poniedziałek, 7 kwietnia 2014

DALEJ, MARTA, DALEJ!

MARTA KISIEL
„NOMEN OMEN”
WYDAWNICTWO UROBOROS, WARSZAWA 2014
WYDAWNICTWO NALEŻY DO GRUPY WYDAWNICZEJ FOKSAL

Salka ma dość. Tak niezwyczajnie i nie po prostu.
Bo ma dwadzieścia-parę lat i chce uciec z własnego domu, żyć sama, z dala od niego – to zrozumiałe, bo na każdego przychodzi takie pragnienie. Ale nie każdy musi uciekać przed matką, która koniecznie chce rozdziewiczyć swoją córkę i podarować jej rozkosze zmysłowe, nie każdy musi uciekać przed ojcem naukowcem i bratem, Niedasiem, który wdeptuje twoje ego w podłogę. I do tego jest darmozjadem, leniem, zakałą rodu, a mimo to wychwalany pod niebiosa, na rękach noszony o hołubiony przez całą rodzinę.
A Salka zatrzasnęła drzwi swojego rodzinnego domu, gdy usłyszała, jak matka zachwala telemarketerowi rozłożystość jej bioder, potencjał erotyczny i moc, która czyha w jej bujnym ciele. Ciało owszem, Salka ma bujne, nawet zbyt bujne tu i ówdzie, ale chciałaby jego bujność zachować dla siebie, a nie obdzielać nim pół miasta. Pakuje więc w walizkę parę rzeczy i po prostu się wyprowadza. Do Wrocławia. Na Lipową 5. I nie ma pojęcia czemu taksówkarz nie chce jej zawieźć pod same drzwi, tylko zostawia gdzieś parę przecznic dalej. Dopiero potem okazuje się, że mieszkanki uroczej, troszkę zagraconej willi, nie są zwyczajnymi staruszkami, lat około 80. Że widzą więcej, czują więcej i więcej mogą.
Są w tej książce tajemnicze szepty w słuchawce telefonu, radio, które nie odbiera fal radiowych, jakieś nitki, po których można dojść od kłębka, jest wojenny i po-wojenny Wrocław, jako miasto magiczne, jest Niedaś, co chce utopić Salkę w rzece, a może nawet kogoś zamordować, a tu i ówdzie, jak rodzynki powtykane w ciasto, tkwią poważne przemyślenia na temat kondycji ludzkiej, winy, kary i odkupienia. No i jest tyleż przystojny, co oczytany młody doktorant, który w końcu sprawia, że w Salce budzi się seksapil (o ile w tak nieporadnej i niewymiarowej osobie drzemie coś takiego).
A wszystko napisane językiem genialnym, bo inteligentnym, acz humorem przeładowanym, do granic wytrzymałości mięśni brzucha czytelnika. Śmiałam się do łez, do rozpuku, do czkawki, od ucha do ucha i z całego serca. I jeszcze na dodatek skręcałam się ze śmiechu i zrywałam boki. Nie znam we współczesnej polskiej literaturze drugiego autora, który tak umiejętnie bawi się młodą polszczyzną, który potrafi wycisnąć potoczny język jak cytrynkę i wyczarować coś wyrafinowanego z tej wytłoczki.
Marta Kisiel jest okrutna. Zaserwowała swoim czytelnikom cztery lata milczenia. Cztery lata posuchy. Cztery lata wyczekiwań. Ale te cztery lata to były chyba jakieś ćwiczenia samodoskonalące, jakiś obóz pracy może, bo powróciła z książką pełniejszą, dojrzalsza, spójną i fabularnie dopracowaną. O ile „Dożywocie” było świetnym, lekkim debiutem, nad którym można się było po-zaśmiewać w tramwaju, o tyle „Nomen omen” to już pełnoprawna powieść, ze wszystkimi chwytami, jakie można wykorzystać, by trzymać w napięciu, by rozdziawione szczęki brzękały o ziemię, by zakochać się na nowo i na stałe. I pozostaje tylko mieć nadzieję, że cztery to nie jakaś magiczna martowa liczba, że teraz nie da na siebie czekać tak długo (choć jeśli miałoby za cztery lata wyjść coś równie dobrego, to warto czekać), pozostaje tylko wspólnymi siłami całej powiększającej się rzeszy fanów, krzyczeć „Dalej, Marta, dalej! Pisz i nigdy nie przestawaj!”


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Foksal]

2 komentarze:

  1. Mój egzemplarz leży i cierpliwie czeka, a ja się nie mogę doczekać, kiedy się wreszcie do niego dobiorę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, pewnie woła cię gromkim głosem! Jeśli czytałaś "Dożywocie", to masz zaledwie przedsmak tego, co Cię czeka teraz :-)

      Usuń