środa, 12 października 2011

HIPNOTYCZNIE… ZAGUBIŁAM SIĘ…

A.D. MILLER
„PRZEBIŚNIEGI”
(TŁ. JAN KRAŚKO)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2011 

Rosję znam ze stereotypowych pocztówek, z matrioszek, skrywających jedna drugą, jak wielkie potwory, albo przeciwnie, jak symbole matki, od której wzięły nazwę. Z tego, że jest tam zimno i że jest kolosalna różnica między statusami społecznymi. Z podsłuchanych rozmów ludzi, którzy tak jak ja nigdy tam nie byli, a krzewią o niej wiedzę graniczącą z pewnością. Tylko, że ta granica jest bardzo widoczna. I z Dostojewskiego, który pisał o Rosji, jakiej już nie ma przecież. I z faktu, że nie czytam literatury rosyjskiej, bo przejmuje mnie smutkiem i beznadzieją. 
Właściwie nie wiem, czemu sięgnęłam po „Przebiśniegi”. Przykuły moją uwagę definicją przed tekstem – o tym, że przebiśnieg to kwiat, albo zwłoki pojawiające się spod topniejącego śniegu. Ten kontrast – piękno/brzydota, ten kontrast życie/śmierć, te kontrast między dwoma dreszczami, jakie wywołują obydwie definicje – kwiat to dreszcz przyjemności i tęsknoty za wiosną, dreszcz słońca, pieszczącego wyziębioną zimą skórę, a zwłoki – dreszcz, który biegnie po plecach jak mały czarny kot, wbijający pazury – boli…
Ta książka mnie zaskoczyła, zatrzęsła mną i jest moim małym odkryciem. To jak świetnie mi się ją czytało, jak zimno mi było w jej 27 stopniowym mrozie.
To historia Nicholasa, Anglika, prawnika po trzydziestce, który zostaje wysyłany do Rosji, żeby tam prowadzić wielkie interesy i zarabiać ogromną kasę. Między spotkaniami w interesach, papierami, wycieczkami do podejrzanych barów ze striptizem, Nicholas poznaje w autobusie dwie dziewczyny – Maszę i jej siostrę Katię. Nawiązuje się między nimi nić porozumienia, a wkrótce Kola (to rosyjskie zdrobnienie jego imienia) dochodzi do wniosku, że Masza to kobieta, którą będzie trzymał za rękę w wieku siedemdziesięciu lat i która pojawiła się w rosyjskim autobusie dla niego. A to jest jak klocek domino, przewracające kolejne i kolejne, aż do końca. 
Książka jest pisana w formie listu – to swoista spowiedź, jaką Nicholas kieruje do swojej narzeczonej. Jest tuż, tuż, krok przed ślubem i chce wyznać jej swoją Rosję – swoją winę. Bo jest Rosją zakażony, jest uzależniony, wsiąknął w te wszystkie stereotypy, z których wiele się potwierdziło. Bo jest na przykład mieszkanie, podzielone na kilka klitek, gdzie na korytarzu jedna łazienka dla wielu mieszkań i gdzie chodzisz z własną deską klozetową, żeby nie zarazić się żadną chorobą. Ale są też dyskoteki, gdzie przewala się ogromna kasa, skórzane kurtki i kobiety, szukające wrażeń, gdzie „w środku był parkiet z trojgiem tancerzy na podium(…). Nad naszymi głowami fruwały dwie pomalowane na złoto nagie dziewczyny z anielskimi skrzydłami. Ruszyliśmy do baru. W barze była szklana podłoga, a pod nią akwarium z jesiotrami i kilkoma smętnymi rekinami.” [s.52]Jest Rosja z najgorszych stereotypów, kobiety „(…)w hali przylotów; negocjowały cenę z jakimś taksiarzem (złote jedynki, całoroczna skórzana kurtka, błyszczące buty z czubkami tak szpiczastymi, że mogłyby mu posłużyć za wytrychy).” [s.172]
To fascynujące spojrzenie cudzoziemca – Miller, autor powieści jest ekonomicznym korespondentem w Rosji – taki Englishman In New Russia – więc pewnie po części ta książka to autobiografia. Choć to kryminał to nie do końca. Są zwłoki, wynurzające się spod topniejącego śniegu, są ciemne interesy, są wielkie przekręty i szalona, dzika miłość.
Książka ma świetny język, styl i zaskakującą konkluzję – Rosja jest jak narkotyk, miasto, którym się zaciągasz, wdychasz je głęboko w płuca i pozostaje w nich jak osad. Rosja to bohaterka tej książki na równi z Nicholasem, Katią i Maszą, to rozliczenie z przeszłością, ale też swoisty poemat miłosny na część tego miejsca, brudnego, podejrzanego, gdzie możesz nie przeżyć nawet dnia, gdzie serce może Ci się zatrzymać w każdym momencie i gdzie jest bardziej prawdopodobne, że przysłowiowa cegłówka spadnie Ci na głowę, niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. A już najbardziej prawdopodobne, że ktoś ją zrzuci z premedytacją, że będziesz celem.
To „list” pisany genialnym językiem, cechujący się wyostrzonym zmysłem obserwacji. Czytałam i widziałam, czułam oślizgłe węgorze, śmierdzące śledzie, skisłe i trzymane w słoiku i bliny, ociekające tłuszczem. Ale chłonęłam dalej, powstrzymując się przed zamknięciem książki, zatykałam nos i wchodziłam coraz głębiej i głębiej. Otumaniona, zafascynowana, uzależniona…

3 komentarze:

  1. koleżanki mi kilka dni temu powiedziała o tej książce, teraz Twoja recenzja, dla takiego rusofila jak ja, dwa razy powtarzać nie trzeba, a po tej opinii, aż mi się ręce trzęsą.

    OdpowiedzUsuń
  2. No no, recenzja też wciągająca!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekałam na jakąś recenzję tej książki. Teraz mogę kupić bez ryzyka ;).

    OdpowiedzUsuń