piątek, 23 marca 2012

MÓJ OŁÓWKOWY GURU

DOUGLAS COUPLAND
„PODDANI MICROSOFTU”
(TŁ. JAN RYBICKI)
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 1996

Coupland to jeden z trzech autorów, do czytania których zasiadam zawsze z ołówkiem*. I ołówek nieustannie krąży po kartkach, zakreśla, podkreśla, stawia wykrzykniki. Książki Couplanda mają bowiem dla mnie oprócz fabuły – zawsze trochę absurdalnej, trochę śmiejącej się przez łzy, a trochę takiej, że przecieram oczy ze zdumienia – wymiar intelektualno/skarbczykowo/sensoegzystencjalny... Jego bohaterowie prócz tego, że się zakochują, że jedzą śniadanie, że pracują, że oglądają filmy, to MYŚLĄ. I każą nam myśleć razem z nimi. Każą zastanawiać się nad każdym podkreślonym zdaniem. Nad Big Mackiem w McDonaldzie roztrząsają co jest istotą tożsamości, co tak naprawdę różni jednego człowieka od drugiego, a grając w grę komputerową zastanawiają się czy nadejdzie taki dzień, że maszyny przegonią człowieka w myśleniu. Za to kocham Couplanda, za to podsuwanie między kęsami prozy rozważań intelektualnych. Za dawanie szansy na myślenie o tym, o czym na co dzień się zapomina.
A dodatkowo „Poddani Microsoftu” to dla mnie książka niemal magiczna – Coupland jakby pobiegł znacznie szybciej, niż inni ludzie, zaglądnął do roku 2012, wrócił i napisał u siebie, niemal 20 lat wcześniej, to, co u nas widział. To, jak mało mamy czasu, jak wiele zależy od techniki, jak zapominamy, żeby patrzeć w gwiazdy, jak w kuchenkach mikrofalowych, ustawionych wprost na biurkach, na których mamy komputery, przygotowujemy pseudodania i jemy pseudoobiady. Sami, bo na przyjaciół nie wystarcza czasu.
W „Poddanych Microsoftu” opisał grupę przyjaciół, którzy pracują dla Billa (w domyśle i bardzo wprost to oczywiście Gates). Wyłapują błędy w oprogramowaniu, przychodzą do pracy z samego rana, a wracają do domu tuż przed ponownym wyjściem z domu. Żyją przy swoich biurkach, oddychają komputerami. Każdy z nich czeka na czas, gdy akcje, które wykupili wraz ze wstąpieniem do korporacji, będą warte tyle, żeby móc odejść z firmy bogatszym i szczęśliwszym. A potem podobny scenariusz – Karaiby, drinki z palemką i ewentualnie duży batut przed domem, kupiony za ogromne pieniądze. Tylko tak naprawdę, żaden z nich nie wie, co robić, gdy już zrezygnuje się z pracy. Z jednego schematu wskakuje się w drugi, po drodze zapominając, jak się nazywasz i kim chciałeś być, gdy dorośniesz. 
Jeden z piątki przyjaciół porzuca jednak firmę i tworzy własny projekt – genialną grę komputerową, opartą na najlepszej, najbardziej poważanej, najbardziej pożądanej zabawce w historii ameryki – na Lego. Zaprasza cała paczkę do siebie, żeby wraz z nim tworzyli Oop! Uciekają – pakują wszystkie gry komputerowe i wszystkie ubrania i jadą tworzyć nowy lepszy świat. I zabierają ze sobą wszystkie schematy, od których chcieli uciec. Programowanie do rana, po to, by rano zacząć od nowa, problemy w związkach międzyludzkich, mityczne pragnienie, aby zarobić tyle, żeby móc przestać pracować...
Pośród wszystkich „obrazków z życia” jakie przybliża nam Daniel, narrator powieści, poddany Microsoftu, najmocniej uderzył mnie jeden. Gdy ona i on, znajdą trochę czasu wolnego, taki skrawek życia, w którym nie muszą klikać w klawiaturę, nie idą na spacer, nie idą do kina, nie idą na basen. Jadą. Ogromnymi, długimi, niekończącymi się autostradami. Dojeżdżają gdzieś i zawracają, po to, by znów usiąść do pracy. A gdy już się zatrzymają, to po to, żeby zobaczyć kampus – kampus Apple'a na przykład. Porównać z kampusem Microsoftu, z jakiego się wyrwali. Porównać stołówkę, parking, fotele. Porównać, czy Apple daje siłownię, czy kort tenisowy. Porównać marki samochodów, zaparkowanych przed wejściem do kampusu. To jak sekta, od której nie można się uwolnić, jakby bez Microsoftu nie istnieli, jakby bez komputera nie umieli wyobrazić sobie siebie. („Speiprzyla m isie karta magnetyczna i nie moglem wejsc do budynku. Czulem się, jabkym przestal istniec” [s.311] – pisownia oryginalna).
Daniel pisze pamiętnik po to, by nie zapomnieć siebie, żeby wciąż myśleć, że ma jakieś wnętrze, że nie jest tylko mózgiem, albo tylko ciałem. Że istnieje poza wirtualnym światem. To taki jego bunt, nie jest tylko poddanym. Gorzej, że w jego pamiętniku jest także miejsce na pamiętnik komputera – obok jego zapisków, pozwala padać rożnym słowom, kwestiom, zdaniom, urywkom rozmów, które według niego zapisuje komputer. Daje mu jego własne życie, uczłowiecza go (albo sam się komputeryzuje?). 
Nie chcę pisać o końcu tej książki, przez który płakałam rzewnymi łzami. Nie chcę zdradzać zakończenia, które trochę cieszy, ale i trochę przeraża. Muszę po prostu oderwać palce od klawiszy, napisać list na papierze, piórem wiecznym, dotknąć książki, dotknąć przebiśniegów za oknem, odetchnąć świeżym powietrzem, iść na spacer, zamiast jechać samochodem, obrać ziemniaki, tak, by ręce ubrudziły mi się w ziemi, powąchać trawę...
 

* pozostałych dwóch autorów do Olga Tokarczuk i Haruki Murakami

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz