie ze zdumieniem odkryjesz że główną rolę
gra bliska ci osoba
zauważ życie jest też monetą a wszystko
ma stronę prawą i lewą ciemniejszą
i bielszą awers i rewers /lecz nie łudź się
że odwrotnością pornografii jest miłość/ ten
erotyk jest monetą jak twoje życie wszystko

zależy od tego która strona upadnie

w błoto

piątek, 7 października 2011

DZIŚ NADSZEDŁ…

Z przyczyn kompletnie niezależnych od solenizanta i poniekąd niezależnych ode mnie, wyniki konkursu ogłaszam dziś – dzień po imieninach.
Obrady w ogóle nie były burzliwe i odbyły się via Internet – ja w Gdańsku, a Brat w Słupsku, co utrudniało rozmowę face to face.
Solenizant postanowił, że każde z nas wyśle maila z 3 typami i zobaczymy, czy któreś się pokryje. Tak zrobiliśmy i jak zwykle okazało się, że myślimy bardzo podobnie.
Krótka wymiana zdań, potwierdzenie, pokiwanie głową i już wiadomo, że „Matki, żony, czarownice” powędrują do:

alexanderki, która napisała: 

Skoro nie lubi standardowych życzeń... wymigałabym mu (język migowy) najbardziej znany znak na świecie - kocham cię :)


Myślę, że to było najbardziej oryginalne i najbliższe zrozumienia wyzwanie, a poza tym i ja i solenizant pomyśleliśmy o alexanderce jako pierwszej.

Książka więc już wybiera się do zwyciężczyni. Niech tylko dostanie jej adres!!! (alexanderko, prześlij go proszę na maila martunia33@wp.pl)

Nie mniej jednak chciałabym posłać też nagrodę niespodziankę tamaryszkowi, który rzutem na taśmę życzyła Bratu – a to za fenomenalną pamięć i wyczulenie na Brata w postach :-) (tamaryszku – poproszę o adres).


Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli potworzyć, pogłówkować, pomyśleć, pożyczyć, pokombinować i poszaleć.

środa, 5 października 2011

BAJU BAJ…


MIROSŁAW SOŚNICKI
„MIŁOŚĆ, TYLKO MIŁOŚĆ”
MTM, JUGOWICE 2009

Można tak…
To historia Joanny – 34 letniej bizneswoam, uwikłanej w romans z żonatym mężczyzną, która dostaje zawału i trafia do szpitala, a tam przechodzi wewnętrzną przemianę i odnajduje prawdziwą miłość.
…ale ten suchy opis, te kilka słów nie oddaje sensu i siły tej historii.
Więc można też tak…
Jest Jakub – Jakub leży w szpitalu umierając na raka i modli się o miłość. Panie Boże, gdy ona przyjdzie, gdy dasz mi dzień jeden z prawdziwą miłością – możesz mnie zabrać. I przychodzi Joanna, zaplątana cudem w sieć, którą Bóg postawił na jej drodze. Idzie, wchodzi do pokoju i już zostaje, bo nie może wyjść. I nie zamierza pozwalać odejść Jakubowi po jednym dniu. Ona wymodliła sobie więcej miłości niż tylko na dwa obroty wskazówek po tarczy zegara. Zegar tyka, a Joanna daje cała siebie, żeby Jakub mógł istnieć.
I czytając tę książkę miałam w głowie jedno zdanie „Dobrze, że w książkach wszystko jest możliwe!”.
Obudzenie do nowego życia, otwieranie oczu na oczywistości to nie jest nowy motyw. To wręcz jeden z tych motywów, który pojawia się w co drugiej książce. Ale znów Sośnicki znajduje swój sposób, swoje słowa, swoje zaczarowanie. Znów opowiada o oczywistościach, ale tak nieoczywistym językiem, że chce się słuchać i coraz bardziej się poddawać zdumieniu i zadziwieniu.
Co prawda w tytule widnieje „Miłość, tylko miłość”, ale to nieprawda, bo jest też wiara, jest też nadzieja i złość i zwątpienie i nienawiść. Są kłopoty finansowe, są kłótnie o firmę, jest intryga troszeczkę kryminalna, ale jest też morze zimą, modlitwy wysłuchane i cząstki pomarańczy, ssane spierzchniętymi wargami.
Ale po raz kolejny Sośnicki udowadnia, że miłość jest najważniejsza. Po raz kolejny, choć pierwszy, bo ”Modżiburki”, które doprowadziły mnie do Joanny i Jakuba napisane były później. 
Sośnicki pisze książki do czucia. Nie do myślenia. Czyta się je braillem – przykładam dłonie do kartek i wchłaniam słowa. Nie wszystko rozumiem, czasem chwytam tylko pojedyncze motywy, czasem wiem, że to jakiś ukryty symbol, ale nie do końca wiem, czym ma być. Ale to jak bajki, takie bajki dla dorosłych, bajania do poduszki i dla przypomnienia, że czasem coś jest dużo ważniejsze, niż się wydaje. Jest w tej książce trochę magii, trochę niezrozumiałego, taka poezja upchnięta do kuferka prozy. 
A po co ludziom bajki? 
Żeby lepiej się żyło.
Żeby nie zapominać o najważniejszym (miłość, tylko miłość…)
Żeby najpierw płakać, a później się uśmiechać.
Żeby uwierzyć, że storczyk może się zakochać w kobiecie.


[Książkę dostałam od autora, z autografem. Od czasu, gdy przeczytałam „Modżiburki” czuję, że to moja pokrewna dusza, ktoś, kto czasem myśli dokładnie to samo, co ja, więc dzięki Mu wielkie, za ten prezent]

poniedziałek, 3 października 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 1

Idzie jesień. Wielkimi krokami. Dziś jeszcze jej nie ma, ale już czuję na karku jej podmuch. I lodowate palce zimy, które są tuż za jesienią. Nie przygotowałam się na nią, nie wygrzałam się, nie zrobiłam zapasów słońca pod powiekami. Dlatego myślę nad alternatywnymi sposobami zapewnienia sobie ciepła.
Jednym z nich jest poezja.
Przy ostatniej wizycie w bibliotece podeszłam do regału z poezją i utknęłam tam na trochę, przysiadłam na stołeczku, który stoi akurat między „Poezja polska” a „Poezja zagraniczna” i „Poezja. Antologie”. Wybrałam kilka tomików i od wczoraj utonęłam w nich. Jedną dłonią mieszam dżem w garnku, a drugą przewracam strony w tomikach poetyckich. Różnych. Odsunęłam też trochę prozę na swojej półce z książkami i wyciągnęłam zza niej moje ulubione tomiki. 
I będę te krople dobrych słów pokazywać.
A zacząć chcę nietypowo i przewrotnie.
Bo od wierszy mojego Przyjaciela. 
Kiedyś bardzo blisko siebie byliśmy, znał wiele moich myśli, a ja się starałam być skarbonką na jego uczucia. Bez kluczyka. Trochę tego wszystkiego we mnie zostało. Między innymi zeszyt z obcasem i żarzącym się papierosem, zatytułowany „Pierwsze kroki”. Nie pamiętam już, jak znalazł się u mnie. Pewnie byłam ostatnią, której pokazywał, jak się uczy podporządkowywać sobie słowa. A potem wyjechał na studia i „ta ostatnia” zakopała zeszyt w kartonach, wśród zasuszonych kwiatów, starych zdjęć i listów. Z Mariuszem spotykam się bardzo rzadko, bardzo rzadko rozmawiamy. Mimo Internetu, mimo telefonów On jest w Warszawie, a ja w Gdańsku i nici poprzecierały się, wypłowiał wzór, jaki razem tkaliśmy. Ale nie całkiem wszystko zniknęło. Gdy odnalazłam Jego zeszyt (pewnie też nie pamięta, że go mam) obok tomiku Szymborskiej, Poświatowskiej, Achmatowej i tekstów U2, uśmiechnęłam się i zamyśliłam nad młodością chmurną i durną. Nad tym, jak kiedyś, lat temu 12 (bo taką datę ma ostatni wiersz z zeszytu) Mariusz pisał swoje uczucia, podpisując je śmieszną, ale przemyślaną kokardką, która miała symbolizować splot jego inicjałów M.K. 
Śmieszne są i nieporadne niektóre, niektóre mądre i zaskakujące. Niektórych nie rozumiem i nawet się nie staram, a niektóre są dokładnym odzwierciedleniem moich zamyśleń/przemyśleń. Ale jednego nie można im odmówić. Są szczere i prawdziwe. W takich wierszach, wierszach pisanych ukradkiem, między matematyką a zawodem miłosnym, między spacerem z psem a pierwszym pocałunkiem – w takich wierszach się nie kłamie!
Więc bez interpretacji, bez analizy, bez komentarza chcę Wam pokazać kilka z nich, tych, które zrobiły na mnie teraz, po latach największe wrażenie (mimo, że nie otrzymałam formalnej zgody od autora). Ale mam nadzieję, że jeśli tu trafi uśmiechnie się i łezka mu się w oku zakręci, tak jak mi.
Niniejszym otwieram nowy cykl, mój prywatny mały poetycki przegląd, który ma mi pomóc przetrwać zimę.

Monotonia

Głupiec pragnie być zauważony.
Nadzieja matką głupich.
Nie poszukuj nadziei.
Bądź cierpliwy, nie będziesz musiał poszukiwać.
Serce burzę przetrzyma tylko cierpliwe.
Zauważ w piersi swojej bicie serca.
Głupiec pragnie być zauważony.
Nadzieja…


Żywioły

Wejdź we mnie jak
piorun w linię wysokiego napięcia.
Zamknij mnie w sobie jak
policjant złego przestępcę.
Wyrwij mnie jak
huragan drzewo z ziemi.
Porwij mnie jak
tornado plantację kukurydzy.
Zatop mnie jak
ocean małą żaglówkę.
Zgaś me pragnienie jak
woda rozżarzone ognisko.
Zapal mnie jak
zapałka kawałek papieru.
TERAZ!


Nocny pocałunek

usta
i usta
poduszka
wyobraźnia
i wystarczy


Wynajmę

Przystojnego
Bezwzględnego
Młodzieńca bez serca, by uwiódł
piękną
bezwzględną
kobietę bez serca, która uwiodła
szczerego
wiernego
mnie


Bóg jest kobietą

odnalazłem swojego Boga
pochwyciłem
skrępowałem
usidliłem
i…
czekam

dobry jest mój Bóg
ciepły
przyjacielski
obecny
dla
mnie mnogiego

dba o mnie mój Bóg
ściska
rozwesela
rozczula
i jest
właśnie tu gdzie ja jestem

dotknąć mogę mojego Boga
przytulić
objąć
ucałować
bo jest
tak dopasowany

wrażliwy jest mój Bóg
opiekuńczy
czuły
właściwy
bo mój
Bóg jest kobietą


[No i nie zdążyłam z pierwszym odcinkiem w niedzielę...]