poniedziałek, 28 lutego 2011

TRZEBA BYĆ SZALONYM…


JIM CRACE
„SCHRONIENIE”
(TŁ. MAREK CEGIEŁA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2010 

Ta książka jest porównywana przez wydawcę co prozy Mccarthy’ego. Niedawno przeczytałam jego „W ciemność”, dwa lata temu „Drogę”, a w roku ubiegłym „Dziecię boże”. Szukam podobieństw, łapię smaczki, które mogą łączyć obydwu autorów. Znajduję ból, pożogę, katastrofę i idących bohaterów, bohaterów, którzy podążają za szczęściem, za lepszym, innym życiem, za jakimś skarbem, wewnętrznym spokojem, bezpieczeństwem. Schronieniem. 
Tytuł można według mnie rozumieć dwojako.
Po pierwsze jako synonim miejsca upragnionego. Akcja powieści zaczyna się bowiem w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na pewno jest to daleko poza naszymi czasami. W tej dziwnej nowej rzeczywistości są bowiem wzmianki o naszym aktualnym życiu, zdobyczach naszej kultury, techniki, wspomnienia dawnego świata, który należy uznać za naszą własną teraźniejszość. Nie wiadomo co się stało, jaka wielka katastrofa, ale zmusiła ona ludzi do emigracji z Ameryki. Całe rzesze tych, którzy mają jeszcze trochę siły zdążają do oceanu, żeby zapłacić niebagatelne kwoty, wsiąść na statki i emigrować z Ameryki gdzieś daleko, gdzieś, gdzie świat będzie inny, lepszy, gdzie będzie wymarzonym schronieniem. 
To fascynujące, jak bardzo autor odwrócił cały porządek świata – pokazał Amerykę, która od zawsze (ale czy na zawsze?) była tą krainą mlekiem i miodem płynącą, tym miejscem, DO KTÓREGO się emigrowało, azylem, oazą, schronieniem. Tu wszyscy chcą z niej uciec, chcą podążyć w zupełnie przeciwnym kierunku – jakby w końcu przyszedł czas wyrównania, wszyscy, którzy weszli, muszą kiedyś wyjść.
W tej ogromnej, niekończącej się pielgrzymce bierze udział dwóch braci – Franklin i Jackson. Jackson jest tym starszym, silniejszym, mądrzejszym, łatwo się denerwującym i szybko tracącym cierpliwość do młodszego Brata. Tymczasem Franklina zaczyna boleć nadwyrężone w długiej drodze kolano i nie jest w stanie dalej iść, musi odpocząć. Bracia rozdzielają się. Jackson ma iść do najbliższego miasteczka – Ferrytown - i uzupełnić zapasy, a młodszy Brat ma poczekać na niego w lesie. W tym samym czasie z miasteczka wybywa Margaret – jest chora na czerwonkę i jej dziadek niesie ją do izolatorium, postawionego w tym samym lesie – Margaret albo umrze, albo wyzdrowieje, nie narażając reszty mieszkańców na zarażenie się chorobą. Przez przypadek Franklin trafia do izolatorium na jedną noc. Tej akurat nocy na Ferrytown oddziaływuje dziwna siła, która zbija wszystkich mieszkańców i przyjezdnych, łącznie z Jacksonem – Franklin i Margaret to jedyni, którzy ocaleli. Gdy orientują się, co się wydarzyło, wyruszają wspólnie w podróż, chcą zrealizować zamierzenie braci i wydostać się z Ameryki.
Rozpoczyna się ich podróż, która upodabnia też tę powieść do prozy Mccarthy’ego. Tylko, że u Crace’a są kolory. Są uczucia. Jest nadzieja. Jest miłość. Zdarza się śmiech. Jest poświęcenie. Jest koniec drogi. Jest znak stop, podczas gdy u Mccarthy’ego szarość pożera wszystko i mami oczy wędrowców, nie pozwalając im zaznać końca drogi.
„Schronienie” odczytywałam jako swoisty krąg – niby akcja dzieje się wiele, wiele lat w przód, może w jakimś roku 3000, ale jednocześnie jest powrotem do dawnej epoki, tej, którą my już mamy za sobą, na którą trzeba się oglądać przez ramię. To powrót do starych sposobów leczenia, do rozpalania ognia za pomocą dwóch gałązek, do budowania szałasów i suszenia mięsa na słońcu. Stawia to pod znakiem zapytania całe nasze staranie o ulepszenie życia o skomplikowane mechanizmy, o kuchenki elektryczne, mp3 i ipody, o e-booki i samochody – w końcu zawsze wrócimy do konia, własnych nóg i opowieści przekazywanych z ust do ust. Zresztą sami bohaterowie w zakończeniu udowadniają, że liczy się tylko ziemia i krew, jaka krąży w naszych żyłach.
Genialne są sceny w siedzibie sekty, do której trafia Margaret. Baptyści palcowi wierzą, że całe zło pochodzi z metalu i z ludzkich rąk, że metal w każdej postaci (broni, bądź pieniędzy) jest przyczyną wojen, a ludzkie ręce są narzędziem zabijania.
To swego rodzaju traktat filozoficzny, podany w formie dobrze się czytającej powieści, pełnej akcji i rodzącej się miłości. Choć nie od razu weszłam w ten świat, po kilkunastu stronach nie mogłam się oderwać. Mądra książka. Dobra. 

Moja ocena: 5/6

3 komentarze:

  1. Bardzo ciekawie opisałaś tę książkę, ale to chyba nie moje klimaty ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Książka bardzo zachęcająca. Dzięki za polecenie, już sobie zanotowałam ;]

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ciekawei zapowiadała się w zapowiedziach(masło maślane) ech ;) w każdym razie, bałam się że będzie wtórna po "Drodze" McCathego, ale po Twojej recenzji widzę że jednak warto sięgnąc.

    OdpowiedzUsuń