MAŁGORZATA KALICIŃSKA, BASIA
GRABOWSKA
„IRENA”
W.A.B., WARSZAWA 2012
Nie znoszę wyliczania bohaterów na
okładkach. Tych wszystkich: dwie matki i jedno dziecko, dwóch
mężczyzn i jedna kobieta, pięć domów i trzy sekrety, dwa koty i
jeden pies. Dlatego zjeżyłam się, czytając na okładce „trzy
kobiety, jedna tajemnica”... Ale muszę przyznać, że tutaj ta
formułka sprawdza się doskonale. Bo to książka o tym magicznym
zupełnie porozumieniu/nieporozumieniu, jakie może powstać tylko
między kobietami. To coś, co je do siebie zbliża, ale też to, co
sprawia, że odskakują od siebie znacznie dalej, niż na
wyciągniecie dłoni. I potem trudno jest znów siebie dotknąć.
Tak daleko są teraz od siebie Jagoda i
Dorota.
Matka/córka. Kobieta/kobieta. Każda
to inne życie. Inny świat. Inny pogląd.
Dorota – troszkę szalona,
rozedrgana, emocjonalnie na wierzchu, rozbiegana myślowo, życiowo,
uczuciowo. Ma cudownego męża, początki menopauzy i problemy z
pęcherzem, ma własną firmę, sprowadzającą z Indii biżuterię,
ma talent kulinarny i ma wielką tajemnicę z przeszłości –
maleńkiego Kubusia, synka wyczekanego, który umarł „śmiercią
łóżeczkową”. Ma też córkę Jagusię, którą sprawiała sobie
niejako na zastępstwo. Ale Jaga nie do końca spełniła
oczekiwania, nie do końca wpasowała się w mit maleńkiej, różowej
dziewczynki, śpiewającej, tańczącej i uśmiechającej się po
aniołkowemu.
Jaga to niezależna młoda,
korporacyjna lwica, która nie umie tańczyć, śpiewać ani rysować.
Mieszka sama, jada sama, pracuje sama, zasypia sama. Od czasu do
czasu uprawia seks z kolegą z pracy – po cichu, po znajomemu,
według schematu, żeby zaspokoić żądzę. Nigdy nie zostają ze
sobą na noc. Zawsze wraca do siebie i sama budzi się rano w łóżku.
I mimo że spełnia się w swojej pracy, to spełnienie nie sięga
poza mury korporacji. Nie do końca jeszcze zdaje sobie z tego
sprawę, ale jest nieszczęśliwa. Nie potrafi określić, co ją
cieszy, a w wolny dzień nie potrafi znaleźć sobie rozrywki, dzięki
której będzie się śmiała do samego wnętrza. Jedynym pewnikiem w
jej życiu jest to, że jakoś zawiodła matkę. Nie wie jak, jaka
jest jej wina i czemu brak zasług, ale zdaje sobie sprawę, że „dla
mojej ekologicznej Matki Poli(...) cała jestem fuj – ubłocony
kociak, którego może i byś przytulił, ale się jednak boisz, że
cię upaprze”. [s.166]
Miotają się, obijają o ściany,
Kubuś wisi nad łóżkiem w postaci trzydziestu aniołków, po
jednym na każdy rok nie-życia. Ale Jagna nie wie, co oznaczają
aniołki, nie wie, że miała brata, że ktoś przed nią skradł
matczyne serce i trzyma je zbyt kurczowo, żeby biło, jak należy.
Na włosku to się wszystko trzyma, ta
rodzina. Tym włoskiem jest w dużej mierze
Irena. To przyszywana ciotka, mądra,
zaradna, wspaniałą kobieta, która na samym początku książki
traci męża. Od Felusia się zaczyna – Felusia już nie ma i można
przestać udawać co nieco – Irena nie nabiera się na coś czego
nie ma. A między matką i córką już od dawna nie ma „dobrze”.
Ujęła mnie ta książka, czasem
rzucała mną o ściany, czasem się wkurzałam na język – zbyt
współczesny, zbyt durnowaty, zbyt płaski, a czasem się
uśmiechałam, a czasem płakałam. Ta książka jest „cała na
wierzchu” - matka i córka żyją obok siebie, ale obok siebie
tęsknią do oczyszczenia, do przytulenia, do miłości, do tego, by
iść razem za rękę. Obok siebie wylewają łzy, tak, żeby jedna
nie widziała, co myśli i czuje druga. Ale przed nami nie ukrywają
ani kropelki. Wsiąkały we mnie te łzy, wsiąkały i nie
pozostawałam obojętna. Nie umiałam się zdystansować, weszłam w
tę powieść i nie myślałam przy jej czytaniu, a jedynie czułam -
wszystkimi odsłoniętymi nerwami.
Ta zapowiedź o trzech kobietach pasuje
też dlatego, że książkę napisał duet - Małgorzata Kalicińska
wraz ze swoją córką Basią Grabowską. Nie wiem, jak ją pisały –
czy każda po trochu, każda po cichu, każda osobno. W mojej
wyobraźni Basia mówi Jagną, Małgorzata zaś pisze Dorotę.
Przeplatają się ze sobą, plączą wręcz, czasem wszystko toczy
się na oślep, po wariacku, nieprzemyślanie, jak w życiu. A czasem
obgadują fabułę przy gołąbkach i serniku.
A Irena?
Irena jest taką kumulacją pragnień.
Każdy chciałby mieć dla siebie, prywatnie zupełnie, taką Ireną.
Kogoś najmądrzejszego, gdy samemu jest się głupim. Kogoś
szorstkiego, ale miłującego. Kto przytuli, gdy będzie naprawdę
potrzeba. Kogoś, kto zawsze ma radę – mądrą życiowo,
doświadczalnie, przeżyciowo, a nie mądrością spomiędzy kartek
encyklopedii. Taką babcię/ciocię, która zawsze jest. Nawet, gdy
umiera jej ktoś najbliższy wiadomo, że można zapukać i
powiedzieć wszystko to, co niewypowiedziane w czyjeś inne ucho.
Każdy chciałaby wiedzieć, że jest na świecie ktoś, kto założy
fałszywy gips na rękę, żeby pogodzić matkę i córkę... Irena.
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa W.A.B.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz