środa, 26 maja 2010

LODOWATO…


CAMILLA LACKBERG
„KSIĘŻNICZKA Z LODU”
(TŁ. INGA SAWICKA)
CZARNA OWCA, WARSZAWA 2009 

To książka, która w dużej mierze realizuje moje wyobrażenia o Krajach Nordyckich. A to dlatego, że jest w niej zimno. Zimno w dwojaki sposób.
Po pierwsze…
Główna bohaterka Erika Flack to pisarka – pisze właśnie piątą z kolei biografię (teraz jest to książka o Selmie Lagerlof). Co prawda sama siebie nie uznaje za pisarkę, bo według niej pisarzem może nazwać się ten, kto coś stworzył, pobudzając swoją wyobraźnię do szaleńczego biegu. Marzy oczywiście o napisaniu czegoś, co przyniesie jej sławę i zadowolenie z samej siebie, ale brak jej pomysłu, inspiracji. Znajduje takową w rodzinnym miasteczku Fjällbaka na zachodnim wybrzeżu Szwecji. I znajduje całkiem przez przypadek. Przyjechała tam, by uporządkować dom dzieciństwa – jej rodzicie zginęli miesiąc wcześniej w wypadku samochodowym - na nią, jako bezdzietną z dwóch córek, spada obowiązek posprzątania domu, posegregowania pamiątek… Nie potrafi się z tym uporać, mija miesiąc, a wiele pudeł zapakowanych jest tylko do połowy. Pewnego dnia spotyka sąsiada, który prosi ją o pomoc – zabiera Erikę do domu jej najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, Alexandry. Alexandra leży martwa w wannie – do połowy zatopiona w wodzie, już zamarzniętej. 
Piękna nieżywa księżniczka z lodu. 
Alexandra ma podcięte żyły. 
Siłą rzeczy Erika spotyka się z rodzicami dziewczyny i okazuje się, że nikt nie wierzy w jej samobójstwo. Erika postanawia wyrąbać w tym lodzie przerębel… a w jej głowie rodzi się powoli książka…
To zimno, od którego zamarza nieogrzewany zimą dom… To kojarzy mi się tylko ze Szwecją… (no i może z Alaską, ale Alaska to dla mnie miejsce, do którego trzeba się przygotować i dokąd jedzie się w futrzanej czapce – Szwecja to miejsce, które zimnem zaskakuje).
Po drugie zaś…
To dla mnie książka zimna w uczuciach. Zaczęłam teraz czytać „Zmierzch” Theorina i mam to samo odczucie. Tam ludzie są lodowaci, zamknięci, odizolowani, takie małe wysepki w tej krainie śniegu. Nawet, gdy czytam o lecie, czuję na przedramionach gęsią skórkę. Nieustanny podmuch wiatru, który wwiewa Ci za kołnierz kryształki lodu. 
Nie chcę pisać, że ta książka jest bezuczuciowa, bo nie jest, aczkolwiek mentalność jej bohaterów jest dla mnie skrajnie różna niż nasza, słowiańska…
Mam wrażenie, że ludzie dobierają się w pary po to, by się ogrzać…

Czytało się dobrze, szybko, poświęciłam tej książce ciepłą niedzielę na balkonie z winem i czekoladą. Ale nie pozostawiła we mnie takiego zachwytu jak trylogia Larssona (piszę o tym, ponieważ seria Läckberg jest reklamowana na zasadzie porównania do Millenium). Dużo mniej psychologii, postacie mniej prawdziwe, mniej osadzone w rzeczywistości. Wiem, że Lisbeth Salander nie można nazwać postacią realną, ale była dla mnie zdecydowanie bardziej krwiokoścista. Millenium pożerałam, trzymała mnie w napięciu, a „Księżniczka…” to dla mnie dobre czytadło, które bez żalu odkładałam na chwilę, żeby dolać sobie wina. 

Nie jestem pewna, czy sięgnę po kolejne części z serii.  


Moja ocena: 4,5/6

A na koniec zdjęcie znalezione tu
A na zdjęciu Fjällbacka.

3 komentarze:

  1. Ja też odniosłem takie wrażenie. Książka dobra dla czytelniczek, które chcą rozpocząć przygodę ze skandynawskimi kryminałami ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się, szczerze mówiąc, nie podobała. Nie wzbudzała emocji, a poza tym bohaterowie byli taaaacy niedomyślni...

    OdpowiedzUsuń