JOANNA
BATOR
„REKIN
Z PARKU YOYOGI”
BIBLIOTEKA
AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA
ANNA DERESZOWSKA
Dziesięć
lat temu wachlowałam się w zapamiętaniu „Japońskim wachlarzem”
Joanny Bator, na równi z nią zafascynowana kolorami tego odległego
świata, kwitnącymi wiśniami, singlami japońskimi, love hotelami i
nastolatkami przebranymi za postacie anime. Połykałam każde jej
słowo – piękne i magiczne, opowiadające o jakiejś dalekiej
krainie, która wydawała mi się nierzeczywista, dziwna, odległa
nie tylko kilometrami, ale mentalnie i kulturowo. Dziwiłam się temu
światu i dziwiłam się Bator, która dziwi się tak pięknie. Bator
długo mieszkała w Japonii, więc wydawało mi się to naturalne, że
tam obserwowała życie, że tam się dziwiła (a według jej słów
literatura i wszelkie inne przejawy życia artystycznego są pochodną
zdziwienia). Naturalne było też to, że porównuje mentalność
przeciętnego Japończyka i Polaka, że umieszcza obok siebie
krajobrazy z Tokio i znad Wisły, że między jednymi a drugimi wodzi
oczami, a potem piórem.
Ale
mam wrażenie, że o ile tamta książka była takim prywatnym
pamiętnikiem kraju, zdarzeń, zakochania, tak teraz, w „Rekinie z
parku Yoyogi”, Japonia jest tylko pretekstem, by opowiedzieć o
ludziach w ogóle, o świecie, o literaturze, o przeczytanych i
fascynujących autorkę lekturach, o wypatrywaniu w oknie Różewicza
(które to okno było we Wrocławiu, tysiące kilometrów od
Japonii), realizmie magicznym, o Murakamim i jego dziełach, o
Godzilli jako symbolu japońskiej kultury, o tym, że czasami
samobójcy przed śmiercią oddają do biblioteki książki i płacą
rachunki i o tym, że Japończycy najpierw z wielką pieczołowitością
zabetonowali sobie świat, a teraz w szparach między murami szukają
natury. O tym, że „Japoński wachlarz” trochę się już
zdezaktualizował, bo Japonia jest już inna – że gdzie indziej
chodzą już cos-playerki, a niektórych w ogóle już nie ma, o
subkulturze otaku, dużych chłopców, którzy oczarowani wirtualną
Japonią z rzadka pojawiają się na ulicach Japonii w 3D, o tych,
którzy eksplorują ruiny, szukając w nich chyba potwierdzenia
wieczności, o japońskim sushi i polskim suszi i o dziewczynie,
która w pewną głęboką japońską noc siedzi w japońskim
McDonaldzie i robi telefonem zdjęcia misiowi Haribo. I o Polce w
Japonii, ale o takiej Polce, która jest już na pograniczu –
zawsze jedną nogą gdzie indziej, niż w okolicach warszawskiej
Syrenki, o takiej, która dobrze wygląda w kimonie i takiej, która
jako jedna z nielicznych cudzoziemek, wróciła do Japonii po wielkim
trzęsieniu ziemi. To jest Bator, która co prawda wciąż jest w
Japonii zakochana, ale teraz, jak sama zresztą stwierdza, to miłość
dojrzała i przemyślana, taka, która była już wystawiana na próbę
i wciąż trwa. A jeśli trwa, to już chyba miłość na zawsze.
Jakże inaczej patrzy się tam na świat! Jak inne rzeczy się
zauważa, jak inaczej się żyje! I nie chodzi już nawet o
wszędobylskie automaty ze wszystkim, nie chodzi o inny smak
jedzenia, nie chodzi o uporządkowanie Japończyków i ich wielką
otwartość na świat (choć wedle myślicieli i badaczy japońskiej
kultury, coraz szybciej zatrzaskują się japońskie drzwi i coraz
mniejsza jest szpara, przez którą można się dostać do środka),
ale chodzi o to, że Bator zapuściła tam korzenie, że ma swoje
ulubione – bary, ulice, miejsca spotkań, a od tego nie można
uciec na żaden koniec świata.
To
książka głęboko filozoficzna, nie tak ulotna i eteryczna jak
„Japoński wachlarz”. Mnóstwo tu heterotopii,
światów hybrydycznych, symulakrów, postkolonialnych tygli i
ontologii świata. To język dyskursu naukowego, przeplatany
wyrazami miłości i kartkami z pamiętnika. Mógłby być za ciężki,
zbyt wypełniony znaczeniami, ale raz, że Bator czaruje, że zaraża
fascynacją, że nie pozwala się nudzić, a dwa, że Dereszowska
jest mistrzynią w mruczeniu do ucha tych wszystkich, raniących
nieprzyzwyczajony język, słów –
dzięki niej słucha się rekina świetnie i rekin,
obłaskawiony, nie gryzie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz