środa, 21 marca 2012

KWIATY/PODDASZE/WCALE NIE WIOSNA

VIRGINIA C. ANDREWS
„KWIATY NA PODDASZU”
(TŁ.BOŻENA WIERCIŃSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, W-WA 2012

Czekałam na tę książkę! Bardzo dawno temu przeczytałam, że to arcydzieło, że porusza, że trzeba, że odkrywcze, że... Nigdzie nie mogłam jej zdobyć, więc moją żądza była tym większa. Teraz Świat Książki wznowił „Kwiaty na poddaszu”, które swoją premierę miały w 1979 roku. Połknęłam.
I trochę jak gorzki lek. Bo tak to bywa z tymi oczekiwaniami. Rosną, zarastają oczy, dłonie, usta, a potem się okazuje, że to mity, że to pomniki, które powinny zostać zburzone, że to nie to, co działa i świeci, że żarówka się przepaliła, bateria wyczerpała i zabawka nie spełnia swojego zadania.
Zastanawiam się na ile w roku premiery ta książka szokowała.
To historia kochającej się rodziny – mąż i żona, czwórka dzieci – najstarszy Chris, trochę młodsza Cathy oraz bliźniaki Cory i Carrie – idealny obrazek do powieszenia w ramki. Dopóki ojciec nie ginie w wypadku samochodowym. Dopóki nie okazuje się, że matka nie ma wykształcenia, pracy i pieniędzy, że jedyne co ma, to ogromne długi i brak dachu nad głową. Dopóki nie muszą się wyprowadzić i jechać do domu rodzinnego matki – wielkiego, pięknego, bogatego, obrzydliwie bogatego, niewyobrażalnie bogatego. Dopóki nie okazuje się, że matka została wydziedziczona i musi odzyskać łaskawe wejrzenie ojca na swoją osobę. I że dzieci absolutnie jej w tym nie pomogą – wręcz przeciwnie... Dopóki ona i babka nie wpadają na genialny pomysł – dzieci trzeba zamknąć na poddaszu i ukrywać je tam do czasu, aż dziadek umrze i będą mogły wyjść. Świetny plan, bo dziadek jest u kresu sił i został mu najwyżej miesiąc życia. I tak zaczyna się miesiąc, dwa, trzy, rok i więcej, które czwórka rodzeństwa spędza na strychu starego, ogromnego domu – rysując kwiaty, żeby oswoić wnętrze, dzieląc się posiłkami, dostarczanymi raz dziennie i ucząc się nie wydawać dźwięków, by służba nie domyśliła się, że coś się dzieje w nieużywanych pokojach rezydencji.
Zastanawiam się, czy wtedy kogoś ta fabuła poruszała, szokowała, czy ktoś mógł uznać ją za prawdę, czy tylko za wytwór wyobraźni, za perwersyjną zabawę w „co by było, gdyby, ale przecież nie będzie”, za szaloną wizję, która ma wywołać dreszczyk emocji.
Mnie nie przekonuje, nie omamia. Mimo wszystkich Natasch Kampusch (jej nazwisko stało się synonimem przetrzymywanych, więzionych, tych, nad którymi się znęcają po cichu i w ukryciu) ja wciąż nie wierzę w takie okrucieństwo człowieka wobec człowieka. Wydaje mi się, że Andrews wyolbrzymiła tragedię tylko po to, by czytelnik otwierał oczy w coraz większym zdumieniem i by coraz mocniej zaciskał kciuki za powodzenie rodzeństwa. Do krwi nawet. A ja stałam jakby obok. Nie potrafiłam kibicować, nie potrafiłam nienawidzić – wszystko było dla mnie papierowe i chciałam krzyczeć, że to historia – zmyślona, a po to tak zręcznie, żeby obudzić wszystkie uczucia w człowieku – współczucie, chęć zemsty, pożądanie, radość, gniew. 
Poza tym irytował mnie język – oślepiająco jasny i zatykająco słodki. Prosty, ale niedosadny. Cały czas próbowałam sobie tłumaczyć, że to wynik przeistaczania się literatury, że po wszystkich Masłowskich i spółce, nie można już tak samo odczytywać książki z '79. Nie mniej jednak nie potrafiłam uwolnić się od drwiącego uśmieszku i tego, że uwierały jak małe kamyki te wszystkie słowa i słówka.
Jedynym elementem, który w jakiś sposób fascynował, była przemiana, jakiej ulegają Cathy i Chris – ich dorastanie w zamkniętym blaszanym pudełku, ich przejmowanie ról, ich uczenie się życia w taki sposób, na jaki było ich stać w nienormalnych warunkach. Przejmują rolę rodziców wobec bliźniaków, rolę małżonków wobec siebie nawzajem, rolę tych, którzy planują ucieczkę – do tego ma się sprowadzać ludzka egzystencja – do zakładania rodziny i zapewniania jej bytu. Ten aspekt wzbudził moją ciekawość, wydawał się najbardziej autentyczny, choć osłodzony dawką rozmyślań dorastającej dziewczynki, był trochę mniej strawny.
Nie wiem, czy ta powieść nie przetrwała próby czasu, czy po prostu ja nie przetrwałam jej. Nie przeżyłam tak, jak powinnam (bo powinnam chyba współczuć, płakać, zżymać się na los...). Czuję się trochę jak potwór bez uczuć. Ale ucieszyłam się, że mogę zamknąć książkę i iść oglądać wiosnę za oknem.

6 komentarzy:

  1. Jestem zdziwiona, bo właśnie wszyscy ją przeżywali, otwierali oczy ze zdumienia, doznawali wstrząsu, rozstroju i rozdarcia - czego tam jeszcze.

    I co z tego, że temat jest tak mocny.

    OdpowiedzUsuń
  2. W takim razie jesli rodzeństwo traktuje się jak małżeństwo to czy dochodzi do kazirodztwa?? Bo jesli tak to ja nie będę czytać, bo bardzo nie lubie tego typu motywów w literaturze. Hmmm spowodowałąś swoim postem, że zastanawiam się i to poważnie, bo do tej pory po tylu entuzjastycznych i pozytywnych recenzjach koniecznie chciaąłm ją kupic, czekałam tylko na wypłatę, a to raptem za kilka dni. I teraz nie wiem co robić, muszę przemyśleć sprswę

    OdpowiedzUsuń
  3. Oleńka - ja też do tej pory czytałam same pochlebne recenzje. Ale po wznowieniu rozmawiałam z kilkoma osobami na temat tej książki (tak samo zadowolonymi ze wznowienia), które były podobnie rozczarowane. Może to zbyt duże oczekiwania wobec tego tytułu sprawiły, że nie mogłam uwierzyć?

    Aneta - ja, z perspektywy po czytaniu, odradzałabym zakup. Dobrze, że miałam pożyczony egzemplarz, bo uznałabym, że zmarnowałam 30 zł. Ale z drugiej strony rozumiem, że bardzo chcesz "Kwiaty na poddaszu" przeczytać. Sugerowałabym wycieczkę do Empiku i podczytanie...
    I UWAGA SPOILER - tak, jest kazirodczy motyw!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem pochlebne recenzje robią książce krzywdę, bo rosną nam oczekiwania. Książka okazuje się dobra, ale nie dość dobra, by sprostać wyobrażeniom.
    Miałam tak z "Księgą Diny".

    OdpowiedzUsuń
  5. Dodatkowo chyba to, że książka jest niedostępna, nakład wyczerpał się dawno temu, poluje się na nią i to "poluje się" to wcale nie przenośnia, podnosi wysoko poprzeczkę. "Księga Diny" to też książka, której nigdzie nie ma i która obrosła legendą. Taka trochę mityczna, bibliofilski Święty Graal (znam jeszcze kilka takich - choćby "Ostatnie kuszenie Chrystusa"...)To naprawdę nie pomaga. Tym bardziej, że czasem mam wrażenie, że pochlebne recenzje wiążą się już z samym faktem dostania książki w swoje łapki i możliwości czytania tekstu, o którym myślało się całymi wiekami i który miało się na liście "Koniecznie przeczytać" z trzema wykrzyknikami.

    A więc Tobie Agnes i całej reszcie życzę jak najmniej literackich Świętych Graali!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Mnie również książka się nie podobała - mimo fali powszechnych zachwytów.
    Co do Księgi Diny, faktycznie niedostępnej, to jakież było moje zdziwienie, gdy niedawno przeglądając spis moich lektur odkryłam, że ją kiedyś czytałam. I kompletnie jej nie pamiętałam...(w przeciwieństwie do rewelacyjnego filmu)

    OdpowiedzUsuń