wtorek, 27 marca 2012

SŁOŃCE NA BOSYCH STOPACH

DAVID SHALLECK, EROL MUNUZ
„ŚRÓDZIEMNOMORSKIE LATO”
(TŁ. SYLWIA TRZASKA)
WYDAWNICTWO LIETRACKIE, KRAKÓW 2012

Uwielbiam zbiegi okoliczności. Takie malutkie cudeńka, które się zdarzają i poprawiają humor na cały dzień. Książkę Davida Shallecka wzięłam ze sobą w podróż tramwajem przez całe miasto. Otworzyłam, zazdrośnie kryjąc okładkę w dłoniach, słońce grzało przez szybę, wpłynęłam w historię. I nagle jednym uchem usłyszałam nad sobą donośne głosy, pełne wigoru i ciut za głośne, jak na Polaków. Włosi! - wykrzyknęłam w duchu. A mój wzrok spadł na włoskie Buon giorno, które przeczytałam w książce! Uśmiechnęłam się, bo gdyby zaglądnęli mi przez ramię, to zobaczyliby, że czytam o nich. Uśmiechnęłam się i przywitałam z książką – Buon giorno, Davide!
To autobiografia, pamiętnik, wspomnienia, książka podróżnicza i książka kucharska. Miesza w sobie style, smaki, doznania, opowieści. Zmieszany jest David, który postanowił w jednej chwili zmienić swoje życie, a w drugiej zaczął się zastanawiać jak. Zrezygnował z pracy w restauracji w USA - załoga go nie słuchała, nie wykonywała jego poleceń i nie mógł tam gotować tak, żeby pieścić podniebienia. Tylko gdzie teraz? Co teraz?
Jego zdaniem kolebką smaków, najbardziej zbliżonych do smakowania nieba, są kraje śródziemnomorskie – stąd jedzenie poszło w świat i stąd David chce zacząć – od Francji i Włoch. Nie wychodzi mu najlepiej. „W niektórych kuchniach panował chaos, w innych dobra organizacja i dyscyplina.(...) Kłótnie przeradzające się w bójki bywały rzadkością, ale nie można ich było wykluczyć(...). Kiedyś widziałem, jak szefowa oblała gorącą wodą spod makaronu klapy smokingu swojego męża, kierownika sali. Innym razem właściciel, kopiąc garnek, złamał sobie palec u nogi, a potem rękę, waląc nią o ścianę – wszystko w trakcie serwowania obiadu!(...) Gdzie indziej zalany w trupa właściciel przystawił mi pistolet do czoła, żeby się upewnić, że doceniam kunszt kulinarny jego żony.” [s.47-48] Czasem spał w schowku na bieliznę stołową, czasem kąpał się w wodzie cuchnącej bagnem, czasem go ignorowali, a czasem warczeli na niego – był cudzoziemcem w kuchniach państw, w których każdy sądzi, że gotuje lepiej od całego świata. Ale stał z boku, słuchał, patrzył. Niestety niejednokrotnie ktoś wskazuje mu drzwi – nie brak mu chęci i umiejętności, brak mu siły, zdecydowania, charyzmy, która cechuje dobrego szefa kuchni. 
I nagle dostaje szansę – zaokrętowanie na pięknym, wielkim jachcie z nieprzyzwoicie bogatymi właścicielami, rodowitymi Włochami, którzy doskonale wiedzą czego chcą na talerzu. Signora i Dottore to smakosze – kobieta przedstawia Davidowi listę wymagań – świeże składniki, dania lekkie, głównie ryby i owoce morza, kierowanie się regionem, w jakim aktualnie się znajdują, a żadne danie nie może się powtórzyć. I co najważniejsze – w kuchni będzie sam sobie panem i władcą! Robi wszystko – od ułożenia menu, zakupów, gotowania, po zmywanie naczyń. Wszystko w małej kuchni pod pokładem, gdzie karierę przyjdzie mu zacząć od całonocnego przyjęcia na 200 osób.
Witajcie na Serenity – jak na ironię we włoskim to „spokój”.
David opowiada – o tym, jak robi cacciucco, do którego potrzeba pięciu rodzajów ryb na każde „c” w nazwie potrawy, o tym, jak musiał pogodzić krewetkowy konflikt pracodawców, o tym, jak przeżywali burzę, o tym, jak przygotował tuńczyka na kamieniu, o tym, jak do kuchni zeszła Signora ugotować swoją specjalność, o tym, jak z ośmiu osób zrobiło się na przyjęciu szesnaście, o tym, jak żywić psa właścicieli i o tym, jak Dottore wziął ster w swoje ręce, a on musiał gotować i „miał wrażenie, jakby wszystkie kuchenne czynności (...)wykonywał siedząc na dwuosobowej huśtawce na placu zabaw, będącej w najniższej pozycji”. [s.204]
David opowiada, ale brak mu tego gawędziarskiego tonu, tej swobody w żonglowaniu słowami, zawieszeń głosu i zaskakujących point. Wynika to z faktu, że chce być profesjonalistą w każdym calu – powiedzieć wszystko zgodnie z prawdą, odmierzyć godzinę i pogodę za bulajem, tak, jak odpowiednią ilość soli morskiej i pomidorów. Nie ma tu miejsca na pomijanie faktów, po to, by opowieść była pikantniejsza. 
To prawda, że czaruje alchemią kuchenną – odmalowuje przede mną krewetki, ryby, cytryny, świeże chrupiące pieczywo, panna cottę, a ja przełykam ślinę i robi mi się dziwnie pusto w żołądku. Ale gdy jedzenie opuszcza kambuz i David zostaje ze swoim pamiętnikiem, ładną pogodą i zadowoleniem/niezadowoleniem pracodawców, bądź historiami z życia załogi, przestaje być magicznie. Jest zwyczajnie i tak, jakbym wyjrzała za okno. Nie czuję czarowności tych chwil, nie czuję oddechu ulgi tuż po burzy, która kołysała jachtem przez całą noc, nie czuję dumy, jaka powinna towarzyszyć szefowi kuchni zaraz po posprzątaniu kuchni, wieńczącej udane przyjęcie.
Jestem wdzięczna za słowniczek terminów żeglarskich dołączonych do książki, bo „gdy Kevin, cały w nerwach, wykrzykiwał zwięzłe komendy:
-Podwójnie zrefować grot! Ian, wybierz fały foka! Scott, centruj bom! Nigel, napręż mocno baksztagi! Rick, David, do fałów i spuszczać żagiel! Reszta wybiera i wiąże refsaizingami. Tempo!” [s.297] – to ja gubiłam się i otwierałam oczy ze zdziwienia. David musiał być pełnoprawnym członkiem załogi, musiał umieć obchodzić się z żaglami, musiał zaliczać nocne warty, tak, jak cała reszta. Te wszystkie fały, forpiki i raksy weszły w jego usta jak blanszowanie, opiekanie, technika saute i zwykłe gotowanie. Tu też chce być profesjonalistą i chce się sprawdzić. Ale o ile choć trochę orientuję się w zastosowaniu niskich temperatur do obróbki cieplnej żywności, tak w stawianiu masztów zupełnie nie.
Dlatego wolę, gdy piecze tort czekoladowy, albo gotuje makaron z dużą ilością pomidorów. I uśmiecham się do niego, gdy z pokładu, na którym jeszcze przed chwilą się opalał, zbiega do swojego kambuza, niosąc na stopach promienie słoneczne i staje przy kuchence, która kołysze się i której obramowanie, mające chronić przed wywracaniem garnków, nie zdaje egzaminu, gdy zawsze boso i w krótkich spodenkach czaruje nad rozgrzaną patelnią posiłek z najświeższych produktów. Wtedy dopiero, paradoksalnie, czuję słońce na pokładzie.

Książka swoją premierę będzie miała 19 kwietnia 2012

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

1 komentarz:

  1. Z gotowaniem jestem na bakier, ale uwielbiam czytać o kulinarnych sprawach :)

    OdpowiedzUsuń