poniedziałek, 26 listopada 2012

...A JA SŁONIE DARZĘ UWIELBIENIEM (SŁOŃ JAKO ISTOTA PROZY MURAKAMIEGO)


HARUKI MURAKAMI
„ZNIKNIĘCIE SŁONIA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2012

Czy znacie to uczucie, gdy macie słonia na własność? Jest tak nieprawdopodobny, że wierzycie w jego „na-zawsze-z-wami-bycie”. I nagle słoń znika. Słonia niestety nie ma. To tak, jakby w pokoju, do którego wchodzi się po wieczornej kąpieli, by zażyć trochę snu, w miejscu łóżka znaleźć dziurę. Coś boli. A moim słoniem była proza Murakamiego... Nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę o nim coś, co nie jest poematem pochwalnym. Nie myślałam, że zamknę książkę jego autorstwa z jakimś poczuciem ulgi i dziwnego zażenowania. Nie myślałam, że nie uśmiechnę się z zachwytem nad czymś, co wyszło spod jego pióra.
A tymczasem czytając „Zniknięcie słonia” czułam w sobie coraz większą pustkę. Taką, w której zmieściłyby się nawet dwa łóżka, albo trzy...
Miałam ochotę włożyć głowę do tej książki jak do studni i krzyczeć w jej czeluść „Murakami, gdzie jesteś?”.
Te opowiadania to w większości tłumaczenia ze zbiorów dzieł Murakamiego, które wyszły w latach 1979-1989. I tu pomyślałam po raz kolejny w swoim życiu, że lepiej jest poznawać wszystko od początku do końca, a nie w odwrotnym kierunku. Bo znając najpierw „TV People” (jak bardzo przypomnieli mi się ludzie z „IQ84” - jakby TV People byli jakąś niedoskonałą ich wersją, którą Murakami musiał zmiękczyć i przerobić na wersję doskoalszą, bardziej przerażającą, mroczniejszą...), „Komunikat kangura” i „Milczenie” widziałabym, jak Murakami się rozwija – jak kwiat. No i nikt nagle nie zabrałby mi słonia -wręcz przeciwnie, czułabym się pewnie, jakbym miała dwa...
Brakowało mi tej nonszalancji, z jaką Murakami biega po światach równoległych. Tego poczucia absurdu tak wielkiego, że wzrusza się ramionami i przyjmuje Little People, Człowieka-Owcę i skręcającą windę za coś oczywistego. Za coś, co dzieje się za ścianą.
Ten zbiorek to dla mnie jakieś szkice, z których potem można rozbudować inne światy. Jakieś wprawki, na których można dorysować kilka gałęzi. Coś, co pisze się na serwetce w kawiarni w oczekiwaniu na swoje latte, ot tak, dla wprawy, dla zapamiętania, po to, by potem napisać kilka dzieł genialnych i by można te serwetki pozbierać i wydać, gdy się będzie już sławnym.
Nie przekonał mnie młody mężczyzna, koszący trawniki w „Ostatnim trawniku popołudnia”, nie zadziwiła opowieść o rozstaniu rodziców w „Lederhosen”, rozczarowało zakończenie w „Spaleniu stodoły”. W umiarkowanym stopniu chwycił mnie za serce facet, któremu przyśnił się tańczący karzeł – tu podmuch Murakamiego, którego kocham orzeźwił mi twarz. Trochę też przykuła moją uwagę para z „Ponownego napadu na piekarnię” - to małżeństwo, które w środku nocy zaczyna odczuwać ogromny głód. Nie mają nic do jedzenia w lodówce, więc wyruszają do miasta odczynić „głodową klątwę”. No i na szczęście ostatnie było opowiadanie tytułowe, które dało jakąś iskierkę, jakiś cień Harukiego na mojej ścianie, jakiś błysk jego oczu w ciemności: to historia mężczyzny, który w codziennej gazecie znajduje informację, że z miejskiego zoo zniknął słoń – stary i niezbyt już ruchliwy, wydostał się z łańcucha na nodze i z dobrze strzeżonej słoniarni. Co więcej, nie ma też człowieka, który słoniem się na co dzień zajmował. A bohaterowi coś nie daje spokoju, jakaś myśl, jakieś przeczucie... (a gdzieś w internecie znalazłam informację, że to opowiadanie było wystawiane nawet na deskach teatru – z chęcią zobaczyłabym tego słonia, którego już nie ma, bo zniknął...).
Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałam ten zbiorek. Po pierwsze dlatego, że jestem zachłanna i nie potrafiłabym sobie wybaczyć ominięcia czegokolwiek, w czym maczał palce mój mistrz. A po drugie dlatego, że w każdym zniknięciu słonia jest przecież słoń. No i nadzieja, że kolejnym razem się znajdzie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz