piątek, 4 marca 2011

KREW, POT I ŁZY


DAVID PEACE
„1974”
(TŁ. JAN HENSEL)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Czasem mam wielką ochotę na dobry kryminał. Mam ochotę wejść w dziki, zaplątany świat, złapać się w sieć, a potem powoli dochodzić do prawdy, układać wszystko na odpowiednie miejsca, patrzeć w oczy i odgadywać mordercę z mrugnięć okiem i układu warg, a najbardziej lubię, gdy jest już wszystko rozwiązane i nagle okazuje się, że jednak układanka, która przedstawia kwiat, miała być obrazem morza i wszystko na nowo się tasuje i miesza. Ale zawsze wygrywa prawda. 
I lubię w kryminałach jakiś dobry, przykuwający uwagę motyw – w „1974” takim haczykiem, na który się złapałam były łabędzie skrzydła, przyszyte do ramion ofiary.
A ofiarą była mała dziewczynka.
A rzecz się dzieje w 1974 roku w Yorkshire.
Jest zima, jest zrozpaczona rodzina, jest policja, która bada tropy, jest kilka innych ofiar, gdzieś daleko w tył, jest wielka polityka, wielka korupcja, jest rozmowa z ornitologiem, którym wstrząsnęło bestialskie znęcanie się nad łabędziami, jest jasnowidz, który podobno wskazał miejsce ukrycia zwłok ofiary i jest Edward Dunford. 
Bo to, co uważam za największą siłę tej książki to fakt, że nie jest opisana z punktu widzenia policji, nie z punktu widzenia detektywa, ani z punktu widzenia ofiary, nawet nie z perspektywy mordercy.
Edward jest dziennikarzem. Pracuje w „Yorkshire Post”, jest młody, między wierszami można wyczytać, że przeniósł się do Yorkshire nie tak dawno, że dopiero goni za tematem i przy tej okazji za sławą, jaką przynosi jeden dobrze napisany artykuł. 
Jako pierwszy sięga pamięcią wstecz i dostrzega powiązanie z dwoma innymi zaginięciami dziewczynek, ale szef gazety ignoruje jego trop i w efekcie temat trafia do najsławniejszego dziennikarza w gazecie. Edward nie odpuszcza i trochę na własną rękę zaczyna szukać prawdy – ale nie po to, żeby dać odpowiedź, żeby pomóc policji, żeby uśmierzyć ból rodziców, ale po to, żeby mieć swoje pięć minut, swój wymarzony artykuł, swoje nazwisko na pierwszej stronie. 
Niesamowite jest przedstawienie przez Peace’a dwóch sił dzisiejszego świata – policji i prasy – każda władza załatwia swoje interesy, każda ma podziały i hierarchię, dla każdej liczy się zysk. Dzisiaj, teraz, jest to dość oczywiste, ale Peace pokazał to bardzo dobitnie – dziennikarzy idących na konferencję z policją bez pardonu nazwał po prostu „sforą”. Wygłodniałą. Dreszcz mnie przebiegł, gdy Edward mówi „Mam nadzieję, że nie żyje.”, tuż przed tym, jak ogłoszono, że ciało dziewczynki zostało znalezione – po to, by mieć o czym pisać, by gazety nie spały, by ludzie czytali, wydawali pieniądze, zapewniali piedestał, na który można się wdrapać jednym dobrym, szybkim, mocnym tekstem. 
Źle mi się czytało tę książkę. Po pierwsze ze względu na odniesienia do rzeczywistości Anglii lat siedemdziesiątych – drużyny sportowe, głośne sprawy kryminalne, gazety, politycy. Jestem poza tym światem, nie znam go, nie rozumiem, więc nie umiałam wejść w klimat.
Poza tym irytował mnie język – lakoniczny, porwany, strzępiasty. Pełen przekleństw, brutalności, dosadności, śliny, jadu i krwi. Krew jest niemal na każdej stronie. Ta książka jawi mi się jako kronika brutalności, nie najważniejsze jest tu rozwiązanie sprawy, ale pokazanie czerni i zaczadzenia tamtych ludzi, tamtych lat.
Mam też wrażenie, że autor nie bardzo chce wszystko wyjaśnić, jakby treść tej książki, treść sprawy była oczywistością – to taki kawałek mięsa wyrwany z rzeczywistości, bez początku i bez końca, z wątkami, które nie mają znaczenia, które się nie rozwiązują, które zaistnieją dosłownie na mrugnięcie okiem po to, by zginąć, zniknąć. Ja jestem przyzwyczajona – w kryminałach szczególnie – że każda jedna scena ma wagę, że jeśli dziewczyna głównego bohatera mówi mu, że jest w ciąży, to mówi mu to z jakiegoś konkretnego, ważnego dla akcji powodu. Tutaj nie. 
To karuzela, która nie chce się zatrzymać. A na tej karuzeli siedzi wraz z czytelnikiem strzelec wyborowy – zabija wszystkich po kolei i każe patrzeć, zmusza do niezamykania powiek i śmieje się takim klaunim śmiechem. 
Główny bohater tej książki umarł na jej kartach tysiąc razy i tysiąc razy zmartwychwstał, by biec dalej, po temat.
Nie rozumiałam tej książki, nie rozumiałam motywacji bohaterów, nie zrozumiałam pogmatwanego zakończenia. Autor był chyba w jakimś transie, w tym transie wypisywał kolejne krople krwi, nie troszcząc się o to, czy czytelnik za nim podąża.
Ja zgubiłam się gdzieś za rogiem. Brak mi tchu.

Moja ocena: 2,5/6

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

2 komentarze:

  1. Marpil świetna recenzja! Naprawdę jestem pod wrażeniem :).
    Myślałam, żeby sięgnąć po tę książkę, także dzięki za ostrzeżenie, że nie warto ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Maya - wiesz, może Tobie się spodoba, nigdy nie wiadomo :-)

    OdpowiedzUsuń