LUCYNA OLEJNICZAK
„JESTEM BLISKO”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012
Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z
Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który
stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i
popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na
końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już
nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem
blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa Kotowskiego.
Zasiadłam więc trochę sceptycznie nastawiona, choć lubię dobre
kryminały.
I właściwie tę książkę połknęłam,
bo czyta się ją tak, jak się zjeżdża z górki na sankach,
szybko, łatwo i dość przyjemnie.
Lucyna i Tadeusz, sympatyczna,
inteligentna i oczytana para pięćdziesiąt plus, jedzie do Irlandii
w odwiedziny do przyjaciółki. Chcą pozwiedzać, pobuszować po
zapomnianych irlandzkich cmentarzach, wziąć udział w Bloomsday
czyli obchodach na cześć Joyce'a i jego „Ulissesa”, a
wieczorami w irlandzkich pubach pić guinnessa i gadać, gadać,
gadać. Plan wygląda pięknie i zaczyna się wszystko według planu
– przyjaciółka Marta i jej córka Małgosia, opowiadają gościom
historię dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu i została
zabita przed odrzuconego zalotnika. Z tym, że zalotnik zaklinał
się, iż tego nie zrobił, a dowody przeciwko niemu, które
odnalazły w archiwach kobiety, są zbyt wątłe. Na podstawie nich
został jednak stracony. Wszyscy postanawiają zając się tą sprawą
i oczyścić chłopaka z zarzutów – mimo że pośmiertnie,
postanawiają przywrócić honor jego imieniu. Jednak od pierwszej
nocy Lucyna zasypiając słyszy głosy „guilty, guilty” - szepczą
tajemnicze głosy...
Tymczasem Małgośka, która na dobre
przejęła się sprawą, nagle znika. I trzeba szukać już nie tylko
dowodów w obronie niesłusznie skazanego chłopaka sprzed kilkuset
lat. Trzeba szukać jak najbardziej współcześnie zaginionej
Małgośki.
Na okładce widnieje zachęcające
„irlandzkie piwo, polski humor i kryminalna intryga”. Irlandzkie
piwo – jest. Opisane tak sugestywnie, że miałam w ustach
nadprodukcję śliny. A piwo to symbol. Bo wraz z nim idą runy,
tajemnicze zjawy, banshee, które wyją nocami pod oknami, legendy,
cmentarze i na tych cmentarzach celtyckie krzyże z
charakterystycznym kołem. To była dla mnie kwintesencja tej
książki, to, co w niej najważniejsze, co najbardziej ciekawiło.
Kryminał – nie do końca. Owszem
jest intryga, są porywacze, jest śledztwo, jest nawet irlandzka
policja, ale to raczej powieść obyczajowa.
Polski humor zaś wyszedł najgorzej –
toporny, rubaszny, niski i dla mnie wcale nieśmieszny. Wiązał się
głównie z Władysławem i Michaliną – starszym małżeństwem,
przyjaciółmi Lucyny i Tadeusza, którzy przypadkiem też znaleźli
się w Irlandii i przypadkiem też w tym samym mieście i przypadkiem
też biorą udział w śledztwie. A przypadkiem Władysław ma
nadprzyrodzone zdolności, posługuje się wahadełkiem i runami i
twierdzi, że potrafi zorganizować seans spirytystyczny. A autorka
bezlitośnie się z niego nabija, pozwala na to wszystkim innym i
czyni go, oraz panią Michalinę i ich związek przerywnikiem i
wykrzyknikiem, który ma nadać powieści nutkę uśmiechu. Mnie
kąciki ust wykrzywiały się w zupełnie inną stronę - drgały
raczej w nerwach i irytacji.
Nie mniej jednak w Irlandii Lucyny
Olejniczak było całkiem przyjemnie. Lekko gorzkawo i lekko słodko
– to jak pić guinnessa w wersji dla kobiet, z porzeczkowym sokiem.
Smaczne.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]
Nie potrafię niestety przekonać się do kryminałów. I sądzę, że książka Lucyny Olejniczak raczej nie zmieniłaby mojego nastawienia do tego gatunku.
OdpowiedzUsuńwłaśnie czytam, ciekawa jestem, jak wypadnie polska powieść o kraju, w którym tyle lat już mieszkam. Dopiero na początku jestem, więc ominęłam Twoje opisy w środku.
OdpowiedzUsuń