MARLENA DE BLASI
„SMAKI POŁUDNIOWEJ ITALII”
(TŁ.JACEK KONIECZNY)
WYDAWNICTWO LITERACKIE
Kocham książki kucharskie! Mogłabym je oglądać godzinami – nawet nie muszę gotować, najadam się samym czytaniem przepisów, zdjęciami, listami składników. Najadam się własnymi notatkami na marginesach i powkładanymi między strony listami zakupów.
Moja miłość do książek o jedzeniu jest tym większa, im więcej jest gadania-bajania. Podtytuł książki De Blasi to „Wspaniałe przepisy i włoskie opowieści”. Wszystko, czego szukam w „smakowych” książkach.
Czytałam całą niedzielę – tak się złożyło, że mój Mąż upichcił akurat pizzę, więc miałam co pojadać czytając o włoskich gellato, o cukiniach marynowanych i makaronie na czarno.
Kolejny raz De Blasi mnie ujęła, zaczarowała i nakazała tęsknotę za podróżą do Włoch, za spróbowaniem prawdziwego włoskiego pomidora.
Książka opisuje osiem regionów południowych Włoch, ale – tak jak sama autorka zastrzega – nie mówi o potrawach najbardziej znanych, ale o takich, które w danym miejscu poznała, które zapadły w jej serce, które połechtały jej kubki smakowe, albo dzięki którym poznała kogoś wartościowego.
Bo De Blasi traktuje jedzenie jako pretekst. Pretekst do poznawania, do badania, do zakochania, do komunikacji, do miłego spędzania czasu – rozmawia z ludźmi poprzez chleb i oliwę, sięga wstecz, by poznać ich życie, ale także tradycję, która stoi za każdym spożywanym kęsem. Wybiega również naprzód – obmyśla, jak przyrządzić potrawę u siebie w domu i kogo zaprosi, żeby spróbował okonia morskiego, a kogo poczęstuje tartą z dynią i rumem.
Jak sama wspomina „sekret tkwi nie w samych przepisach, ale w dostrzeżeniu piękna włoskiej kuchni.” [s.108]
A ta opiera się na wspólnocie, na czerpaniu z tradycji, na przyjmowaniu tego, co się dostaje od losu – w części Włoch bliżej morza jadają ryby, a tam, gdzie ryb nie ma na wyciągnięcie ręki polują na króliki. Dewizą we włoskiej kuchni jest korzystanie ze składników dostępnych w danym regionie – po co zagarniać coś, co jest daleko, gdy tuż obok ma się cały ogród rajski smaków?
To kuchnia rytuałów i obrzędów - to bardzo dobrze w tej książce widać. Autorka przy każdym z przepisów zamieściła jakąś historyjkę, albo na temat pochodzenia danej potrawy, albo opowieść o tym, skąd ta potrawa weszła w jej smak i jej serce - tworząc swoją własną mitologię, opowiada dzieje kuchni włoskiej.
Wielkie wrażenie zrobił na mnie na przykład opis La mattanza czyli uboju migrujących tuńczyków. To wielka ceremonia, w której biorą udział rybacy zajmujący się tylko połowem tuńczyków właśnie. Jest ich 57. Na ich czele stoi il rais, którą to funkcję może sprawować człowiek prawy, silny i honorowy, wybrany przez społeczność. Piętnaście czarnych łodzi ustawia się w czworokąt i rozpościera sieć o długości dziesięciu kilometrów. Przy wciąganiu tuńczyków do łodzi mężczyźni mówią arabskie zaklęcia. A wszystko odbywa się dokładnie w ten sam sposób od setek lat. Wstrząsnęło mną to do głębi – głównie dlatego, że nie jest to rytuał odprawiany dla turystów, na pokaz, dla zysku i dla poklasku, ale z potrzeby serca, z umiłowania przodków i z wiary, że dobre jedzenie, to jedzenie zebrane, przyrządzone we właściwy sposób, a dobre jedzenie, to dobre życie.
Takich historii jest dużo. Piękny opis Bożego Narodzenia, fantastyczna historia pochodzenia słodyczy na Sycylii (tworzyły je siostry zakonne – sprzedawały je mieszkańcom wsi i miasteczek, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie klasztoru), o makaronie, który był wyrabiany w specjalnych wozach, o tradycyjnej zupie pierwszomajowej, gotowanej dla całej wioski z resztek zebranych we wszystkich gospodarstwach, albo o panardzie, gdzie trzeba zjeść minimum trzydzieści dań podczas jednego wieczoru; ale także prywatne, kosmiczne opowieści samej Marleny o gościnności Włochów, o ludziach, którzy specjalnie dla niej gotowali, o ulicznych sprzedawcach, o targach, o pewnej starszej damie, która upiekła chleb kołysankowy (co za piękna nazwa!!!), żeby przypomnieć sobie dzieciństwo, o innej, która zrobiła dla niej makaron na smutki, albo o psie, który jada na obrusie i któremu trzeba mówić „Smacznego”.
O tym, że dzielenie się jedzeniem, to dzielenie się sobą, swoimi historiami i swoją radością, że zasiadając do stołu można się tylko cieszyć.
De Blasi opatruje swoje przepisy komentarzami, które sprawiają, że czułam, jakby dawała mi je dobra przyjaciółka, która nade wszystko pragnie, bym z jedzenia, które przygotuję, miała jak najwięcej radości:
O tarcie z czarnego ryżu: „Podawaj wyłącznie osobom, którym na widok czekoladowego ciasta zaczynają mocniej bić serca.” [s.193] Albo o kęsach jagnięciny: „ To wiejska potrawa, którą powinno się spożywać na dworze, opiekając przy okazji na ogniu inne mięso lub rybę”. [s.203]
Na końcu jest słowniczek, a w moim egzemplarzu, wypisana brązowym tuszem, lista potraw, które chcę spróbować przyrządzić – pasta z cukinii, marmolada cytrynowa, placki z rumem i ricottą…
Jedno małe ale... marzy mi się wydanie ze zdjęciami, takimi w sepii, ze zdjęciami starymi, na przykład właśnie wspomnianego wozu, w którym wyrabia się makaron, chłopców z żołnierzami z ciasta migdałowo-orzechowego, wypiekanego na święto w San Martino, ale też z nowymi, zupełnie realnymi i prawdziwymi – kobieta, która sznurkiem dzieli mięso, mężczyzna, który piecze nad ogniem bakłażany, ciasto makaronowe zagniatane przez umączone ręce, targ, na którym sprzedawcy bez rękawiczek grzeją dłonie przy trójnogach z tlącymi się grudkami węgla.
Wszystko to widzę oczyma wyobraźni, bo to jest – na każdej stronie książki De Blasi. Ale takie już moje szaleństwo, że kocham książki z obrazkami.
Moja ocena: 5/6
Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego. Premiera planowana jest na 10 listopada.
i ja kocham książki o jedzeniu! I chyba już wiem, co kupię siostrze na prezent gwiazdkowy...;)
OdpowiedzUsuńMaddy - jest tam sporo na temat mięsa, a Ty jesteś wegetarianką, ale jest kilka naprawdę przepysznych jarskich przepisów, a do tego - wystarczy trochę wege-kreatywności i można coś innego dodać, czegoś ująć, a przepis potraktować jako zalążek pomysłu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło, wegetariańsko :-)
Ja te zdjęcia widzę oczami duszy ;) bo posiadam książkę Jamiego Olivera "Włoska wyprawa". Zdjęcia kobiet wiozących pracującym w polu posiłek, ryba pieczona w ognisku, targ warzywny :)))) Niby książka kucharza, ale o miłości do Włoch./AniaK
OdpowiedzUsuńCzytałam ostatnio "Tamtego lata na Sycylii" De Blasi i troszkę mnie znudziła, ale po tę sięgnę, dlatego że lubię takie smakowite książki ;)
OdpowiedzUsuńNie ty jedna dałaś się zauroczyć de Blasi :) Na kuchni nie znam się ani trochę, jednak od czasu Pięciu ćwiartek pomarańczy - Joanne Harris, lubię przeglądać książki, nie tylko te ze zdjęciami, w których poza przepisami, znajdują się też luźne przemyślenia, uwagi, dygresje, autora/ki. Przy odpowiednim skupieniu, można wówczas poczuć każdy zapach i smak, o którym piszą... :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Och Barbaro - jak wielką masz rację!!!!
OdpowiedzUsuń