środa, 20 czerwca 2012

MENTORKA


MURIEL SPARK
„PEŁNIA ŻYCIA PANNY BRODIE”
(TŁ. ZOFIA UHRYNOWSKA)
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY, WARSZAWA 1972

Pierwszy raz przeczytałam o tej książce u Lirael. Cenię sobie jej zdanie. Lirael nie była zachwycona, choć zaintrygowana. A mnie ta książka jakoś zawołała. I gdy znalazłam ją w antykwariacie za śmieszną wprost cenę – musiałam kupić.
Moja głowa rozdzieliła się na dwa przy czytaniu tej książki. Stałam się podzielona.
To historia nauczycielki, panny Brodie, która przeżywa pełnię swojego życia. „(...) moja pełnia zaczęła się na dobre. A to jest takie nieuchwytne. Pamiętajcie, dziewczynki, jak dorośniecie, musicie bardzo uważać żeby jej nie przegapić, obojętnie, na jaki okres życia przypadnie. I wykorzystać ją do cna. (…) Pełnia to ten moment w życiu człowieka, dla którego się rodzimy. (…)” [s.12]
Nie do końca jestem uświadomiona na czym polegała pełnia panny Brodie. Wedle jej słów to odnalezienie swojego powołania. Jej powołaniem jest edukacja dziewcząt w konserwatywnej, zastygłej w przeszłości, skostniałej szkole. Ale nie jest to zwykła edukacja. Nauczycielka każe dziewczętom otwierać podręczniki do historii, przytrzymywać jej dłońmi, by żadna przypadkowa wizytacja nie miała wątpliwości, że odbywa się lekcja historii, a sama opowiada własne historie. O swoim narzeczonym, który poległ na wojnie, o tym, jak bardzo był przystojny i jak wiele panna Brodie straciła, tracąc jego młode ciało. Otwiera dziewczęce, chłonne umysły - ma doskonały kluczyk, jakim jest budząca się powolutku, niedostrzegalnie, ich seksualność – i leje tam swój eliksir. Albo jad. Chce stworzyć rzeszę, zastęp małych panien Brodie. Stworzyć z nich creme de la creme – najlepsze, najwspanialsze, naj... Nauczyć je swojego punktu widzenia, nauczyć je kochać taką sztukę, jaką ona sama ukochała, a gardzić tym, co nowoczesne i postępowe. Kobieta jest zafascynowana ideologią faszyzmu – gdzieniegdzie wtrąca pochwalne peany na cześć Mussoliniego. To początek lat trzydziestych XX wieku. Można usprawiedliwić pannę Brodie, że nie tylko ona ulegał niezdrowej fascynacji, że to my – z perspektywy czasu, z perspektywy wszystkich zwęglonych, spalonych, zaduszonych ciał, widzimy faszyzm jako zbrodniczą ideologię, jako omamianie umysłu, jako truciznę, która w konsekwencji zabiła miliony niewinnych. Panna Brodie uległa – jako jedna z wielu. Mogę jej to wybaczyć. Nie mogę natomiast wybaczyć tego, że wybrała sobie sześć dziewcząt, najbardziej podatnych na jej słowa i zaczęła jej lepić, upiększać, dopieszczać na swój obraz i podobieństwo. Wybrała pewnie bardzo przemyślnie – wie, jakie ma możliwości z każdą z nich, jakie są wady i zalety każdej, z którą może igrać na wyższym poziomie, a którą pozostawić na nizinach. Sześć szans na to, że jej się uda, że któraś wyjdzie z dokładnie taką samą twarzą, jaką ona co dzień widzi w lustrze.
Od jakiegoś czasu dyrektorka „czyha” tylko na jeden nierozważny krok nauczycielki – chce ją złapać na czymś, co jest jawnie sprzeczne z regulaminem szkoły, by mieć szansę na jej zwolnienie. Różnią się między sobą podejściem do edukacji. „Słowo 'edukacja' składa się z przedrostka 'e' od 'ex' (…) czyli wyprowadzam. Dla mnie edukacja to wydobywanie tego, co istnieje w umyśle ucznia. Dla panny Mackey to wprowadzanie czegoś, czego tam nie ma, a tego ja nie nazywam edukacją, nazywam to wtłaczaniem.” [s.37] Wielokrotnie dyrektorka proponowała pannie Brodie przeniesienie się do szkoły nowoczesnej, postępowej, gdzie sprawdziłaby się lepiej. Ale panna Brodie za cel obrała sobie skostniałe środowisko, potajemne lekcje, na których zabiera dziewczęta do teatru i na główne ulice miasta, pokazując perełki sztuki. To trudniejsze do realizacji, niż w miejscu, które z założenia jest otwarte na takie działania, jakie uskutecznia kobieta. Ma w głowie misję, cel, zbawienie – samej siebie poprzez wyedukowanie paru dziewcząt. Obok wszystkiego toczą się miłosne podboje – samej panny Brodie oraz dziewcząt, które dorastają pod jej okiem, ale też wtedy, gdy ona oczy ma zamknięte.
Moja dwoistość wynika z faktu, że książka jest napisana specyficznie, jakby prześmiewczo. Jakby każda z dziewcząt, a dzięki temu my, traktowała swoją nauczycielkę jednak z przymrużeniem oka. Jakby poddawały się jej, ale tylko do pewnego stopnia, do pewnej granicy. Jakby rozmawiały z nią, a w pewnej chwili odwracały się do czytelnika i puszczały oko, mówiąc - „spokojnie, wiemy, co tak naprawdę knuje panna Brodie, nie damy się, tak jej tylko wmawiamy”. Choć przecież to nieprawda, bo jedenastolatki nie potrafią być ironiczne, nie potrafią być tak bardzo dwulicowe, nie potrafią walczyć bronią, jaką posługuje się nauczycielka. I stąd moja dwoistość. Bo raz myślę, że panna Brodie też gra, a raz, że robi to wszystko nieświadomie, że to naprawdę jej wymyślona misja, jej sposób na zbawienie, jej sposób na życie.
To książka przede wszystkim o tym, jak gąbczaste, jak mocno otwarte są umysły młodych ludzi. Jak fascynujące, ale równie mocno przerażające jest ich kształtowanie – położenie na wielkim kole garncarskim i utworzenie z nich tego, co się chce. Jak wielka jest moc stwórcy. Jak wielka jest siła tego, kogo rozbudzona jedenastoletnie panienka spotka na swojej drodze.
To książka o tym, jak wielkie musi mieć powołanie nauczyciel i jak wielkie ryzy, w których musi się trzymać, żeby nie zacząć manipulować uczniem w miejsce jego stymulowania. To książka o granicach – o tych, które niby nieprzekraczalne, przekracza się jednym krokiem. Czasem nieostrożnym, a czasem w pełni zamierzonym. I obojętnie, czy stadko panny Brodie jest z lat trzydziestych czy z teraźniejszości – to książka o ogromnej odpowiedzialności, jaką niesie za sobą bycie czyimś mentorem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz