piątek, 24 lutego 2012

COŚ NA KSZTAŁT POMNIKA, CHOĆ NIE LUBIĘ POMNIKÓW

„DRUGA SZANSA”
USA, WIELKA BRYTANIA, 2007
SC. ALLAN LOEB
REŻ. SUSANNE BIER
ZDJ. TOM STERN
MUZ. JOHAN SODERQVIST
WYST. Halle Berry (Audrey Burke), Benicio Del Toro (Jerry Sunborne), David Duchovny (Brian Burke), Alexis Llewellyn (Harper Burke), Micah Berry (Dory Burke)

Mimo, że KOCHAM KINO nie zawsze orientuję się w nowościach filmowych. Nie jestem widzem premier. Czasem festiwali i pokazów, ale raczej niszowych. Często się zdarza, że wszyscy wokół mówią o jakimś filmie, a ja odkrywam go na przykład za jakieś 5 lat, gdy pokazują go w TVN 7 w cyklu „Dobre kino”.
Tak jak „Things we lost in the fire”. [Jak można tak znaczący, tak podtekstowy i przemyślany tytuł, taki mały komentarz do całego obrazu oskalpować do szpetnej, banalnej „Drugiej szansy”?]
Trafiłam na niego dość przypadkowo, przerzucając kanały. Coś tam kiedyś słyszałam o „Things…”, ale gdy zaczęłam oglądać nie miałam pojęcia, że to właśnie ta historia.
Historia, w której Brian ginie, stając w obronie bitej kobiety. Na ulicy. Trzymając na dachu samochodu lody, które miał właśnie zawieźć swoim dzieciom. Harper, dziesięciolatka, chciała truskawkowo-czekoladowe, a jej młodszy brat, sześcioletni Dory, waniliowo-czekoladowe. Lody nie dojeżdżają, Brian leży zastrzelony na środku ulicy. Żona – prześliczna Audrey, zawija się w koc, w oczekiwaniu na spóźniającego się męża. Pewnie jest na niego zła, pewnie układa już w głowie co mu powie. Pewnie myśli, że pojechał przy okazji do Jerry’ego. Jerry to „brat”, to przyjaciel, to druh, to kompan – to ktoś, z kim Brian dorastał, a kto teraz ma kłopoty – jest uzależniony od heroiny, nie ma pracy, stracił wszystko, co miał. Jedyne, co pozostało, to zawsze wyciągnięta dłoń przyjaciela i historie rodzinne, które Brian przynosi – Jerry wie wszystko - jaki jest ulubiony film Harper, skąd Dory ma bliznę, pewnie wie, jakiego koloru są oczy Audrey, choć ich nie widział.
W dniu pogrzebu, w ostatniej chwili kobieta przypomina sobie o nim i zaprasza go do domu. A potem w odruchu nieprzemyślanego strachu i w odruchu nadziei, że w ten sposób zatrzyma cząstkę męża, pozwala Jerry’emu zamieszkać w odbudowywanym właśnie garażu. W garażu, który jakiś czas temu się spalił, w którym spłonęły zdjęcia rodzinne, dokumenty, ubrania i kasety video. A potem mówi Jerry’emu „To powinieneś być ty” i żąda, żeby Jerry żył trochę zamiast Briana, choć nie pozwala mu zająć jego miejsca.
Trudne relacje, trudny temat, trudny motyw przewodni – śmierć, uzależnienie, tęsknota, zawiść, zazdrość, gniew, siedem grzechów głównych – i lekkość, z jaką unieśli to wszystko aktorzy, łatwość, z jaką uwierzyłam, że Del Toro to ćpun (scena ze Snickersem jest dla mnie małym arcydziełem!), że Halle ma na imię Audrey i że Alexis Llewellyn naprawdę straciła ojca.
Bo największą siłą tego filmu nie jest dla mnie fabuła, choć porusza i na to jest obliczona. To gra aktorska, którą ogląda się jak rodzinny film – naturalność, prawda, doskonałość każdego ruchu – podciąganie opadających spodni i łzy, których nie można po prostu komuś zakroplić w oczy.
A ja miałam ocean pod powiekami – nie tylko wtedy, gdy Brian umarł, nie tylko przy najbardziej poruszającej scenie załamania w wykonaniu Halle Berry, nie tylko wtedy, gdy białka oczu Jerry’ego wywracały się do góry… ale też wtedy, gdy było szczęście – wspólne śniadanie, masowanie ucha (genialna scena, tak sensualna, że przechodziły mnie ciarki), wtedy, gdy ojciec gilgocze córkę, a ta się śmieje, gdy rodzina zachowuje wszystkie swoje rytuały – lody, basen i coroczne wykradanie córki ze szkoły, by pokazać jej w kinie stare filmy.
Nie umiem pisać o filmach (książkach czy wierszach), które tak mnie poruszyły. Boję się, że je spłaszczę, że wyrwę tylko kawałki i nie opowiem sensu.
Nie opowiem zdjęć, które poruszają we mnie umiłowanie piękna. Tych wszystkich zbliżeń, stóp Audrey, które masuje pod prysznicem, tak, że z palca zsuwa się obrączka, obnażających ujęć oczu, przy których można policzyć rzęsy – oczu, które grają najlepiej z całego ciała, kropli deszczu, topiących małe modele samochodów na podwórku za domem, ujęcia małego chłopca, na tle pogrzebowych garniturów, który wisi głową w dół na huśtawce…
Nie opowiem muzyki, która jest bohaterem drugoplanowy, tego, że Jerry słucha jej na słuchawkach, a gdy je zdejmuje, muzyka ucicha i dochodzi do niego szum świata, rzeczywistość, od której chce się odciąć…
Nie opowiem tych wszystkich ulotności, tego czarowania, które chciałabym zatrzymać na stopklatce i wykleić nimi korytarz w domu. Emocji. Mojego zapatrzenia. Mojej magii.

1 komentarz:

  1. Jak to, nie uliesz pisac, o tym, co Cie poruszylo... to tak jakbys zaprzeczyla wszystkiemu, co tu Robisz, Piszesz... Mnie wystarczy jedno Twoje slowo i wiem, ze warto, albo nie. Film obejrzalam dwa dni temu i dochodze jeszcze do siebie. I nie napisze wiecej, bo ja naprawde nie umiem pisac o filmach ani o ksiazkach, ktore mnie tak mocno poruszyly :-) Serdecznosci, Martus
    Anna

    OdpowiedzUsuń