niedziela, 27 lutego 2011

SĄDZIĆ PO OKŁADCE


ROLF BAUDERICK
„JAK MATKA BOSKA TRAFIŁA NA KSIĘŻYC”
(TŁ. RYSZARD WOJNAKOWSKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Ta okładka jest jak magnes dla moich źrenic. Nie mogę od niej oderwać wzroku i mam w głowie wszystkich Cyganów z filmów Kusturicy. 
Uwielbiam Kusturicę! Za poczucie humoru, za wspólnotę, za więzy krwi i te, które czasem od więzów krwi ważniejsze, za to, jak pokazuje miłość, za zapomnianą Europę i za Cyganów.
Gdy przeczytałam o książce Baudericka od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać.
Bo porównano ją do twórczości Kusturicy właśnie (choć tu film, a tu książka). 
Nie będę oszukiwała – to nie była miłość od pierwszej linijki. Przez kilka, kilkanaście stron nawet myślałam, że tej książki nie skończę. Ale ona jest jak rakieta. Początek to tylko odliczanie – a potem wybucha! I można tylko z zapartym tchem przewracać strony do samego, samiutkiego końca.
Historia zaczyna się 6 listopada 1957 roku w dniu 55 urodzin Ilji, dziadka piętnastoletniego Pawla Botewa. Tego dnia nad wioską Baia Luna (która jest mityczną krainą podobną nieco w swej roli do Macondo Marqueza) w Karpatach, przelatuje rosyjski sputnik. Dziadek Ilja i jego najlepszy przyjaciel Cygan Dimitru nasłuchują sputnika z blaszanym lejkiem przy uchu. Chcą wiedzieć, jakie zamiary ma Rosja wobec nich i świata. W ich umysłach powstaje wielkie domyślanie i wielki plan – Rosjanie lecą w kosmos, by zobaczyć, czy Bóg istnieje. Po przemyśleniu sprawy dochodzą jednak do wniosku, że Boga, nawet jeśli istnieje, zobaczyć nie można i że tak naprawdę chodzi o Maryję, która jak wiadomo, do nieba została zabrana wraz z duszą i ciałem. Postanawiają Maryję ratować za wszelką cenę. Zamiary dwóch starych przyjaciół odkrywa Pawel, bezwstydnie podsłuchujący i od tej chwili zaczyna się wielka gonitwa myśli, wielki cyrk i wielka miłość. Jest sprzedawanie mleka Najświętszej Panienki w maciupkich buteleczkach, jest samobójstwo, są zwłoki, jest kolektywizacja, jest zawiedziona przyjaźń, są zdjęcia i pochody na cześć komunistycznych oficjeli, jest kupno lunety i chowanie niechrzczonych w poświęconej ziemi. A przy tym wszystkim jest dwóch mężczyzn, którzy starają się ochronić Maryję na księżycu i jeden młody chłopak, który chce dowiedzieć się, co się stało z jego nauczycielką.
Pawel Botev przypomina mi trochę Daniela z „Cienia wiatru” – jest tak samo sprytny i tak samo niepewny jednocześnie, wyczuwam w nim ten sam balans między dzieciństwem a dorosłością, to samo wychylanie się w dojrzałość i wracanie w chłopca, jak na huśtawce, kołyszącej się w przód i w tył; jest w nim ta sama ciekawość świata, ta sama iskierka, która każe podsłuchiwać dorosłych i w najdziwniejszych chwilach podejmować swoje pierwsze, całkiem własne decyzje; jest w nim w końcu taka sama pierwsza miłość, zachłanna, dozgonna, ta sama obietnica i zaślepienie, to samo czekanie i walka.
To postać pierwszoplanowa, ale nie najważniejsza. W Baia Lunie jest bowiem od metra dziwnych, fascynujących osobowości, każda z ogonem wspomnień i każda z bagażem doświadczeń – dzielą się tylko te gorsze i te całkiem miłe.
Jest nauczycielka Barbu, która pojawiła się w Transmontanii nie wiadomo skąd i znika równie nagle. Jest stary, niemal dziewięćdziesięcioletni ksiądz, wyrocznia małych miasteczek, skała i opoka. Jest szereg ubeków i szereg tych, którzy bronią swego kawałka ziemi przed upaństwowieniem. Jest grupa Cyganów, która w Baia Lunie znalazła swoje małe państewko. No i wspaniałe, soczyste postaci Ilji i Dimitru, szalone, piękne, mądre, zabawne, zdziczałe i nieokiełznane. Ale i niepokonane. Mimo całego zła i całego cierpienia, jakie ta książka za sobą niesie, oni są ostoją i legendą, a także nowym symbolem przyjaźni – wprost do jakiegoś szkolnego wypracowania.
Losy Baia Luny to losy każdego państwa, które walczyło z komunizmem, mikrokosmos zdrad i walk, więzień i niesłusznych wyroków, jednego telewizora i zakłóconego odbioru radiowego. 
Ta książka jest dla mnie kawałkiem historii – niby zmyślonej, a jednak prawdziwej. Jest kryminałem, jest historią obyczajową, jest romansem, a gdzieś tam w tle jest reportażem, choć cała składa się z fikcji.
Moje zdumienie nie zna granic – ta powieść to debiut Baudericka, ale jest książką niezwykle dojrzałą – językowo, fabularnie, stylistycznie. Z niepokojem i drżeniem zastanawiam się, co będzie dalej, jak mocno Bauderick mną jeszcze wstrząśnie, jeśli wyda kolejną?

Moja ocena: 5,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

3 komentarze:

  1. Zaskoczyło mnie to, że tak wysoko oceniłaś tę książkę, bo spodziewałam się po tytule, że nie będzie aż tak dobrze. A tu proszę :).

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie nadałam specjalnie dość przewrotny tytuł :-) Książka rewelacyjna, wielowątkowa, mocna, dobrze napisana.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na mnie też ta książka zrobiła niesamowite wrażenie! :)

    OdpowiedzUsuń