MASSIMO GRAMELLINI
„NIECH CI SIĘ COŚ
PIĘKNEGO PRZYŚNI”
(TŁ. JOANNA UGNIEWSKA)
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA,
WARSZAWA 2014
CZYTA HUBERT URBAŃSKI
Mama
dziewięcioletniego chłopca przykrywa go kołdrą. W nadstawione na
łowienie jej słów ucho szepcze „niech ci się coś pięknego
przyśni” – to takie zaklęcie, które mówi mu często. Chłopak
uspokojony rytuałem ponownie zapada w sen. Wszystko jest tak, jak
zawsze. Ciepły oddech, dłoń na głowie, która sunie z miłością
po włosach. Tylko rano jest już zupełnie inaczej. Bo mamy nie ma w
żadnym pokoju. Na brzegu łóżka leży jej szlafrok, pewnie w
powietrzu unosi się jeszcze mgiełka jej zapachu. Po całym domu
porozrzucane są dowody jej obecności. Tylko jej samej jakoś nie
widać.
Diagnoza
– zawał. Serce nie wytrzymało – i nie wiadomo, czy zabił je
strach, miłość, zadziwienie? Ważne jest tylko jedno –
dziewięcioletni chłopak został bez mamy. Z ponurym, przygarbionym
pod ciężarem tragedii ojcem, który bardzo mocno stara się
wyprostować. Nie wychodzi mu to. Dziewięcioletni chłopak
potrzebuje ciepła, a marznie w każdym miejscu – w domu, gdzie
jest tylko ojciec, żadnej kobiety i nawet cienia mamy w rozmowach.
Mama to od teraz zamknięty rozdział – trzeba żyć dalej. W
szkole też jest zimno – apodyktyczny nauczyciel, który nie
rozumie awersji dziewięcioletnich chłopców do sosu z wątróbki i
odpytuje z łaciny, jakby to była kwestia życia i śmierci. A
przecież życie i śmierć są zupełnie gdzie indziej –
dziewięcioletni chłopiec wie już o tym doskonale.
Mały
dziewięcioletni chłopiec nakłada zbroję – pod zbroją być może
nie będzie już tak zimno. Zbroja przeciw światu, przeciw uczuciom
wszelkim, przeciw łzom i przeciw uśmiechowi. Ukrywa przed kolegami,
że jego mama nie żyje – wysyła ją w wyobraźni w daleką,
przedłużająca się delegację i udaje, że wszystko jest w
porządku. Tylko nie zaprasza nikogo do swojego domu, bo ktoś
przecież mógłby zauważyć jej nieobecność. Dla Massima to
najoczywistsza cecha jego domu. I zbroja zrasta się ze skórą,
rośnie wraz z nim, bo on nigdy jej nie zdejmuje. Nawet w samotności
– a może zwłaszcza w samotności?
To
książka o tym, jak strata naznacza, jak staje się czymś, co
trudno przeskoczyć – wielką jamą, która zawsze jest za szeroka
– choćby nie wiem jak się próbowało, zawsze przy skoku zostaje
jedna noga. To książka o tym, że czy ma się lat dziewięć czy
trzydzieści dziewięć wciąż potrzebuje się matki. Że słowo
„sierota” boli nie mniej, że ktoś może żyć w takim cieniu
czyjejś śmierci, że sam zapomina oddychać.
To
książka trochę autobiograficzna, trochę pewnie zmyślona, bo
każdy swoje życie koloruje – raz sprawia, że ma więcej barw,
raz dodaje zbyt dużo czerni. Ludzie robią to nieświadomie, bo
pamięć ludzka nie działa linearnie – jest krzywą, na której
jedne punkty się żarzą, a innych prawie nie widać. Dlatego trudno
jest swoje życie opowiedzieć bez bajki. Nie mniej jednak sposób, w
jaki autor podszedł do tematu sugeruje, że to jego rany sklejają
kartki, że to jego niemożność płakania zatyka gardło bohatera,
że to on walczy z upiorem (nadał mu imię Belfagor) i że to on tak
bardzo bronił się przed miłością, że na pierwszej randce
rozmawiał o śmierci.
Współczułam
dziewięcioletniemu Massimowi. Chciałam głaskać po głowie
dziesięcioletniego. Przytulić tego, który miał lat jedenaście.
Nakrzyczeć na tego, który dobił do ćwierćwiecza. Potrząsnąć
tym trzydziestoletnim. Ale najmocniej poruszył mnie ten
czterdziestoletni, który dowiedział się całej prawdy o śmierci
swojej matki i obejrzał się w tył, na swoje życie, żeby szybko
ale z wielką skrupulatnością zrobić z niego rachunek. Tego, który
nagle inaczej spojrzał na swoją matkę, która w wieku 43 lat
przyszła do niego pewnej zimowej nocy i wyszeptała mu do ucha
„niech ci się coś pięknego przyśni”, zostawiła szlafrok na
jego łóżku, a potem zniknęła…
[Książkę otrzymałam
dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz