HARUKI MURAKAMI
„ZNIKNIĘCIE
SŁONIA”
(TŁ. ANNA
ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA,
WARSZAWA 2012
Czy znacie to
uczucie, gdy macie słonia na własność? Jest tak nieprawdopodobny,
że wierzycie w jego „na-zawsze-z-wami-bycie”. I nagle słoń
znika. Słonia niestety nie ma. To tak, jakby w pokoju, do którego
wchodzi się po wieczornej kąpieli, by zażyć trochę snu, w
miejscu łóżka znaleźć dziurę. Coś boli. A moim słoniem była
proza Murakamiego... Nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę o nim
coś, co nie jest poematem pochwalnym. Nie myślałam, że zamknę
książkę jego autorstwa z jakimś poczuciem ulgi i dziwnego
zażenowania. Nie myślałam, że nie uśmiechnę się z zachwytem
nad czymś, co wyszło spod jego pióra.
A tymczasem
czytając „Zniknięcie słonia” czułam w sobie coraz większą
pustkę. Taką, w której zmieściłyby się nawet dwa łóżka, albo
trzy...
Miałam ochotę
włożyć głowę do tej książki jak do studni i krzyczeć w jej
czeluść „Murakami, gdzie jesteś?”.
Te opowiadania
to w większości tłumaczenia ze zbiorów dzieł Murakamiego, które
wyszły w latach 1979-1989. I tu pomyślałam po raz kolejny w swoim
życiu, że lepiej jest poznawać wszystko od początku do końca, a
nie w odwrotnym kierunku. Bo znając najpierw „TV People” (jak
bardzo przypomnieli mi się ludzie z „IQ84” - jakby TV People
byli jakąś niedoskonałą ich wersją, którą Murakami musiał
zmiękczyć i przerobić na wersję doskoalszą, bardziej
przerażającą, mroczniejszą...), „Komunikat kangura” i
„Milczenie” widziałabym, jak Murakami się rozwija – jak
kwiat. No i nikt nagle nie zabrałby mi słonia -wręcz przeciwnie,
czułabym się pewnie, jakbym miała dwa...
Brakowało mi
tej nonszalancji, z jaką Murakami biega po światach równoległych.
Tego poczucia absurdu tak wielkiego, że wzrusza się ramionami i
przyjmuje Little People, Człowieka-Owcę i skręcającą windę za
coś oczywistego. Za coś, co dzieje się za ścianą.
Ten zbiorek to
dla mnie jakieś szkice, z których potem można rozbudować inne
światy. Jakieś wprawki, na których można dorysować kilka gałęzi.
Coś, co pisze się na serwetce w kawiarni w oczekiwaniu na swoje
latte, ot tak, dla wprawy, dla zapamiętania, po to, by potem napisać
kilka dzieł genialnych i by można te serwetki pozbierać i wydać,
gdy się będzie już sławnym.
Nie przekonał
mnie młody mężczyzna, koszący trawniki w „Ostatnim trawniku
popołudnia”, nie zadziwiła opowieść o rozstaniu rodziców w
„Lederhosen”, rozczarowało zakończenie w „Spaleniu stodoły”.
W umiarkowanym stopniu chwycił mnie za serce facet, któremu
przyśnił się tańczący karzeł – tu podmuch Murakamiego,
którego kocham orzeźwił mi twarz. Trochę też przykuła moją
uwagę para z „Ponownego napadu na piekarnię” - to małżeństwo,
które w środku nocy zaczyna odczuwać ogromny głód. Nie mają
nic do jedzenia w lodówce, więc wyruszają do miasta odczynić
„głodową klątwę”. No i na szczęście ostatnie było
opowiadanie tytułowe, które dało jakąś iskierkę, jakiś cień
Harukiego na mojej ścianie, jakiś błysk jego oczu w ciemności: to
historia mężczyzny, który w codziennej gazecie znajduje
informację, że z miejskiego zoo zniknął słoń – stary i
niezbyt już ruchliwy, wydostał się z łańcucha na nodze i z
dobrze strzeżonej słoniarni. Co więcej, nie ma też człowieka,
który słoniem się na co dzień zajmował. A bohaterowi coś nie
daje spokoju, jakaś myśl, jakieś przeczucie... (a gdzieś w
internecie znalazłam informację, że to opowiadanie było
wystawiane nawet na deskach teatru – z chęcią zobaczyłabym tego
słonia, którego już nie ma, bo zniknął...).
Mimo wszystko
cieszę się, że przeczytałam ten zbiorek. Po pierwsze dlatego, że
jestem zachłanna i nie potrafiłabym sobie wybaczyć ominięcia
czegokolwiek, w czym maczał palce mój mistrz. A po drugie dlatego,
że w każdym zniknięciu słonia jest przecież słoń. No i
nadzieja, że kolejnym razem się znajdzie.
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz