czwartek, 23 lutego 2012

POLICZEK OD WARDY

MAŁGORZATA WARDA
„DZIEWCZYNKA, KTÓRA WIDZIAŁA ZBYT WIELE”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Ta historia krąży mi w żyłach. Uderza do głowy, a ja nie potrafię spokojnie o niej myśleć. Przeczytałam ją już kilka dni temu, gryząc przy niej palce do krwi. A teraz chodzę, odbijając się od ścian.
Dziewczynka to Ania – cicha, zamknięta w sobie, siedzi z boku, czasem koloruje kolorowanki, a czasem pisze wiersze. Ma wciąż tyle samo lat, bo mimo, że jej ciało rośnie i mimo, że sukienki robi się za krótka, mimo, że sposoby znęcania nad nią, jakie wymyśla jej klasa są coraz nowsze, coraz dziwniejsze – wszystkie pająki we włosach i to odrzucenie, to wykluczenie i patrzenie na nią z góry, z boku – to wciąż jest małą dziewczynką, która chce, żeby ktoś ją przytulił i posmarował chleb masłem i miodem. A mama milczy i odwraca się na drugi bok.
Jest też Aaron, starszy brat, który prowadzi Anię za rękę, rozgrzewa jej zmarznięte stopy, gdy przerażona nocą i ciemnością wsuwa się do jego łóżka, odprowadza ją na przystanek autobusowy, nawet wtedy, gdy siostra ma już trzynaście lat. Aaron ma przyjaciół, ale przez to jest jeszcze bardziej samotny, bo tkwi w nim jakiś cierń, jakiś ból, rozsadzająca płuca samotność, zawikłanie i tajemnice, wciąż mnożące się tajemnice.
Ojca nie ma – są jakieś strzępki zdań, jakieś aluzje, jakieś plotki sąsiadek, że nie żyje, że zginął, ale nie ma nic pewnego – jedynie to, że go nie ma.
Jest matka, ale matki też tak naprawdę nie ma. Pijana, lub odurzona lekami, lub może całkiem tylko wyłączona z rzeczywistości przez jakiś sobie tylko znany ból, nie wie, jakiego koloru są oczy jej córki, nie wie, ile lat ma jej syn, nie wie, czy jest środa, czy już zaczęło się lato. A gdy już nie rusza się dłużej niż dzień, gdy nie wiadomo, czy jeszcze ma ruchome gałki oczne, wtedy zjawia się Gabi – siostra ojca, piękna, pachnąca, w kolorowej sukience i z pomalowanymi na pastelowo paznokciami u stóp. Promienieje, błyszczy, krzyczy czasem na Aarona i Anię, ale przytula ich do siebie i karmi. I bierze ze sobą gdy karetka odwozi matkę do szpitala, żeby ktoś przywrócił jej zaburzony oddech. I byłaby bajka, byłyby kolory, ale jest jeszcze Andrzej – mężczyzna, mieszkający na co dzień z ciotką, który nienawidzi Aarona, potrafi jedynie robić mu krzywdę.
Któregoś dnia matka musi podnieść się z kanapy, musi spuścić nogi na ziemię, ubrać się i pójść – dzwonią z komisariatu – jest tam Ania, która twierdzi, że została zgwałcona przez Aarona… Musi wstać, bo musi uratować jeszcze coś, jeszcze malutką cząstkę, którą można nazwać rodziną.
Po przeczytaniu tej książki czuję się, jakby ktoś przeszedł mi ciężkimi buciorami po dłoni. To nie jest książka ładna i przyjemna. Jest brutalna, rozbrzmiewa odgłosami zadawanych ciosów. Jest bagnista. Tonie się w niej. Chciałam się wydostać, ale zdołałam tylko na chwilę, by zaczerpnąć tchu i wpadałam z powrotem w akcję.
Nie umiem przyjąć tak po prostu, że są tak wielkie dramaty – jak kosmiczna czarna dziura, która mieści wszystko. Nie umiem dopuścić do siebie, że są rodziny tak mocno poobijane, tak wyszczerbione, jak porcelanowa zastawa, której ktoś używał nie znając jej wartości. Na brzegach tak poobijana, że rani wargi, krew spływa wtedy kącikami ust aż do szyi. To boli, a ja nie chcę w to uwierzyć i nie chcę przyjąć, że najprawdopodobniej Warda nie do końca to wszystko zmyśliła, że zanurzyła się w ten świat, zaglądnęła tam, zapatrzyła się, a potem wynurzyła na powierzchnię, z urywanym oddechem, bliska utraty świadomości i po prostu o tym napisała. Na końcu książki są podziękowania, wśród których czytamy „Maćkowi, Oli i Rodzicom za to (…) że wytrzymali ze mną, gdy w myślach miałam tylko Aarona i Anię.” Doskonale rozumiem, że mogła myśleć tylko o nich – nawet jeśli Aaron urodził się w jej wyobraźni, nawet, jeśli nigdy nie widziała Ani na własne oczy. Ale widziała pewnie mnóstwo Kaś, Monik, Danielów i Robertów, którzy byli gdzieś tam, gdzie to rodzeństwo.
U Wardy zawsze jest jakaś trauma, ale ukryta w magicznej szkatułce zamykanej na kluczyk. Kluczyk jest ukryty i gdy się znajduje, trochę zardzewiały, wieko podnosi się powoli - masz czas na oswojenie się, spodziewasz się, czekasz. Tu jest mocno, dosłownie, od razu. Tu są straszne słowa, uderzające w twarz bez zapowiedzi. Nie ma tęczy. A najbardziej boli to, że „zbyt wiele” to coś, czego nie da się naprawić.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

5 komentarzy:

  1. Marto, jeszcze raz muszę powtórzyć: jak Ty ślicznie piszesz! Cieszę się, że przeczytałaś "Dziewczynkę" i bardzo dziękuję za recenzję.
    Uściski serdeczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małgosiu - szczera prawda po prostu! Ale Ty wiesz, co ja myślę! :-)

      Usuń
  2. Przeczytalam tylko poczatek i koniec recenzji. Nie dlatego, ze mi sie nie podobala, tylko dlatego, ze nie chce do konca wiedziec co mnie czeka i pewnie przez to, bardziej zszokuje.
    Zazdroszcze, ze moglas ja juz przeczytac, a ja bede musiala na nia sobie jeszcze poczekac. Po przeczytaniu "Nikt nie widzial, nikt nie slyszal" potrzebowalam sporo czasu zeby odzyskac pion ;)
    Autorka gra po mistrzowsku na najcienszej strunie mojej duszy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego co widzę, to mieszkasz chyba za granicą, dlatego "Dziewczynka..." jeszcze nie puka do Twoich drzwi. Ale jak zawsze warto zaczekać!
      A przy okazji - NIGDY nie zdradzam więcej fabuły, niż jest na okładce ;-)

      Usuń
  3. :)Dobrze widzisz. Czasem ktoś mi coś podeśle przez morze, ale najczęściej muszę na wszystko trochę poczekać. Choć tym razem miałam więcej szczęścia i już czytam tę książkę. Na razie jeszcze nie zdążyłam się przerazić, ale zdenerwować, już tak ;\
    Przeczytałam całą recenzję, bo uwierzyłam w to NIGDY. Piszesz naprawdę świetnie!

    OdpowiedzUsuń