wtorek, 14 stycznia 2014

POGROMCZYNI SŁÓW

KAREN RUSSELL
„SWAMPLANDIA!”
(TŁ. MARTA BRĘGIEL-BENEDYK)
BONA, KRAKÓW 2013

Jest takie miejsce na ziemi, w którym mieszka dziewięćdziesiąt osiem aligatorów. Każdy z nich ma imię. Ale każde z tych imion to Seth. Kiedyś istniał wielki Seth nad Sethami – upolował go Dziadek Ząb Piły. Od niego zaczęła się cała Swamplandia!, choć jeszcze wtedy była wielkim rozlewiskiem, nieosuszonym bagiennym terenem na Florydzie, którą Ząb Piły i jego żona Risa kupili w ciemno.
Potem było osuszanie. A potem nastał czas plemienia Wielkie Drzewo z Dziesięciu Tysięcy Wysp. Choć żaden członek plemienia nie był czerwonoskóry, nie przeszkadzało im to ubierać głów w indiańskie pióropusze, ojca nazywać Wodzem i chodzić w mokasynach. A każdy z nich doskonale wiedział, w którym miejscu uchwycić szczękę aligatora, żeby móc go poskromić. Plemię to tak naprawdę rodzina Bigtree – dziadek, ojciec, olśniewająca matka, Hilola, zwana Centaurem z bagien, gwiazda Swamplandii!, która w swoim popisowym numerze pływała w wielkim basenie pełnym aligatorów i trójka dzieci – Kiwi, Osceola i najmłodsza Ava. Wszyscy żyją w zamkniętym świecie wyspy, dzieci uczą się w domu, raz na tydzień prom przywozi wraz z turystami zapas mrożonek na najbliższy czas i odpływa. A Kiwi, Ossie i Ava w wolnym czasie bawią się w miasto i kupują od jedynego „lądowego” kolegi artefakty z zewnętrznego świata - zeszyt do matematyki albo gumkę do ścierania - ze świata, który nic nie wie o Swamplandii!.
A Swamplandia! to park rozrywki, w którym wszędzie można spotkać artefakty z życia rodziny Bigtree – jakieś za małe już mokasyny, sukienkę ślubną Hilolii czy czapeczkę z ich podobiznami, aligatory sennie wygrzewające się na słońcu, jedną maszynę z popcornem, jednego Wodza i jedną gwiazdę. Hilola jest znana w całym stanie i przyciąga do Swamplandii! na tyle dużo turystów, że dziewięćdziesiąt osiem aligatorów wciąż ma co jeść. Dopóki sama nie zostaje zjedzona. I to nie przez aligatora – była przecież najlepsza! Zjada ją rak – nie powoli, dzieje się to bardzo szybko i na oczach całej rodziny. Zrozpaczeni, zagubieni zostają sami i nikt nie potrafi poradzić sobie z pustym miejscem, z powietrzem wydymającym jej kostium, z tym, że nie ma kto zrobić prania i z tym, że na widowni zasiada coraz mniej turystów.
Każdy z nich musi znaleźć swój sposób na dalsze życie – Swamplandia! upada, więc Wódz opracowuje plan ratowania dorobku swojego życia, dziadek dostaje starczej demencji i ląduje w domu opieki, Kiwi ucieka z wyspy na ląd i zatrudnia się u konkurencji, żeby spłacić swamplandzkie długi, Ossie zakochuje się w duchu i tylko Ava chce, żeby wszystko było jak dawniej i żeby ktoś prał jej ubrania, czesał włosy i karmił, nawet jeśli na obiad miałoby być spaghetti niespodzianka. I żeby nadal uczył ją, jak zostać najlepszą pogromczynią aligatorów na świecie!
To książka z pogranicza jawy i snu, w której pojawiają się oprócz duchów także czerwone aligatory, wyprawa do Podziemi i Ptasznik, który umie rozmawiać z ptakami. To tak, jakby to, co dzieje się w dziecięcej głowie wyszło na zewnątrz i zalało świat – wszystko to, co piękne, co nieoczekiwane i zaskakujące, ale też wszystkie te przerażające rzeczy, których jako dorośli przestaliśmy się bać. Niby. Bo to książka o lękach pierwotnych. I o tym, że największym, najstraszniejszym lękiem każdego człowieka jest utrata rodziny.
To także książka o zderzeniu różnych światopoglądów. A różne światopoglądy biorą się z oglądania różnych światów. Ava, Ossie i Kiwi żyją w odseparowanym od świata rzeczywistego. Jedzą co innego, ubierają się inaczej, a przyzwyczajenia językowe czerpią ze sceny i z pływającej biblioteki – barki z zamokłymi, zatęchłymi książkami sprzed kilkudziesięciu lat. Nie umieją poruszać się po lądzie, to na nim bujają się, jakby chodzili po wodzie. Ava nie wyobrażała sobie siebie w żadnej innej roli, niż pogromczyni aligatorów, bo nie zna żadnej innej roli. Owszem, pewnie wie, że istnieją lekarze (mają nawet lekarza rodzinnego), że istnieją sprzedawczynie w sklepach i kierowcy ciężarówek, ale jej świat sprowadza się do sprzedawania popcornu w budce przy wejściu, karmienia Sethów i liczenia turystów. To jej świat, jej dom, jej istnienie – nie chce innego.
Nie mam dobrych słów na tę książkę. Nie mam słów, które powiedziałyby o niej cała prawdę. To świetna, genialna proza, coś odkrywczego, świeżego i coś, co wprawiło mnie w zdumienie i podziw. Jak to się dzieje, że ktoś tak widowiskowo poskramia słowa? Skąd uczył się władzy nad nimi, że się tak pięknie układają? Jakimi sztuczkami treserskimi je ćwiczy, że tworzą takie popisy i artystyczne występy?
Zazdroszczę Karen Russel tej komitywy z językiem, zazdroszczę Marcie Bręgiel-Benedyk, że tak przeskakuje z języka do języka i że umie tak mówić swoimi-nieswoimi słowami. Zazdroszczę, że ktoś może napisać coś tak pięknego z prostych, zwykłych słów. Zazdroszczę, że „wolno mi było spać, aż po głębokie żółtko popołudnia (...)” [s.103] i że „czułam, że pinezki moich kolan lśnią mi niczym bliźniacze słońca” [s.176].


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa BONA]

3 komentarze:

  1. O! Wygląda na to, że to jedna z tych cudownie surrealistycznych książek, do których mam słabość! Przyznam, że poczułam się zaintrygowana miejscem osadzenia akcji i postaciami niezwykłej rodzinki. Oj będą mi się dzisiaj śniły aligatory :)
    Czy książka ma może jakieś ilustracje lub ryciny (po cichutku na to liczę)? Bo okładka wygląda sympatycznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, tylko oczyma wyobraźni można oglądać ryciny - piękne byłoby wydanie z obrazkami w stylu tego okładkowego...
      A książka - faktycznie jest taka, jak napisałaś " cudownie surrealistyczna" - ja też takie kocham!

      Usuń
    2. No szkoda - z powodu braku rycin; pozostają oczy wyobraźni, ewentualnie garść zaostrzonych kredek ;) A za samą książką i tak pewnie będę się rozglądała :)

      Usuń