KARL TARO
GREENFELD
„TRIBURBIA”
(TŁ. BARBARA
GÓRECKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI,
WARSZAWA 2014
Nie będę
udawać – skusił mnie „Dym”*. Gdzieś przed moimi oczami
mignęła informacja, że jeśli podziwia się „Dym” i „Brooklyn
Boogie”**, to kolejnym krokiem powinno być przeczytanie „Triburbii”.
W „Dymu”
oparach unurzana, sięgnęłam po literacki odpowiednik. I między
rozczarowaniem a nie-rozczarowaniem huśtam się po tej lekturze. Bo
spodziewałam się czegoś innego. Jakiejś pochwały życia w
promieniach wstającego nad miastem słońca. Ale jeśli czytać tę
powieść w oderwaniu od moich oczekiwań, to wygląda zupełnie
inaczej.
To historia
kilku mężczyzn, którzy co dzień spotykają się na wspólnym
śniadaniu. Wszyscy mieszkają w modnej, nowoczesnej dzielnicy o wdzięcznej nazwie Triburbia. Ich dzieci chodzą do jednej szkoły, więc kontakty
nawiązały się mimochodem, mimo wszystko, mimowolnie. Tkwiąc nad
poranną kawą, czasem nawet nad porannym drinkiem, rozmyślają o
świecie, o swoim w nim miejscu, a mówią o tym, że jakaś knajpka
zamknęła podwoje, że bekon dziś zbyt przysmażony i zakładają
się w bzdurnych zakładach o wyimaginowany męski honor.
A w każdym w
środku dzieje się burza.
Bo inżynier
dźwięku jest podobny do pedofila, który podobno grasuje po okolicy
i boi się, że straci twarz w oczach sąsiadów, choć sumienie ma w
miarę czyste, wysprzątane. A żona inżyniera dźwięku ma problem
z uniesieniem przeszłości nad głową na tyle wysoko, by swobodnie
spacerować po „dzisiaj” i wciąż pali trawkę dla zaprzeczenia
prawom grawitacji.
Bo dramaturg
właśnie wyprowadził się z domu i okazało się, że teraz
częściej w nim bywa, że świetnie mu się wychowuje swoich pięciu
synów i że jego żona jest piękna.
Bo fotograf mody
jest utalentowany, ale przeszedł porażenie mózgowe i powłóczy
nogą. I wciąż martwi się o swoją siostrę.
Bo rzeźbiarz ma
kochankę niewiarygodnie podobną do swojej żony i chce wiedzieć,
dlaczego wybrał akurat ją.
Bo kucharz ma co
prawda kilka knajp, ale wciąż mu mało i nie wiadomo, czy nie goni
za karierą dlatego, że w domu ma dwie córki, bliźniaczki, które
identyczne z wyglądu, w środku się różnią – jakby jedna
podkradła drugiej talenty i zdolność myślenia.
Bo marionetkarz
sam wychowuje córkę, brak mu pieniędzy, ciągle rozpamiętuje
młodość i swoją karierę, która skończyła się nim, tak
naprawdę się zaczęła, a jego dziecko, chyba jako jedyne w
Triburbii dorabia, opiekując się innymi dziećmi.
Bo gangster, na
którego skinienie giną ludzie, nie potrafi sobie poradzić z córką
gnębioną w szkole przez koleżankę.
Bo pisarz, który
zarobił świetną kasę na swojej autobiografii zostaje oskarżony o
jej sfabrykowanie.
Nie nawdychałam
się „Dymu”, poczułam raczej zapach farb – tej, którą maluje
się nowe klatki schodowe w modnych, eleganckich dzielnicach i trochę
tej, którą szaleni artyści nakładają grubo na naciągnięte
płótna. Ręce zaś ubrudziłam klejem, gdy próbowałam posklejać
tą dzielnicę, jej mieszkańców przyszpilić do właściwych
numerów domów. Musiałam wziąć kartkę i zapisać sobie imiona,
połączyć je sznurkami relacji i okazało się, że „każdy z
każdym”, że przecinają się w najmniej spodziewanych miejscach,
że rysują dziwaczne wzory, że Triburbia cała jest siecią
zależności i w gruncie rzeczy powinna mieć kształt rogów, które
ktoś komuś przyprawia – nie mówię tu tylko o seksie, ale też o
biznesie, o przyjaźni, o stosunkach dobrosąsiedzkich. Tyle tylko,
że bohaterowie żyją w nieświadomości i co dzień spotykają się
na śniadaniu w jednej z okolicznych knajpek, do kieszeni chowają
przekonania, żale, podejrzenia, tylko po to, żeby wspólnie zjeść
jajecznicę, napić się i pogadać o pogodzie, wyniku meczu, albo
grasującym w dzielnicy pedofilu. Wiadomo przecież, że samotne
jedzenie źle wpływa na trawienie, więc warto na godzinkę czy dwie
zapomnieć o głębokim myśleniu i płytko poślizgać się po
niezobowiązującej pogawędce.
I to, co mnie
uderzyło to fakt, że ci ludzie w ogóle się nie znają. Że
spędzają razem kilkanaście godzin tygodniowo, a poza imionami nic
ich nie definiuje, że prawdziwa twarz już dawno nie wystawiona do
słońca, blednie gdzieś pod maską, że te maski tak przylgnęły
do prawdziwych twarzy, że chyba zdejmie się je razem ze skórą. To
smutny obraz naszych czasów – lęku przed drugim człowiekiem,
braku czasu na drugiego człowieka, braku czasu na wszystko inne, niż
zarabianie pieniędzy – żeby było szybciej, lepiej, znośniej na
świecie. Żeby śniadanie w knajpce i jakiś rejs luksusowym
jachtem, żeby zatkać uciekające życie jakimś korkiem, zatrzymać
i w tym życiu się nie nudzić. Tylko o to chodzi.
„Dym” się
chyba zestarzał i teraz modne dzielnice wyglądają inaczej. Inny
ruch powietrza, inne oddychanie, inny język, inne widoki, inni
ludzie. Wszystko dzieje się szybciej, migotliwiej i choć
konstrukcja jest taka sama – oś, na której podoczepiane małe
scenki, miniaturki, wprost do oprawienia w ramkę, to koło
„Triburbii” toczy się z większym rozmachem i pozostawia na
języku smak metalu. Bo przesłanie odczytałam raczej jako negatywne
– że świat zwariował, ale tylko dlatego, że ludzie zwariowali,
że niczego w życiu nie można być pewnym i że nie ostała się
właściwie żadna świętość, bo zbrukać można miłość,
przyjaźń, czyste sumienie. I że nie pozostaje nawet wspólne
śniadanie, bo nagle Triburbia stała się „passe” i trzeba jak
najszybciej szukać innego modnego miejsca na niby-życie.
Tą książkę mam na radarach odkąd się pojawiła. Bardzo mnie ciekawi, ale teraz ciekawi mnie też "Dym" o którym wspominasz tak często. Jakieś namiary? :)
OdpowiedzUsuńTo dwa świetne filmy, w których palce maczał Paul Auster. Gwiazdko - na Twoje życzenie - dodane :-)
Usuń