poniedziałek, 28 lutego 2011

OCZEKIWANIA



PHILIP HUFF
„DNI TRAWY”
(TŁ. MATYLDA JASTRZĘBSKA)
DOBRA LITERATURA, GDAŃSK 2010 

Moja ocena: 3,5/6

MARIA BIŁAS-NAJMRODZKA, ELŻEBIETA NARBUTT
„BIGOS W PAPILOTACH”
BAOBAB, WARSZAWA 

Moja ocena: 5/6

W wyborze tytułów po które sięgam kieruję się nazwiskiem autora, rekomendacjami portali o tematyce literackiej, opiniami na blogach, ale najczęściej opisami, które tu i ówdzie spotykam. No i zawsze mam jakieś konkretne oczekiwania wobec danego tytułu, jakieś zapatrywania i „nie-doczekania” (gdy przeczytam jakąś zapowiedź, która mnie szczególnie porusza, to nie mogę się doczekać premiery). I często jest tak, że gdy na jakąś książkę mocno się nastawię, nastroję, naczekam to jest wielkim rozczarowaniem.
Tak było w przypadku „Dni trawy”. Przeczytałam w jakichś zapowiedziach o tym tytule, zapisałam na swoją listę, a potem pilnie wypatrywałam. Potem musiałam zapisać się na kolejną listę – tym razem w bibliotece, żeby tę książkę wypożyczyć. Oczekiwanie, drżenie, niepewność. Tymczasem jeszcze podsycone przed Joannę z Przystani. Gdy w moich rękach znalazła się w końcu niebieska, niepozorna, cienka książeczka, niemal od razu zasiadłam do czytania.
I właściwie wyniosłam z niej dwie rzeczy. Zapach trawy.
Bo głównym bohaterem jest Ben, który najbardziej w świcie kocha wiejską posiadłość dzidka, gdzie może rozłożyć skrzydła, biegać po łące, mieszkać w domku na drzewie i być sobą. I gdzie ma najlepszego przyjaciela Toma, z którym wchodzi w tę fikcyjną dorosłość, która wydaje się już dorosłością, a tak naprawdę nią nie jest. Która jest tylko dzikiem przedsmakiem, paleniem ukradkiem papierosów, samotnych wycieczek na plażę pociągiem na gapę i wagarami w szkole. Rodzice Bena są rozwiedzeni, a ojciec nie chce, żeby z nim mieszkał, mimo, że Ben jest szczęśliwy w jego małym domku, gdy mogą słuchac muzyki. Bo największą miłością Bena jest muzyka. Uczy się grać na gitarze i nieustannie przesłuchuje kolekcję płyt swojego ojca, gdzie najważniejsze są płyty Beatlesów. 
Swoją historię Ben opowiada z perspektywy czasu i z miejsca, w którym znalazł się na skutek swoich działań w przeszłości – jest w tej chwili w szpitalu psychiatrycznym, gdzie powoli dochodzi do siebie.
Poza tym z książki wyniosłam cytat: „Nie tylko mój pokój jest wypełniony kolekcją płyt. Moja głowa jest gigantyczną szafą grającą. Każdego ranka, zanim się obudzę, wpada do niej moneta i płyta zaczyna grać. Gdy otwieram oczy, słyszę piosenkę. 
(…) nauczyłem się, że piosenka, która mnie budzi, najczęściej ma dla mnie jakieś przesłanie.
Najczęściej nie pierwsze zdanie piosenki, tylko jej haczyk mnie budzi. Haczyk jest tym idealnie trafionym zdaniem w piosence, które zostaje ci w głowie. Jak haczyk wędkarski zaczepiony w twoich uszach.” [s.14]. 
I niech mnie jutro obudzi „I'm walking on sunshine and I feel good”…

A zupełnie odwrotnie było z „Bigosem w papilotach”. Zapisałam gdzieś ten tytuł zupełnie przypadkiem, myśląc, że jak gdzieś mi się rzuci w oczy, to przeczytam. Gdzieś. Kiedyś. Niekoniecznie. Gdy byłam w bibliotece zapytałam, a miła bibliotekarka oznajmiła, że tytuł jest odłożony dla kogoś, ale ten ktoś się nie pokazuje już dług czas i że mogę wziąć. Wobec wyjętej już z tomu kartki z nazwiskiem oczekującego nie pozostało mi nic innego, jak książkę wypożyczyć. Głupio by było, gdyby nie. Położyłam na półce, myśląc, że pewnie za miesiąc oddam nawet dobrze nie zaglądając. Ale tuz przy końcu miesiąca zajrzałam do środka i w pól popołudnia połknęłam.
To listy dwóch kobiet – Elżbiety Narbutt, dziennikarki, która straciła wzrok i Marii Biłas-Najmrodzkiej. To listy dwóch przyjaciółek. Listy o codzienności. O psach. O sprzątaniu. O starości. Czasem o płaczu. O wykorzystywaniu czasu, który ma się dla siebie. O tym, jak się cieszyć, że się ten czas ma. O rozchlapywaniu zupy. I o modzie. I o książkach, obrazach, filmach („(…)myślałam o tym, ile niezwykłych przeżyć może uruchomić w nas siła cudzej wyobraźni.” [s.89]). Wspomnienia. Ale głównie to pójście na przód, którym tak mnie dziwią, którym tak imponują. Czytając tę książkę o tym, jak Maria zaprasza do siebie przyjaciół, jak długo w noc gadają i zajadają się smakołykami własnoręcznie przygotowanymi, albo jak Ela mimo niedowidzenia kupuje specjalny program do komputera i dzięki nim pisze maile z ludźmi na całym świecie, pomyślałam, że chciałabym być taka w ich wieku, chciałabym tak dojrzewać, tak być na koniec mojej drogi. Nie cicho i pokornie i tak, jakby mi się już nic nie należało. Ale sięgając po wszystko to, po co jeszcze starcza mi ręki.
Piękna, mądra książka, piękne, mądre kobiety.  

A tu reportaż „Mistrzynie czerpania przyjemności z życia” o obydwu paniach – tak pozytywny, że nocą, słuchając go musiałam się chichrać w rękaw piżamy, żeby Męża nie obudzić. I książka też taka właśnie jest. Pozytywna.

I jeszcze fragment, który mnie ujął – wspomnienie o Andrzeju Najmrodzkim, które dopada Marię w jednym z listów:
„Plaża tez miała swój rytuał. Andrzej nie znosił leżenia na pisaku, więc zostawiał mnie jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów od pewnej drewnianej tawerny, gdzie spędzał czas na czytaniu i przy coca-coli. Od dawna nie używał żadnego alkoholu. Co pewien czas machaliśmy do siebie na znak, że wszystko w porządku. Po dwóch, trzech godzinach dzwonił do mnie na komórkę, a równocześnie nie ufając, że mogę cokolwiek usłyszeć, krzyczał na całe gardło: - Beer’s time! Wszyscy myśleli, że to krzyczy lodziarz, a dla mnie oznaczało, że mam przyjść do stolika, bo czeka na mnie piwo z jakimś sokiem.” [s.116]

1 komentarz:

  1. Zaciekawiłaś mnie obiema książkami. "Dni trawy" muszę przeczytać, bo uwielbiam jak w książce jest szpital psychiatryczny, a drugą tak opisałaś, że narobiłaś mi po prostu ochoty :).

    OdpowiedzUsuń