KRISTIN KIMBALL
„BRUDNA ROBOTA. ZAPISKI O ŻYCIU NA
WSI, JEDZENIU I MIŁOŚCI”
(TŁ.ALINA PATKOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012
Tak, to w pewnym sensie książka z
serii „zmieniam całe swoje życie pod wpływem impulsu, wyjeżdżam
na mała farmę/do małej winnicy/do innego państwa i tam doznaję
cudu objawienia”.
Jest ona, Kristin – typowa Amerykanka
z Nowego Jorku, która nie wie, czy jej piekarnik w ogóle działa,
bo nigdy go nie używała, a jedną z półek w lodówce zajmuje
książka telefoniczna. Posiłki jada głównie poza domem. Lubi
ładne ciuchy i klimatyczne knajpki.
I jest on, Mark – przeciwieństwo
nowojorczyka– farmer, który stwierdził, że aby było go stać na
dobre jedzenie, musi je sam wyhodować. Mężczyzna, który nosi
ciuchy raz na lewą stronę, a raz na prawą, żeby się zużywały
równomiernie, który trzyma kłębek zużytej nici dentystycznej, bo
może kiedyś będzie chciał zaszyć nią spodnie i który marzy o
tym, by w przyszłości wytwarzać samemu szczoteczki do zębów z
sierści dzika.
Spotkali się na farmie, na której
pracował Mark – Kristin pojechała tam zrobić reportaż na jego
temat. Spodziewała się sielankowego wiejskiego życia, z konikiem w
tle. Tymczasem została od razu zagoniona do pracy, ubrudziła
piękne, miejskie ubrania, sterała swój kręgosłup,
nieprzyzwyczajony do pozycji, jakiej wymaga ziemia i przy okazji
zakochała się w Marku, pracy i gospodarstwie.
I tak powstało wielkie marzenie –
własna farma, z innowacyjnym systemem – wytwarzanie wszelkiej
żywności potrzebnej człowiekowi do życia, ekologicznej, czystej,
lokalnej i sezonowej, w którą zaopatrywaliby wszystkich chętnych,
którzy zgodzą się złożyć zamówienia i zapłacić. Z jednej
strony wielkie marzenie, ale z drugiej zaś ogromna połać ziemi,
zaniedbana, nieuprawiana, z zaszczurzonymi budynkami, gołębiami,
robiącymi na głowę i brak jakichkolwiek maszyn i zwierząt. Czysta
karta, którą trzeba zapisać piórem większym od człowieka,
trzymając je oburącz i na pewno nie samemu. Ale jak wiadomo, przy
realizacji marzeń, człowieka napędza jakaś nieznana siła i
determinacja, która graniczy z nadludzką mocą. Więc farmer, który
chce zbudować dom bez użycia gwoździ i ma w sobie ogromne pokłady
wiary w ludzi i dobrą wolę i nowojorska dziewczyna, która ma
zapał, sterty podręczników na temat prowadzenia farmy i hodowli
zwierząt oraz jedwabny sweter, stają na ziemi i czynią ją sobie
poddaną.
Piszę, że to książka w pewnym
sensie o cudownej przemianie, bo to książka, która nie ma w sobie
właściwej takim pozycjom porcji lukru. Jest realizm. Jest pot.
Znój. Sianokosy i łzy wylewane do mleka prosto od krowy. Są
ucieczki zwierząt. Są klęski nieurodzaju. Są obawy. Lęki. A nie
ma możliwości pójścia na obiad do domu bogatej ciotki jak
Thoreau... Jest wóz albo przewóz, bo na koncie pozostało 50
dolarów i wszystko zależy od główek kapusty, sałaty, ziemniaków
i serów.
Ta książka jest ziemista, w ciężkim
brunatnym kolorze, pełna poranionych dłoni, rozprutych brzuchów
krów i cierni w kopytach koni. Jest duszna zapachem kompostu,
rozkładających się resztek roślin i wnętrzności zielonych
gąsienic, wgniatanych w ziemię obutą stopą. Jest mięsista,
krwista, nieładna. Jest prawdziwa do zdartych w ciężkiej pracy
paznokciach.
Wynika to z faktu, iż „farma to
manipulantka. Nie ma tu pojęcia 'gotowe'. (…) Presja, którą
farma na ciebie wywiera i która zmusza cię do pracy, dopóki nie
padniesz, sprowadza się do następującej zasady: musisz to zrobić
już, bo inaczej jakaś żywa istota zwiędnie, będzie cierpieć lub
umrze. W gruncie rzeczy jest to szantaż.” [s.150]
Ale ta opowieść pachnie też
nieśmiało, acz nader intensywnie gorącą, nagrzaną słońcem
ziemią. Zielonym groszkiem łuskanym wprost do otwartych ust, świeżą
marchewką, wyjmowaną z ziemi, mlekiem i serem. I zwycięstwem. I
miłością. Sprawiwa, że chce się zanurzyć dłonie w ziemi po
nadgarstki, ubrudzić je czernią, za paznokciami zobaczyć maleńkie
drobinki i kamyki. Sprawia, że na języku czuć wszystkie smaki
mleka, o których pisze Kimball – te letnie i te zimowe, te, gdy
krowa je trawę i te, gdy je siano, te od krów czarno-białych i te
od rasy jersey... I chciałoby się nawet ubrudzić ulubiony sweter,
byle tylko poczuć satysfakcję z własnych rąk, że są przydatne,
ważne, nawet niezastąpione, byle tylko poczuć, jak naprawdę
smakuje ziemia.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Czarne]
Świetna recenzja. Bardzo podoba mi się Twój styl pisania, chociaż sama książka niekoniecznie trafia w mój gust.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Padma też się zachwycała:
OdpowiedzUsuńhttp://miastoksiazek.blox.pl/2012/10/Brudna-robota.html
A ja chętnie sięgnę i choćby przekartkuję.