środa, 2 kwietnia 2014

OPARY DYMU

KARL TARO GREENFELD
„TRIBURBIA”
(TŁ. BARBARA GÓRECKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Nie będę udawać – skusił mnie „Dym”*. Gdzieś przed moimi oczami mignęła informacja, że jeśli podziwia się „Dym” i „Brooklyn Boogie”**, to kolejnym krokiem powinno być przeczytanie „Triburbii”.
W „Dymu” oparach unurzana, sięgnęłam po literacki odpowiednik. I między rozczarowaniem a nie-rozczarowaniem huśtam się po tej lekturze. Bo spodziewałam się czegoś innego. Jakiejś pochwały życia w promieniach wstającego nad miastem słońca. Ale jeśli czytać tę powieść w oderwaniu od moich oczekiwań, to wygląda zupełnie inaczej.
To historia kilku mężczyzn, którzy co dzień spotykają się na wspólnym śniadaniu. Wszyscy mieszkają w modnej, nowoczesnej dzielnicy o wdzięcznej nazwie Triburbia. Ich dzieci chodzą do jednej szkoły, więc kontakty nawiązały się mimochodem, mimo wszystko, mimowolnie. Tkwiąc nad poranną kawą, czasem nawet nad porannym drinkiem, rozmyślają o świecie, o swoim w nim miejscu, a mówią o tym, że jakaś knajpka zamknęła podwoje, że bekon dziś zbyt przysmażony i zakładają się w bzdurnych zakładach o wyimaginowany męski honor.
A w każdym w środku dzieje się burza.
Bo inżynier dźwięku jest podobny do pedofila, który podobno grasuje po okolicy i boi się, że straci twarz w oczach sąsiadów, choć sumienie ma w miarę czyste, wysprzątane. A żona inżyniera dźwięku ma problem z uniesieniem przeszłości nad głową na tyle wysoko, by swobodnie spacerować po „dzisiaj” i wciąż pali trawkę dla zaprzeczenia prawom grawitacji.
Bo dramaturg właśnie wyprowadził się z domu i okazało się, że teraz częściej w nim bywa, że świetnie mu się wychowuje swoich pięciu synów i że jego żona jest piękna.
Bo fotograf mody jest utalentowany, ale przeszedł porażenie mózgowe i powłóczy nogą. I wciąż martwi się o swoją siostrę.
Bo rzeźbiarz ma kochankę niewiarygodnie podobną do swojej żony i chce wiedzieć, dlaczego wybrał akurat ją.
Bo kucharz ma co prawda kilka knajp, ale wciąż mu mało i nie wiadomo, czy nie goni za karierą dlatego, że w domu ma dwie córki, bliźniaczki, które identyczne z wyglądu, w środku się różnią – jakby jedna podkradła drugiej talenty i zdolność myślenia.
Bo marionetkarz sam wychowuje córkę, brak mu pieniędzy, ciągle rozpamiętuje młodość i swoją karierę, która skończyła się nim, tak naprawdę się zaczęła, a jego dziecko, chyba jako jedyne w Triburbii dorabia, opiekując się innymi dziećmi.
Bo gangster, na którego skinienie giną ludzie, nie potrafi sobie poradzić z córką gnębioną w szkole przez koleżankę.
Bo pisarz, który zarobił świetną kasę na swojej autobiografii zostaje oskarżony o jej sfabrykowanie.
Nie nawdychałam się „Dymu”, poczułam raczej zapach farb – tej, którą maluje się nowe klatki schodowe w modnych, eleganckich dzielnicach i trochę tej, którą szaleni artyści nakładają grubo na naciągnięte płótna. Ręce zaś ubrudziłam klejem, gdy próbowałam posklejać tą dzielnicę, jej mieszkańców przyszpilić do właściwych numerów domów. Musiałam wziąć kartkę i zapisać sobie imiona, połączyć je sznurkami relacji i okazało się, że „każdy z każdym”, że przecinają się w najmniej spodziewanych miejscach, że rysują dziwaczne wzory, że Triburbia cała jest siecią zależności i w gruncie rzeczy powinna mieć kształt rogów, które ktoś komuś przyprawia – nie mówię tu tylko o seksie, ale też o biznesie, o przyjaźni, o stosunkach dobrosąsiedzkich. Tyle tylko, że bohaterowie żyją w nieświadomości i co dzień spotykają się na śniadaniu w jednej z okolicznych knajpek, do kieszeni chowają przekonania, żale, podejrzenia, tylko po to, żeby wspólnie zjeść jajecznicę, napić się i pogadać o pogodzie, wyniku meczu, albo grasującym w dzielnicy pedofilu. Wiadomo przecież, że samotne jedzenie źle wpływa na trawienie, więc warto na godzinkę czy dwie zapomnieć o głębokim myśleniu i płytko poślizgać się po niezobowiązującej pogawędce.
I to, co mnie uderzyło to fakt, że ci ludzie w ogóle się nie znają. Że spędzają razem kilkanaście godzin tygodniowo, a poza imionami nic ich nie definiuje, że prawdziwa twarz już dawno nie wystawiona do słońca, blednie gdzieś pod maską, że te maski tak przylgnęły do prawdziwych twarzy, że chyba zdejmie się je razem ze skórą. To smutny obraz naszych czasów – lęku przed drugim człowiekiem, braku czasu na drugiego człowieka, braku czasu na wszystko inne, niż zarabianie pieniędzy – żeby było szybciej, lepiej, znośniej na świecie. Żeby śniadanie w knajpce i jakiś rejs luksusowym jachtem, żeby zatkać uciekające życie jakimś korkiem, zatrzymać i w tym życiu się nie nudzić. Tylko o to chodzi.
„Dym” się chyba zestarzał i teraz modne dzielnice wyglądają inaczej. Inny ruch powietrza, inne oddychanie, inny język, inne widoki, inni ludzie. Wszystko dzieje się szybciej, migotliwiej i choć konstrukcja jest taka sama – oś, na której podoczepiane małe scenki, miniaturki, wprost do oprawienia w ramkę, to koło „Triburbii” toczy się z większym rozmachem i pozostawia na języku smak metalu. Bo przesłanie odczytałam raczej jako negatywne – że świat zwariował, ale tylko dlatego, że ludzie zwariowali, że niczego w życiu nie można być pewnym i że nie ostała się właściwie żadna świętość, bo zbrukać można miłość, przyjaźń, czyste sumienie. I że nie pozostaje nawet wspólne śniadanie, bo nagle Triburbia stała się „passe” i trzeba jak najszybciej szukać innego modnego miejsca na niby-życie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

*"Dym"
**"Brooklyn Boogie"

2 komentarze:

  1. Tą książkę mam na radarach odkąd się pojawiła. Bardzo mnie ciekawi, ale teraz ciekawi mnie też "Dym" o którym wspominasz tak często. Jakieś namiary? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dwa świetne filmy, w których palce maczał Paul Auster. Gwiazdko - na Twoje życzenie - dodane :-)

      Usuń