niedziela, 24 października 2010

BEZOWA ŁAMIGŁÓWKA


ALEKSANDER KOŚCIÓW
„LECĄ WIELORYBY”
ZNAK, KRAKÓW 2010 

„Wieloryby” wleciały w moje ręce z dwóch powodów.
Pierwszy to ten, że czytałam „Świat nura”. Zanurkowałam wtedy w ten świat tak mocno, że wypłynęłam dopiero pod sam koniec, kiedy już nie miałam ani odrobiny oddechu w płucach. 
A drugi to ten, że proza Kościówa jest porównywana do prozy mojego wielbionego Murakamiego.
Ha. To przewrotne, że to był jeden z powodów, bo dla mnie tak nie jest. 
Jeśli chodzi o „Świat nura” do pewnego momentu faktycznie czułam się jak w prozie Japończyka. Ale zawsze po wyjściu ze świata Murakamiego zmienia się moje patrzenie na świat. Na każdym kroku widzę tańczące żaby, widzę studnie, w których można zamieszkać na jakiś czas i widzę w tramwaju człowieka owcę. I to wszystko wydaje się normalne, „zdarzeniowe” (takie moje słowo, które mi wpadło do głowy – bardzo mi tu pasujące – chodzi mi o to, że wszystko to, o czym Murakami pisze, mogłoby się zdarzyć, przyjmuję to za pewną możliwość). Nie pytam „Dlaczego?” i „O co chodziło?”, bo to właściwie nie ma większego znaczenia. Często się nie wyjaśnia, kobieta, która przez kilka dni spała, nagle się budzi i może spokojnie zasiąść do śniadania – nie muszę wiedzieć, co się z nią stało i dlaczego nagle powróciła – to siła powieści Murakamiego. 
A u Kościówa, po przeczytaniu dużej, większej części jego tekstu, zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, co z tymi nurami, kim jest tajemnicza kobieta… Nie mogłam wyłączyć mojego postrzegania świata, a właściwie nie mogłam go przestawić o 180 stopni.
Z kolei jeśli chodzi o „Lecą wieloryby” – tutaj różnica, moim zdaniem, polega przede wszystkim na tym, że świat przedstawiony jest światem snu, a więc z góry zakłada inną rzeczywistość, inne reguły tym światem rządzące, inne myślenie, zachowanie, poczucie czasu i przestrzeni. Więc nijak temu do Murakamiego.
Ale nie żałuję, że po tę prozę sięgnęłam. 
Pięknie się zaczyna. Jon i Maja, którzy znają się od dziecka, którzy są sobie przeznaczeni, którzy rozmawiają ze sobą bez słów, leżą na trawie i budują z chmur swój świat, to, co się stanie kiedyś – swój dom, gdzie na parapecie dwa koty czytają książki, to, że razem siadają do stołu, to, że SĄ. Nie: ona jest, on jest… Jon w chmurach dostrzega bardzo wyraźnie twarz ich córki, która czeka na swoje narodziny, to przecież tylko kwestia czasu…. Maja widzi wieloryby, które lecą po niebie. I Jon musi jej powiedzieć jedno, że nigdy, nigdy się już nie rozstaną. A ona zwykłe „Aha”, bo to przecież aż nazbyt oczywiste.
Rozjeżdżają się w dwa kierunki – każde na swoje studia. To trening, taka gra z życiem, z rzeczywistością. Grają obydwoje i świetnie im idzie. Listy, telefony, a Jon się w duchu śmieje, że tak łatwo - to taka danina dla świata, zanim będą mogli zacząć budować swój dom na skarpie… 
Jeden błąd, Jon twierdzi, ze niezawiniony i niezapanowany. Że wszystko działo się niejako poza nim. (Z tym się nie zgodzę, ale każdy ma prawo do własnej interpretacji). Pędzi do Mai z przeprosinami za winę, o której ona jeszcze nic nie wie. W worku ma 6 bez – jej ulubionych ciastek i bukiet kwiatów i pewnie w głowie wiele słów, które mają ją zatrzymać…
Ale budzi się nagle w innym świecie. Jest tajemniczce Torowisko, gdzie ludzie polują na pociągi, jest przydział żarówek, są znaczki, które każdy, prócz Jona posiada, są Koszulowcy i ci, co są przeciw… I całe mnóstwo dziwnych, niedorzecznych sytuacji, postaci, osób… I jest młoda, śliczna dziewczyna, która chce uciec i której Jon pomaga.
Ta część książki jest duszna, mętna, przytłaczająca. Z perspektywy całej historii wiadomo, że to sen. Kościów genialnie wprost oddaje atmosferę koszmarów, które każdy z nas miewa, nieuchronność, przerażenie, zgoda na absurd i udział w wydarzeniach nawet wbrew sobie. Ale zawsze jest jakaś nić, która wiąże sen z jawą – zadaniem Jona w nowym świecie jest dotarcie do Mai. A w wyświechtanym worku podróżnym niesie jej bezy, niesie je, bo Maja je lubi…
Mam wrażenie, że wszystko to, czego Jon nie miał okazji dokończyć w pierwszej części, realizuje w tej drugiej, pokrętnej, w tej alternatywnej rzeczywistości, która przynosi niemal same złe rozwiązania i rodzi ciągle nowe pytania. To bieg przez własny umysł, to bieg przez poczucie winy, przez miłość, przez poświęcenie.
Trzecia część, o której nie chcę pisać zbyt wiele, bo jest wyjaśnieniem, to właściwie powrót do przeszłości, takie dopełnienie, koło, które się zamyka. Środek jest tylko pomostem między Jonem a Jonem.
To historia wielowymiarowa. Gdzieś przeczytałam, że można j czytać jako powieść miłosną, jako powieść polityczną, jako powieść o dojrzewaniu, jako po prostu dobre SF. I to wszystko jest prawdą. 
Poza tym Kościów bardzo dobrze włada piękną polszczyzną, co dla mnie osobiście jest główną zaletą tej książki. Poza tym bawi się czasem, robi z czytania tej powieści łamigłówkę – podsuwa pewne wątki, daje wskazówki, a potem wszystko chowa i każe zgadywać. Ale na końcu jest klucz, dzięki któremu każdy kawałek możemy dopasować i cieszyć się z wygranej.
Co prawda męczyłam się w niektórych momentach drugiej części, akcja pędziła na złamanie karku, a ja jakoś czasem nie nadążałam, nie mogłam sobie zwizualizować, co się po drodze dzieje, potrzebowałabym czasem jakichś rysunków, komiksu, nie wiedziałam kto kogo uderzył, a kto został uderzony. 
Nie mniej jednaj – polecam.
[Tu o książce na stronie wydawnictwa – ciekawa notka głosowa w wykonaniu Leszka Bugajskiego]

Moja ocena: 4,5/6

2 komentarze:

  1. Też niedawno przeczytałam "Lecą wieloryby", więc mogę się odnieść do twoich wrażeń. :)
    Piszesz, że "zawsze po wyjściu ze świata Murakamiego zmienia się moje patrzenie na świat", mam to samo! Dokładnie to samo poczucie. Tego z książek Kościówa (czytałam też "Przeproś.Przewodnik gracza") nie wynoszę. Nie wierci on w mojej duszy takich zawiłych korytarzy, z których później muszę wydostawać się na świat, jak czyni to Murakami. Fakt, tym się różnią.
    "Lecą wieloryby" są świetną powieścią, którą można by sfilmować; wtedy może byłoby Ci łatwiej(no mi chyba też) zwizualizować pędzącą historię. Ja Kościówa cenię za wyobraźnię literacką i umiejętność dostarczania oprócz rozrywki cennych refleksji. Przede wszystkim o życiu i o losie, którego zamiarów poznać zawczasu się nie da.

    OdpowiedzUsuń
  2. Matyldo - masz rację - ja też od razu pomyślałam o ekranizacji tej powieści - wyobraziłam sobie od razu, że pierwsza i trzecia część powinna być kręcona w ciepłych, pastelowych, waniliowych kolorach, a ta środkowa powinna być ciemna, ostra, wyraźna...
    Ja "Przeproś" zaczęłam, ale nie posunęłam się daleko - odłożyłam i póki co do niej nie powrócę. Może kiedyś.
    A refleksje - to fakt, długo sobie myślałam o tej powieści, o tym, co w niej jest, o naszych wyborach, jakich dokonujemy w życiu, o tym, że nic, co zrobimy nie da się tak naprawdę cofnąć. Czasem jakiś błąd uda się naprawić, ale nigdy wymazać. Tylko, że jeśli mielibyśmy myśleć o tym bezustannie, nasze życie nie byoby życiem, a wegetacją, strachem teraźniejszośći i dnia przyszłego. Dlatego lepiej czasem nie liczyć się z konsekwencjami, iść na żywioł.

    Ściskam!

    OdpowiedzUsuń