AUDREY NIFFENEGGER
„LUSTRZANE ODBICIE”
(TŁ. GRZEGORZ KONERSKI)
NOWA PROZA, WARSZAWA 2010
W mojej pamięci wciąż obraz sprzed kilku lat (jakichś pięciu…): ciemna głęboka noc, mój Mąż śpi w Naszym jedynym wtedy pokoju, a ja zawinięta w koc, siedzę na niewygodnym stołku w kuchni i czytam. Uciekłam z sypialni, żeby nie raziło go światło, nieważne stało się to, że kolejnego dnia wczesnym rankiem muszę pędzić na zajęcia. Liczyło się tylko, aby poznać do końca losy Clare i Henrego z „Miłości ponad czasem” (inny, nowy tytuł to „Żona podróżnika w czasie”).
Gdy dowiedziałam się, że Niffenegger wydaje nową książkę od razu trafiła ona na moją Listę do Przeczytania. Dorwałam, otworzyłam, zaczęłam czytać…
Dwie bliźniaczki – Valentina i Julia, dziewczęta, które są swoimi lustrzanymi odbiciami (Valentina ma na przykład serce po prawej stronie) – dostają w spadku po ciotce Elspeth dom w Londynie. Zdeklarowane Amerykanki, leniwe, bierne kobiety, dwudziestoletnie dzieci, które wciąż sypiają wyłącznie we własnych objęciach i nie uczą się ani nie pracują, otrzymują ogromny pięknie urządzony dom. Warunkiem przejęcia spadku jest to, żeby mieszkały w nim minimum rok, zanim nabędą praw do jego sprzedaży, oraz to, aby ich matka i ojciec nigdy nie przekroczyli progu owego domu. Przewodnikiem po życiu i mieszkaniu Elspeth ma być Robert, jej kochanek.
Edie, matka dziewczynek, nie chce wyjawić im powodu tajemniczego zapisu w testamencie, choć domyśla się, co mogło skłonić Elspeth do podjęcia takiej decyzji. Z siostrą nie widziała się praktycznie od narodzin córek i nie wiadomo, co się wydarzyło w ich wspólnej przeszłości. Jedyne, co wiadomo to fakt, iż Elspeth i Edie były bliźniaczkami.
Tytuł „Lustrzane odbicie” nie odnosi się tylko do ciał dwóch pięknych dziewcząt, ale też do całej historii – to, co dzieje się między Valentiną a Julią ma do złudzenia przypominać relacje ich matki i ciotki. Mają zaplątać się w podobne zależności i podobne uzależnienia co one. Mają podobnie myśleć i podobnie czuć. W swoich oczach mają odbić to, co działo się kilkanaście lat wstecz, ale Elspeth najwyraźniej chce coś swoim zapisem w testamencie naprawić. Owszem – dowiadujemy się wszystkiego, właściwe cała tajemnica wychodzi na jaw, ale…
Po pierwsze motywacje każdej z postaci są dla mnie, delikatnie mówiąc, niejasne, nieprawdziwe, niewystarczające, dziwne, niepewne, podejrzane, naciągane… Każdy z bohaterów okazuje się potworem w ludzkim ciele, każdemu z nich powija się noga w tej opowieści i każdy ma jakieś lustrzane odbicie w sobie, które odbija samo zło.
A po drugie im dalej w tę książkę brnęłam, tym bardziej czułam się, jak w kiepskiej telenoweli. Brazylijskiej na dodatek.
Kilka razy miałam ochotę odłożyć tę książkę, kilkanaście śmiałam się tam, gdzie z założenia powinnam czuć wzruszenia, albo zdziwienie. Ta książka wciągnęła mnie szybko, ale równie szybko wypluła.
Jednym z głównych motywów jest tutaj problem życia po śmierci, duchów, ich woli i ich widzenia świata. Przypomniałam sobie od razu rewelacyjnie się czytającą
„Światła pochylenie”, która zaskoczyła mnie podejściem do tematu, formą i sprawnością w prowadzeniu fabuły. „Lustrzane odbicie” (kolejne nawiązanie do lustra – duchy nie odbijają się w lustrze, a Elspeth-duchowi tego najbardziej brakuje) jest w tym względzie kulawe i makabrycznie nieudane. Wszystko to jest na siłę i psu na budę.
Wyszłam z tego sensu spirytystycznego mocno, mocno rozczarowana i zakończenie uznałam za jedno z najmniej udanych zakończeń, jakie ostatnio czytałam.
Jedynym motywem, który do mnie w jakiś sposób przemówił w tej książce jest historia Marijke i Martina. Martin jest chory psychicznie (ma agorafobię, różnego rodzaju nerwice natręctw itp.). Od kilkunastu lat nie wychodzi z domu, a ze światem komunikuje się za pomocą internetu (jest twórcą krzyżówek, które wysyła mailowo) i swojej żony Marijke. Marijke jest całkowicie podporządkowana chorobie męża – musi wchodzić do sypialni zawsze prawą nogą, a jak wejdzie odwrotnie, to musi powtarzać czynność, nie może mieć wymarzonego kota – Martin boi się zarazków i nie widzi słońca, bo okna od lat są pozasłaniane gazetami. Marijke kocha Martina, ale nie ponad własne życie. Z jego chorobą spędziła kilkanaście lat i w końcu mówi „dość!”. A mówi to dlatego, że Martin nie chce się leczyć. Pewnego dnia przywiązuje do sufitu list i wyprowadza się do rodzinnego Amsterdamu. A Martin rozpoczyna walkę ze sobą. I najpiękniejsza w całej powieści jest dla mnie scena, gdy Martin stoi pod amsterdamskim mieszkaniem Marijke i zaprasza ją na spacer…
Ale to jedna jedyna jasna strona tej książki – reszta jest jak lustrzane odbicie w gabinecie luster – śmieszna, wykrzywiona, karykaturalna i w końcu taka forma się przejada i chcemy spojrzeć na czystą taflę szkła.
Nie polecam, nie podsuwam.
Moja ocena: 2/6
A mnie zachęciłaś do tej książki. Sama nie wiem czemu, może przez te dwie siostry, może przez lustro, w każdym razie poszukam i sama się przekonam, a nóż widelec coś mnie w niej zaskoczy ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Barbaro - chętnie przeczytam Twój komentarz do tej pozycji, może zauważysz coś, co mnie umknęło, a co jest piękne w tej historii...
OdpowiedzUsuń