FRIEDRICH ANI
„LUDZIE ZA ŚCIANĄ”
(TŁ. ELŻBIETA KALINOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013
Tabor nie ma ojca. A może gdzieś
jest? Gdzieś w dalekim lub bliskim kraju? Może żyje, a może nie.
Po prostu zniknął z jego życia. Zabrał się. Uciekł. Nie
egzystuje.
Mężczyzna ma ponad pięćdziesiąt
lat. Nakazał sobie nie potrzebować ojca i żyje w przeświadczeniu,
że już go nie ma. No bo nie odzywać się trzydzieści lat, to jak
śmierć.
Tymczasem pewnego dnia w słuchawce
słyszy jego głos. Głos mówi, że kuleje, że bywał tu i tam, że
gdyby Tabor chciał, to mogliby się spotkać, to mógłby mu
opowiedzieć...
Tu sygnał rozłączanej rozmowy...
Może coś się stało? A może zwyczajnie zabrakło drobnych...
Życie Tabora znów wywraca się na
lewą stronę. Jedzie do rodzinnego miasta, które porzucił wiele
lat temu, by odnaleźć ojca. Jest w tym szkolony – przez
dwadzieścia lat pracował w policji, w sekcji do spraw poszukiwań.
Ma swoje sposoby, by odnaleźć kogoś, kto zostawia jakikolwiek
ślad. A tu śladem jest niedokończona rozmowa telefoniczna...
Tabor nie ma pieniędzy, więc musi się
gdzieś zatrudnić. Stawia na to, co umie robić najlepiej –
zostaje prywatnym detektywem. Jego pierwsza sprawa, to restaurator,
który zaginął dwa lata wcześniej. Żona ma przeczucie. Żona
chciałaby, żeby wznowić węszenie. Tabora staje na przeciw tej
sprawy, a ona prowadzi go w dziwne rejony, w miejsca, w których
nigdy nie był, ale też w te z odległej przeszłości.
„NDR Info” wedle słów z okładki
książki, napisało, że „Ludzie za ścianą” to książka z
ogromnym poczuciem humoru. Przecieram oczy ze zdziwienia. Zaglądam
jeszcze raz między strony, choć nie chcę, czuję organiczny strach
przed tą powieścią. Nie widzę tam uśmiechniętych twarzy. Ja nie
jestem uśmiechnięta. To książka duszna, bijąca po twarzy, pełna
niepokojów, lunatycznych scen. Tabor w tej powieści chodzi wciąż
w oparach alkoholu – tu jedno piwo (na jednym nigdy się nie
kończy), tam jakiś wymyślny drink, który w nazwie ma Rosję,
wciąż i wciąż znieczulanie się procentami. Widzę jego sylwetkę,
jak lekko chwieje się na pustej, zimnej ulicy. Jak idzie od baru do
baru, usprawiedliwiając się tokiem śledztwa. Jest przymglony, a ja
wraz z nim obijam się o kartki tej książki, boleśnie raniąc się
w łokcie, w kolana.
Tylko, że on zachowuje jasność
umysłu, jest od zawsze znieczulony – tak jak większość postaci,
przewijających się przez tę powieść. Ja nie mam takiej
odporności i często ląduję twarzą w tekście. To ciężka
książka. Pomimo formy, jaką jest kryminał, która powinna być
lekka, toczyć się wartko, przeskakiwać ze zdarzenia w zdarzenie.
Ale za bardzo siedzimy w głowie Tabora, za mocno wchodzimy w jego
klatkę piersiową. Robi się z tego psychoanaliza, babranie się w
świecie, w którym nie jest różowo. I wszystkie postaci są jakieś
powykrzywiane, jakieś poobijane, wybrakowane – jednemu brakuje
szczęśliwego dzieciństwa, a innemu spokojnej starości.
I gdzieś pomiędzy tym wszystkim jest
moje niedowierzanie – że tak można wyprowadzić czytelnika w
pole, że tak można go omamiać, a potem zaskoczyć, że daje się
na tacy piwo, a ono okazuje się mocnym samogonem.
To bimber ze słów – odurza.
Tylko że trzeba się przygotować na
picie raczej na smutno.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Czarne]
Kocham twoje recenzje, ich spokój, metafory, jakich używasz.
OdpowiedzUsuń