wtorek, 12 czerwca 2012

NIETYPOWE ALE TYPOWO ZAKRWAWIONE CIAŁO


ANNA FRYCZKOWSKA
„STARSZA PANI WNIKA”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Halina i Dzidka mieszkają blok w blok. Na szarym warszawskim osiedlu, na którym nie dzieje się prawie nic. Dzieją się tylko niedzielne msze, na które Dzidka chodzi, a Halina nie, bo nie wierzy w Boga. I poranne spacery „z kijkami”, na które Halina chodzi, a Dzidka nie, bo chyba jej się nie chce. I rytualne, codzienne, niezmienne, naprzemian-staruszkowe dokarmianie okolicznych kotów, które mają swój dom obok śmietnika, który to dom rezolutne staruszki postawiły im w świetle osiedlowego prawa, popartego zbieraniem podpisów pod petycją. Bo czasami dzieją się też petycje, które trzeba najpierw wymyślić, potem napisać, a na końcu obejść kilka bloków, żeby stosowną ilość podpisów pod petycją zebrać. I żeby słowu wymyślonemu mogło stać się zadość. Bo nic poza prawem!!!!
I brzmi to prawie jak nudny serial telewizyjny o „moherowych beretach”. Nic bardziej mylnego!
Bo Dzidka i Halina obiecały sobie, że nigdy nie włożą nic moherowego na głowę! I nigdy po moherowemu nie będą - co ważniejsze! - myśleć. Stworzyły nawet kodeks anty-moherowy. W tym kodeksie wypunktowały sobie, na prywatny użytek, czego robić im nie wolno, żeby nie być posądzone o bycie zdziadziałymi babinkami. Oznaką starości jest na przykład narzekanie na młodzież i szminka na pomarszczonych ustach – ostatniego Dzidka akurat nie chce przyjąć do wiadomości, używając jej hojnie i w jej mniemaniu zalotnie. Bo Dzidka nie ustaje w strojeniu się i ubieraniu butów na obcasie. Halina zaś gustuje w wygodnych adidasach, które nadają się do szybkiego chodu, aby utrzymać formę. Wydaje się, że życie mają zorganizowane, że wszystko jest na swoim miejscu i zdarzyć się już nic efektownego nie może. Że świat poukładany, że codzienne wspólne gotowanie obiadów trzeba tylko odhaczyć, a potem do wieczora już nic. Tu też nic bardziej mylnego!
Po pierwsze Halina jest babcią – ma na utrzymaniu przeszło trzydziestoletniego wnuka, który je za dwóch piętnastolatków. Gruby, niezdarny, odznaczający się wykwalifikowanym lenistwem i wyjątkowym brakiem wiary w siebie. Babcia mu nadskakuje, dzieli się emeryturą, obiadki szykuje i nie zwraca uwagi na to, że wnuk zrezygnował z pracy, bo tak mu po prostu było wygodniej... Cały czas usprawiedliwia „chłopca” tym, że matka porzuciła go w dzieciństwie i wyjechała do Stanów, skąd nadchodziły tylko kartki urodzinowe, a nigdy nie było zaproszenia i że ona za matkę, która z jej to łona wyszła, musi teraz odpokutować. Wiec niańczy Jarcia, sprząta za niego i przymyka oczy na film z Azjatką, przy którym Jarcio wydaje jakieś dziwne, stłumione dźwięki, dochodzące z czeluści zamkniętego pokoju.
A to od Jarcia się wszystko zaczyna...
Bo gdy siedzi on sobie w kawiarni, czyta książkę o tym, jak zostać playboyem, zauważa piękną kobietę, która przypadkiem okazuje się lekarzem dermatologiem i przypadkiem zauważa u Jara (poza domem Jarcio tajemniczo zmienia się w Jara) znamię, które na szybko, w kawiarnianym zaimprowizowanym gabinecie kwalifikuje jako znamię do wycięcia. I Jaro w swoim zafascynowaniu tą piękną kobietą, aby nie wyjść na malkontenta i bezrobotnego nauczyciela WF, z tuszą godną dwóch nauczycieli naraz, stwierdza, że jest prywatnym detektywem. I z miejsca niemal dostaje pracę – odnaleźć męża pięknej dermatolog, który zostawił ją i, wyprowadzając się, zabrał cenny obraz,w istocie należący do niej.
Jaro zlecenie przyjmuje, mając z detektywem wspólnego tyle, że detektyw i on mają swoje wizytówki. Z tym, że Jaro zamówił swoje, bo były w promocji...
I tu oczywiście wkracza rezolutna Halina, która za nic w świecie nie chce, aby wnuk znów stracił wiarę w siebie, a przez to ona straci jakiekolwiek szanse na jego wyprowadzkę jeszcze za jej życia... Wkracza z impetem i postanawia po cichu, jak mały, zwinny krasnoludek, pomóc wnukowi i podrzucać mu niewinnie, mimochodem, przypadkowo, jakieś tropy.
Szybko jednak sprawa nabiera rumieńców, bo pojawia się trup.
A do tego na osiedlu zaczyna grasować morderca kotów...
A to wszystko już na samym, samym począteczku 440 stronicowej knigi...
Nietypowe postaci jak na kryminał. Nietypowe tło, jak na kryminał. Nietypowy język. Nietypowe śledztwo. Ale bardzo typowy trup. Bardzo typowe zaginięcie. Typowe poszlaki i typowe dla kryminału zaskoczenie na końcu.
Podobała mi się lekkość, z jaką Fryczkowska igra z zakrwawionym ciałem. Nadaje mu lekkości, śmieszności, ale każe mu się wykrwawiać dokładnie w taki sam sposób, jak ciała z przejmujących dreszczem thrillerów psychologicznych. Pokazuje sprawę mordercy kotów i zgraję staruszek, które wierzą, że są jeszcze młode, jak szukają sprawcy i wkładają w to całą swoją energię. Śmieszne, karykaturalne... ale tylko na pierwszy rzut oka. Pod powłoką jest prawdziwe cierpienie, prawdziwa brutalność i niebezpieczeństwo. To, że Jarcio mieszka z babcią, że idzie rano do łazienki wyprać zaplamione mokrymi snami prześcieradło, bawi. Ale już za chwilę okazuje się, że ta sytuacja ma drugie dno. Że gdzieś pod powłoką są wyrzuty sumienia, brak ciepła, nie-miłość. Łyka się tę książkę, nie myśląc tak naprawdę o tym, że ona jest o tym wszystkim, co we współczesnym świecie złe. Dopiero po chwili stwierdza się, że jest bardzo bardzo gorzka i że właściwie trzeba by ją było popić. Obok całej ogromnej dozy rozrywki, wyobrażeń, jakie niosą za sobą te pokraczne, przerysowane postacie, czuję też pustkę, jaką każda z nich nosi w sercu. I pamiętam, że warto obok tego śmiechu zapłakać. Choćby i nad kotem, któremu płonie futerko...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz