KAREN RUSSELL
„SWAMPLANDIA!”
(TŁ. MARTA
BRĘGIEL-BENEDYK)
BONA, KRAKÓW 2013
Jest takie miejsce na
ziemi, w którym mieszka dziewięćdziesiąt osiem aligatorów. Każdy
z nich ma imię. Ale każde z tych imion to Seth. Kiedyś istniał
wielki Seth nad Sethami – upolował go Dziadek Ząb Piły. Od niego
zaczęła się cała Swamplandia!, choć jeszcze wtedy była wielkim
rozlewiskiem, nieosuszonym bagiennym terenem na Florydzie, którą
Ząb Piły i jego żona Risa kupili w ciemno.
Potem było osuszanie.
A potem nastał czas plemienia Wielkie Drzewo z Dziesięciu Tysięcy
Wysp. Choć żaden członek plemienia nie był czerwonoskóry, nie
przeszkadzało im to ubierać głów w indiańskie pióropusze, ojca
nazywać Wodzem i chodzić w mokasynach. A każdy z nich doskonale
wiedział, w którym miejscu uchwycić szczękę aligatora, żeby móc
go poskromić. Plemię to tak naprawdę rodzina Bigtree – dziadek,
ojciec, olśniewająca matka, Hilola, zwana Centaurem z bagien,
gwiazda Swamplandii!, która w swoim popisowym numerze pływała w
wielkim basenie pełnym aligatorów i trójka dzieci – Kiwi,
Osceola i najmłodsza Ava. Wszyscy żyją w zamkniętym świecie
wyspy, dzieci uczą się w domu, raz na tydzień prom przywozi wraz z
turystami zapas mrożonek na najbliższy czas i odpływa. A Kiwi,
Ossie i Ava w wolnym czasie bawią się w miasto i kupują od
jedynego „lądowego” kolegi artefakty z zewnętrznego świata -
zeszyt do matematyki albo gumkę do ścierania - ze świata, który
nic nie wie o Swamplandii!.
A Swamplandia! to park
rozrywki, w którym wszędzie można spotkać artefakty z życia
rodziny Bigtree – jakieś za małe już mokasyny, sukienkę ślubną
Hilolii czy czapeczkę z ich podobiznami, aligatory sennie
wygrzewające się na słońcu, jedną maszynę z popcornem, jednego
Wodza i jedną gwiazdę. Hilola jest znana w całym stanie i
przyciąga do Swamplandii! na tyle dużo turystów, że
dziewięćdziesiąt osiem aligatorów wciąż ma co jeść. Dopóki
sama nie zostaje zjedzona. I to nie przez aligatora – była
przecież najlepsza! Zjada ją rak – nie powoli, dzieje się to
bardzo szybko i na oczach całej rodziny. Zrozpaczeni, zagubieni
zostają sami i nikt nie potrafi poradzić sobie z pustym miejscem, z
powietrzem wydymającym jej kostium, z tym, że nie ma kto zrobić
prania i z tym, że na widowni zasiada coraz mniej turystów.
Każdy z nich musi
znaleźć swój sposób na dalsze życie – Swamplandia! upada, więc
Wódz opracowuje plan ratowania dorobku swojego życia, dziadek
dostaje starczej demencji i ląduje w domu opieki, Kiwi ucieka z
wyspy na ląd i zatrudnia się u konkurencji, żeby spłacić
swamplandzkie długi, Ossie zakochuje się w duchu i tylko Ava chce,
żeby wszystko było jak dawniej i żeby ktoś prał jej ubrania,
czesał włosy i karmił, nawet jeśli na obiad miałoby być
spaghetti niespodzianka. I żeby nadal uczył ją, jak zostać
najlepszą pogromczynią aligatorów na świecie!
To książka z
pogranicza jawy i snu, w której pojawiają się oprócz duchów
także czerwone aligatory, wyprawa do Podziemi i Ptasznik, który
umie rozmawiać z ptakami. To tak, jakby to, co dzieje się w
dziecięcej głowie wyszło na zewnątrz i zalało świat –
wszystko to, co piękne, co nieoczekiwane i zaskakujące, ale też
wszystkie te przerażające rzeczy, których jako dorośli
przestaliśmy się bać. Niby. Bo to książka o lękach pierwotnych.
I o tym, że największym, najstraszniejszym lękiem każdego
człowieka jest utrata rodziny.
To także książka o
zderzeniu różnych światopoglądów. A różne światopoglądy
biorą się z oglądania różnych światów. Ava, Ossie i Kiwi żyją
w odseparowanym od świata rzeczywistego. Jedzą co innego, ubierają
się inaczej, a przyzwyczajenia językowe czerpią ze sceny i z
pływającej biblioteki – barki z zamokłymi, zatęchłymi
książkami sprzed kilkudziesięciu lat. Nie umieją poruszać się
po lądzie, to na nim bujają się, jakby chodzili po wodzie. Ava nie
wyobrażała sobie siebie w żadnej innej roli, niż pogromczyni
aligatorów, bo nie zna żadnej innej roli. Owszem, pewnie wie, że
istnieją lekarze (mają nawet lekarza rodzinnego), że istnieją
sprzedawczynie w sklepach i kierowcy ciężarówek, ale jej świat
sprowadza się do sprzedawania popcornu w budce przy wejściu,
karmienia Sethów i liczenia turystów. To jej świat, jej dom, jej
istnienie – nie chce innego.
Nie mam dobrych słów
na tę książkę. Nie mam słów, które powiedziałyby o niej cała
prawdę. To świetna, genialna proza, coś odkrywczego, świeżego i
coś, co wprawiło mnie w zdumienie i podziw. Jak to się dzieje, że
ktoś tak widowiskowo poskramia słowa? Skąd uczył się władzy nad
nimi, że się tak pięknie układają? Jakimi sztuczkami treserskimi
je ćwiczy, że tworzą takie popisy i artystyczne występy?
Zazdroszczę Karen
Russel tej komitywy z językiem, zazdroszczę Marcie Bręgiel-Benedyk,
że tak przeskakuje z języka do języka i że umie tak mówić
swoimi-nieswoimi słowami. Zazdroszczę, że ktoś może napisać coś
tak pięknego z prostych, zwykłych słów. Zazdroszczę, że „wolno
mi było spać, aż po głębokie żółtko popołudnia (...)”
[s.103] i że „czułam, że pinezki moich kolan lśnią mi niczym
bliźniacze słońca” [s.176].
[Książkę otrzymałam
dzięki uprzejmości wydawnictwa BONA]
O! Wygląda na to, że to jedna z tych cudownie surrealistycznych książek, do których mam słabość! Przyznam, że poczułam się zaintrygowana miejscem osadzenia akcji i postaciami niezwykłej rodzinki. Oj będą mi się dzisiaj śniły aligatory :)
OdpowiedzUsuńCzy książka ma może jakieś ilustracje lub ryciny (po cichutku na to liczę)? Bo okładka wygląda sympatycznie.
Niestety, tylko oczyma wyobraźni można oglądać ryciny - piękne byłoby wydanie z obrazkami w stylu tego okładkowego...
UsuńA książka - faktycznie jest taka, jak napisałaś " cudownie surrealistyczna" - ja też takie kocham!
No szkoda - z powodu braku rycin; pozostają oczy wyobraźni, ewentualnie garść zaostrzonych kredek ;) A za samą książką i tak pewnie będę się rozglądała :)
Usuń