czwartek, 24 marca 2011

NAWET PAZURAMI


AMY CHUA
„BOJOWA PIEŚŃ TYGRYSICY”
(TŁ. MAGDALENA MOLTZAN-MAŁKOWSKA)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Kiedyś wdałam się z pewnąnieznajomą w dyskusję dotyczącą obrzezania kobiet. Ja byłam oburzona, krzyczałam, nie rozumiałam, nie dawałam żadnej taryfy ulgowej i dziwiłam się, że kobiety spokojnie, od wieków, się temu poddają, że nie buntują się, nie uciekają. A pani, trochę wiekowa, patrzyła na mnie z lekkim uśmieszkiem na wargach i podsumowała, że nie znam życia i że patrzę na problem ze złej perspektywy – z perspektywy Europejki, która wszystko ma na swoim miejscu. Tłumaczyła, że to wielowiekowa kultura, tradycja, że to tak, jak u nas komunia w białych sukienkach do ziemi, albo ubieranie choinki. 
I ta nasza rozmowa przypomniała mi się, gdy czytałam „Bojową pieśń tygrysicy”. 
Amy Chua jest córką chińskich imigrantów mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Wyszła za mąż za amerykańskiego Żyda, jest wykładowcą prawa na Uniwersytecie Yale, ma dwie córki – Lulu i Sophię. Ze swoim mężem umówili się co do dwóch rzeczy – że Jed będzie wychowywał córki w swojej wierze, a ona wychowa je według modelu chińskiego. 
I tu zaczyna się ta bojowa pieśń… 
Model chiński bowiem, dla patrzącego z boku, kojarzy się w pierwszej chwili z łamaniem praw dziecka – krzyki, wyzwiska, publiczne karcenie dziecka, przymuszanie do nauki i ćwiczeń, stawanie zawsze po stronie nauczyciela w jakimkolwiek sporze, nie uznawanie niższej oceny niż szóstka, bezwzględny szacunek dla rodziców i każdej ich decyzji i bezwzględne posłuszeństwo. A do tego ignorowanie lekcji WF na rzecz na przykład ćwiczeń fortepianu (tężyznę fizyczną ćwiczy się zazwyczaj poprzez targanie dwudziestokilogramowych siatek z zakupami). No i nie ma żadnych kontaktów z rówieśnikami – nie można iść do koleżanki – to strata cennego czasu, który można poświęcić na ćwiczenie utworu muzycznego, albo zrobienie dodatkowych zadań.
Amy wybrała przyszłość dla swoich córek – jednej włożyła w ręce skrzypce, a drugiej pod palce podsunęła biało-czarne klawisze fortepianu. Przymuszała je do morderczych ćwiczeń – każde chińskie dziecko ma być lepsze od innych, ma szybciej przerobić materiał, ma jako najmłodsze dostać się do najlepszej szkoły muzycznej – szybko, szybko, nie ma czasu, bo Koreańczycy, zżerani podobną ambicją, zajmują miejsca i coraz wcześniej posyłają dzieci do szkół i na konkursy. 
Amy opowiada wszystko bez ukrywania – każdy jeden krzyk i każde jedno złorzeczenie. Nie wybiela się, bo uważa, że nie ma potrzeby – według niej, a wcześniej według jej rodziców, dziadków, pradziadków, taka metoda, to recepta na sukces, to gwarancja, że dziecko wyrośnie na dobrego, wartościowego człowieka. Kobieta tłumaczy, że chińscy rodzice wierzą w swoje dzieci, dlatego stawiają im tak wysoko poprzeczkę – wierzą, że ta poprzeczka to tylko mała przeszkoda, że jeśli dziecko wystarczająco dużo czasu poświęci na rozbieg, to pokona ją bez mrugniecie okiem.
Ta książka to wielki szok. Otwierałam szeroko usta ze zdumienia, gdy czytałam o laurce. Amy dostała od dziewcząt na urodziny laurki – oddała je ze słowami, iż nie są dla niej dość dobre, że nie poświęciły na zrobienie ich wystarczająco dużo czasu, że stać je na więcej, a ona na więcej zasługuje i że mają zrobić to jak należy, a jeśli brak im na to czasu, to niech po prostu wstaną wcześniej. Z wielkim mętlikiem w głowie czytałam, jak babcia porównuje Sophie i Lulu, mówiąc jej, że Lulu ma beznadziejny nos. W konsternację popadałam czytając, że gdy byli na wakacjach w Indiach, dziewczęta najpierw musiały kilka godzin poćwiczyć, zanim mogły pójść zwiedzać. 
Ale potem uśmiechnęłam się sama do siebie. To szok kulturowy. To właśnie ta zła miara. To moje buty, które na siłę chcę wcisnąć komuś zupełnie innemu. 
Zresztą podtytuł „Dlaczego chińskie matki są lepsze?” jest ironiczny. Amy sama przyznaje, że nie zawsze chiński model daje radę – każde dziecko jest inne, a on zupełnie nie jest elastyczny. 
Tygrysica wykonała swoją pieśń bojową w obronie własnych dzieci, w obronie swoich wartości, w obronie tego, co uważa za słuszne. Ta pień wwierca się w uszy, wywoła ogromną burzę, będą dyskusje w telewizji i na forach internetowych. Będą ganić Amy, będą szykanować. Jak sama mówi nie wie, jak będą wspominać swoje dorastanie córki. Że „wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie – przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości – wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka – i nie ma z kim szczerze pogadać(…)” [s.191]
Ja wysłuchałam pieśni. To wielkie, smutne wycie. I mam ochotę pogłaskać Tygrysicę po łapie. Z czułością. Z empatią.

Moja ocena: 4,5/6 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

2 komentarze:

  1. Mnie też fragment o laurce zszokował najbardziej jednak... nie potrafię tak do końca ocenić tej książki, ani... chińskiej matki.

    OdpowiedzUsuń