piątek, 9 maja 2014

OD ŚRODKA CZYLI TRUSKAWKOWE POLE

ANNA WŁODARCZYK
„ZAPACH TRUSKAWEK. OPOWIEŚCI RODZINNE”
BLACK PUBLISHING, WOŁOWIEC 2014

W wirtualnym świecie Anna Włodarczyk jest znana jako Ania Truskawkowa, bo prowadzi bloga kulinarnego „Strawberries from Poland”, co w naszym ojczystym języku brzmi „Truskawki z Polski”. A jak wiadomo truskawki polskie są najlepsze, więc i Ania jest jedną z najlepszych. Podczytuję ją od dawna, zachwycam się prostotą jej przepisów kulinarnych, niesamowitym wyczuciem słowa, delikatnością opisów, dziewczęcością podejścia do życia, zdolności zachowywania chwili – w tekście, w fotografii. Ania jest łowczynią ulotności, poszukiwaczką piękna – we wszystkim, bo i w rozsypującej się kamienicy w rzadko uczęszczanej części Gdańska, i w niedawno przeczytanej książce znanego polskiego autora, i w korzeniu pietruszki.
Nie inaczej jest z „Zapachem truskawek” – to skrawki rzeczywistości – tej, która jest teraz i tej, której już nie ma, nanizane na długi sznurek, oplecione wokół nadgarstka Ani, który klika w klawiaturę komputera, przenosząc je w wirtualny świat.
Gdy zobaczyłam w zapowiedziach ten tytuł, poczułam radość i dumę i ogromną niecierpliwość. Dumę, bo Ania jest mieszkanką Trójmiasta, tak, jak ja. Radość, bo wyobraziłam sobie teksty Ani, które nabiorą materialności – dotyk papieru, zapach kartek w miejsce ekranu monitor komputerowego. Będzie można robić notatki, zaznaczać ulubione fragmenty, dopisywać na marginesach dialog z Anią – i stąd oczywiście wzięła się niecierpliwość. Pewnie nie tylko moja, bo blog Ani ma wielu czytelników. I jakoś naturalnym wydało mi się, że to będzie w pewnym sensie tego bloga przedłużenie, że jednocześnie wiem i nie wiem, co w tej książce będzie. Nie wiem, bo historii ma Ania chyba z milion, a historie wciąż się mnożą, bo poza przeszłością jej i jej rodziny, jest ciągłe dzianie się, teraźniejszość, którą warto zatrzymać, pukając jej w ramię rysikiem ołówka lub piórem nabitym właśnie atramentem. Ale wiem, bo Ania ma rozpoznawalny styl i jedyne w swoim rodzaju poszanowanie dla swojej historii, dla tradycji, dla domu, rodziny, przemijającego czasu.
Wciąż mówię o niej w tym tekście „Ania”, odbierając jej dostojność autorki książki, ale to dlatego, że ona sama nie tworzy dystansu, że wręcz odwrotnie, zaciera bariery. Pisze tak, jakby siedziała obok, z kieliszkiem wina w ręce i opowiadała. Albo przy porcji pasztetu, bo ma pasztetową teorię, która głosi, że jaki pasztet, taki człowiek. Pasztet Ani na pewno jest delikatny, ale ma wyraźny smak, odpowiednio wilgotny i taki, który chce się jeść często, ale nie robi się tego, żeby przyjemność była tym większa, im rzadziej się po niego sięga. Ale nie działa tak jej pisanie – to można chłonąć – do porannej kawy, do świeżych bułeczek na drugie śniadanie, do zupy z selera i do grzesznego kawałka czekoladowego ciasta. Bo „Zapachu truskawek” absolutnie nie powinno się czytać „na głodniaka”! Jest tam tyle zapachów – od tych najprostszych, pospolitych, polskich – ciasto drożdżowe chociażby, przez rosnące na balkonie zioła w doniczkach po spaghetti alla puttanesca i ciastka z ziarnami kawy. Tyle smaków, które drażnią podniebienie, mimo że są tylko na papierze...
To książka, którą można czytać nawet od środka, po kawałku. Można od samego początku, do samego końca, nie pomijając po drodze niczego. A można zacząć na przykład od jesieni. Albo od tego, że mała Ania lubiła chorować, bo było wtedy tak przyjemnie – do tego stopnia, że zjadła kiedyś surowego ziemniaka, bo to ponoć „nabijało” gorączkę. Albo od wielkiego hołdu dla starych książek kucharskich, które Ania kolekcjonuje, o jej zbiorze liczącym 250 pozycji i o pierwszej książce kucharskiej, którą kupiła w połowie szkoły podstawowej.  Albo trochę na smutno od śmierci babci, która nawet umierając martwiła się o ciężarne owocami jabłonie. Albo o małym marzeniu Ani, które spełniła w mazurskiej głuszy – dodam tylko, że było to o świcie... Albo o tym, że 10 czerwca 1995 roku w domu u Ani na obiad była zupa krem w porów z grzankami, a na drugie naleśniki z serem i rodzynkami. Albo o ulubionym kowboju Ani, który w rzeczywistości był alergikiem.
To książka, na którą każdy może znaleźć swój własny sposób – czytanie jej jest jak objadanie krzaczków z truskawkami – każdy ma swój własny: bo jeden metodycznie będzie ogołacał długie grządki, a drugi chaotycznie podszczypnie to tu, to tam. Grunt, żeby ubrudzić sobie palce czerwonym, słodkim sokiem!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Black Publishing]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz