wtorek, 8 kwietnia 2014

PO DRUGIEJ STRONIE RODZĄCEJ

JEANNETTE KALYTA
„POŁOŻNA. 3550 CUDÓW NARODZIN”
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA JEANNETTE KALYTA

Dawno nie czytałam/słuchałam książki, która wywołałby we mnie tak wielką emocjonalną burzę. Taki deszcz, po którym jeszcze długo miałam mokre oczy i opuszki palców. Dawno nie miałam styczności z książką, którą odebrałam tak osobiście, tak empirycznie. Jeannette Kalyta, położna z 25-letnim stażem, postanowiła napisać autobiografię. Ale jest to autobiografia szczególna, bo widziana przez pryzmat porodu. To jej własne przyjście na świat, porody jej dzieci, porody jej podopiecznych, ale także poród jako taki – jako proces fizjologiczny i mentalny. To autobiografia szczególna, bo poprzez historię jednej kobiety, opowiada o kobiecości w ogóle, o tym, jaką misję ma zapisaną w ciele każda z nas. I o tym, że aby dobrze urodzić nie wystarczą same dobre chęci – trzeba jeszcze stworzyć ku temu odpowiednie, godziwe warunki. Kalyta opowiada o polskim położnictwie, o jego zmianach, o tym, jak dokonywał się przewrót w lekarskich głowach, jak dokonywało się uświadamianie ciężarnych, które powoli i mozolnie podejmowały walkę o to, by poród mógł być pięknym przeżyciem i o to, by w tym procesie nie zagubić siebie i własnej kobiecości. To ważny głos w toczącej się wciąż i wciąż dyskusji o podmiotowości kobiety, o jej prawach.
Ta książka jest też cenna dlatego, że możemy stanąć po drugiej stronie. Wejść między kobiece uda i stamtąd obserwować narodziny. Nie mówię tu o fizjologii, choć Kalyta z wielką dozą naturalności i tej nie ukrywa. Mówię tu o uczuciach. Położna jest stróżem, który z zachowań kobiety wyczytuje, czy wszystko dzieje się prawidłowo. Musi więc być dobrym obserwatorem, wyczulonym na każdy sygnał jaki daje ciało i umysł kobiety. Musi za nimi podążać, a więc doskonale zdaje sobie z nich sprawę. I takimi uczuciami się z nami dzieli. Całym strachem, niepewnością, miłością, radością, zniecierpliwieniem, niewiarą we własne siły, złością i euforią, jakie mogą przemknąć przez poród. Ale mówi też o swoich własnych uczuciach – o tym, że ona też się czasem boi, choć nie ma prawa do strachu, że musi być silniejsza od rodzącej, bo zawsze musi być oparciem, że niektóre porody ona też przeżywa niemal na równi z matką, że emocjonalnie angażuje się w proces przyjścia dziecka na świat.
Uderzyło mnie stwierdzenie Kalyty, że to położna jako pierwsza dotyka dziecka. Nigdy o tym nie myślałam, nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na barkach tej szczególnej kobiety. Wiedziałam, że musi być empatyczna, że musi być wrażliwa, że musi być kimś szczególnym, ale nie uświadamiałam sobie tej prostej prawdy, że to w jej ręce dziecko wychodzi z brzucha matki i to ona podaje je matce jak dar. Że dłonie muszą być ciepłe, bo przecież do tej pory dziecko było przyzwyczajone do 36,6. Że muszą być delikatne, bo do tej pory matka głaskała je tylko przez brzuch i dziecko nie zna dotyku, nie wie, czym jest ocieranie się skóry o skórę. To jedna z tych rzeczy w tej książce, które przejęły mnie jakimś niesamowitym dreszczem.
A takich momentów jest wiele. To historie dobre, w których porody biegną swoim rytmem i są pięknym, choć trudnym przeżyciem dla wszystkich. To historia mężczyzny, który witał swoją córkę w muszce, to historia rodziny, która rodziła w domu, razem z młodszym rodzeństwem nadchodzącego maleństwa, to historia dziecka, które przeżyło aborcję... To też historie złe, w których zza liter wygląda śmierć, albo porzucenie, albo jakaś zła energia.
Dzięki temu, że Kalyta ma tak ogromne doświadczenie, ponad 3500 porodów, przyjętych w różnych warunkach, czasem ekstremalnych, może opowiedzieć o tych chwilach dwutorowo – bo mówi z uczuciem, z szacunkiem, z wielością emocji, ale jednocześnie z mądrością i doświadczeniem profesjonalnej położnej.
Podoba mi się w jej postawie, że wciąż szuka, że nie zatrzymała się na tym, co uważa za dobre, właściwe, piękne, że jeśli dociera do niej najmniejszy sygnał, że może być jeszcze lepiej, to podąża tym tropem – czy to będzie nowy rodzaj znieczulenia, czy nowy rodzaj łóżka do porodu, czy medytacja, czy po prostu cicha muzyka. Chce, żeby jej rodzące były zadowolone ze swoich porodów, chce odsunąć traumy i sprawić, że będzie się pamiętać tylko moment, gdy w ramiona wzięło się swoje dziecko, że ból, nawet jeśli trwał wiele godzin, przekuje się na dobre wspomnienie, w siłę.
Kalyta docenia kobiety – i jako położna ma za zadanie udowadniać im to na każdym kroku – wtedy, gdy poród nie postępuje, wtedy, gdy toczy się tak, jak powinien, ale kobieta ma chwilę zwątpienia i tuż po, gdy trzeba pochwalić, powiedzieć, że kobieta zrobiła wszystko najlepiej.
To ciężka praca, ale gdy słuchałam tej autobiografii odniosłam wrażenie, że Jeannette nie mogłaby robić nic innego, że tylko taką drogą mogła pójść, bo jej spełnienie jest wtedy, gdy spocona, zmęczona, obolała kobieta, przyjmuje z jej dłoni największy skarb swojego życia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

2 komentarze: