SIRI HUSTVEDT
„LATO BEZ MĘŻCZYZN”
(TŁ. JOANNA HRYNIEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014
Przerwa.
To słowo niesie za sobą jakiś brak.
Ale dla Mii ma ciężar kamienia. I jak kamieniem zostaje nim
uderzona. A pewnie ta przerwa jest lżejsza niż ona – bo młodsza.
Mąż Mii po trzydziestu latach małżeństwa, nagle zapragnął
czegoś zupełnie banalnego – romansu z koleżanką z biura.
Młodszą, może piękniejszą, pewniejszą siebie, bardziej się
starającą. Zostawia Mię z tym dziwnym słowem „przerwa”, które
pozwala mieć jakąś nadzieję. Ale Mia nie rozpatruje niuansów
językowych – po prostu się załamuje. I to nie jest eufemizm –
zatraca się w jakimś psychotycznym transie, wydaje jej się, że
wszyscy chcą ją skrzywdzić, nie panuje nad emocjami, pogrążą
się. Trafia więc na jakiś czas do szpitala psychiatrycznego.
A gdy wychodzi, musi unieść lato bez
swojego męża.
Wyjeżdża do rodzinnego miasteczka. I
nie – wcale nie poznaje tam, jak można by przypuszczać, kolejnego
mężczyzny, który leczy rany i sprawia, że świat jest znowu
piękny. To naprawdę lato bez mężczyzn. Bo to książka o
kobietach. Mia sama musi sobie dać radę z tym upałem, z tym, że
zawsze zasypiała przy jednym człowieku – od trzydziestu lat, ze
smarkami, które wiszą u nosa, gdy się płacze – a płacze dużo,
ze wspomnieniami, które pojawiają się znikąd, takimi absurdalnymi
uderzeniami, jak w policzek – wspomnieniem jego zapachu, albo
jakiegoś szczegółu garderoby.
Bierze się w garść choć trochę –
odwiedza często matkę, tak samo często jak jej przyjaciółki –
pięć pań, które w duchu i w zaciszu nazywa Łabędzicami. Słucha
ich opowieści – wszystkie są wdowami i już cały szmat czasu są
samotne, bezmężczyznowe. Mia podgląda, bo może to jest odpowiedź
na pytanie jak teraz żyć bez swojego męża?
Poza tym, jako nagradzana poetka (co
prawda dostała tylko jedną, mało znaczącą nagrodę, ale reklama
dźwignią handlu), będzie prowadzić warsztaty poezji dla siedmiu
rozentuzjazmowanych, pełnych życia nastolatek. Tu też staje w roli
obserwatorki, ale nie chce się uczyć, tu wolałaby przybrać rolę
mentorki i nauczycielki i chętnie przelałaby na te dziewczyny swoją
wiedzę - i nie mówimy tu o pisaniu wierszy. Mia czuje, że między
nimi krąży coś niedobrego, coś, co może zniszczyć czyjeś życie
i sięga pamięcią do własnego, niezbyt szczęśliwego,
dzieciństwa, żeby poszukać dla nich jakiejś lekcji, rozwiązania,
nauki.
Mia jest środkowa. Bo stoi pomiędzy
młodością, która jest budzeniem się do życia, a tym czasem, gdy
„śmierć przestaje być abstrakcyjna” [s.19]. Ogląda się raz w
jedną, raz w drugą stronę, chcąc wyciągnąć dla siebie jak
najwięcej, zapomnienie i akceptację własnej sytuacji. Choć nie
wychodzi jej to najlepiej, bo imię męża odmienia przez wszystkie
przypadki, łamiąc obietnicę o jego niewymawianiu...
To absolutnie nie jest łatwa książka.
Przy całej banalności historii miłosnej, czytanie jej to mocno
intelektualne ćwiczenie. Hustvedt zmusza nas do mentalnych pompek i
biegów przełajowych. Bo analizuje swoją sytuację z wielką
precyzją, rzucając kawałkami wierszy, portretami psychologicznymi,
odwołaniami do filozofii, a czasem mięsem. Jakby miała z tego
powstać jakaś mieszanka, która sprawi, że napięcie, które czuć
w tej książce, w końcu wybuchnie i będzie można odetchnąć.
Złapać oddech.
Ale gdy balonik zostaje przekłuty, to
tam na mecie pozostaje dziwna pustka – jak to, już? Z takim
zapałem i zapatrzeniem człowiek wspina się na górę fabuły, że
gdy nadchodzi koniec, to jest jak sekundowy z niej zjazd. I
refleksja, że nasz umysł będzie silniejszy, bo dobra gimnastyka
nie pozwala zastygnąć.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz