KEVIN
WILSON
„RODZINA
NA POKAZ”
(TŁ.JAKUB
MAŁECKI)
PRÓSZYŃSKI
I S-KA, WARSZAWA 2012
Ja
gryzłam palce niemal do krwi. Ja rwałam włosy z głowy. Ja
ciskałam tą książką o podłogę. Ja nie mogłam spać, myśląc
o fabule. Ja odkładałam ją na półkę tysiąc razy i włączałam
telewizor, żeby się odmóżdżyć.
Ta
książka jest ciężka, jak ołowiana sukienka.
Jest
duszna.
Gorzka.
Kaleczy
każdy skrawek ciała.
I
ze zdziwieniem czytam, opinię Nicka Hornby'ego na okładce
„(...)zabawna (...)” - przecieram oczy - nawet, jeśli wziąć
pod uwagę czarny humor, nie mam się z czego śmiać.
Śmiech
mi umarł na czas jej czytania. Albo po prostu schował się tak
głęboko w gardle, że nie umie znaleźć drogi do wyjścia.
Rzecz
dzieje się w zamkniętym kręgu rodziny Fangów. Camille i Caleb
poznali się na uczelni – ona studiowała sztukę, a on był jej
nauczycielem. Zakochali się w sobie i na przekór prawom uczelnianym
zaczęli się spotykać. Ale najważniejsze, co razem robili to
sztuka. A przynajmniej sztuka w ich rozumieniu. Dziwne, niepokojące
performance, wprawiające w konsternację i strach. „Tworzą
sytuację, której celem jest wywołanie skrajnie emocjonalnej
reakcji u osób znajdujących się najbliżej”. [s.218] Uderzają,
strzelają, kradną. I obserwują, co wyniknie z łamania
ogólnoludzkich praw. Sprawdzają, jak bardzo mogą przewrócić
świat do góry nogami. A w ich głowach tak poprzewracane myśli,
uczucia, przekonania, sądy, że mogą wiele.
A
potem przez przypadek rodzi się Annie, jeszcze później Buster.
Według ich profesora i mentora dzieci niszczą sztukę. Fangowie od
razu stają po drugiej stronie barykady, po stronie zaprzeczenia -
postanawiają udowodnić, że to bzdura i wpleść dzieci w swoje
show tak, żeby stały się ich integralną częścią. Łapią się
za dłonie i zakleszczają w nich dzieci, nie pozwalając im wyjść,
nie pozwalając im samodzielnie oddychać, kierując każdą ich
myślą, każdym centymetrem wzrostu. Doszło do tego, że nie
nazywają ich imionami – dzieci stają się Dzieckiem A i dzieckiem
B. Bo przecież „sztuka, jeśli tylko się ją pokocha, warta jest
każdego poświęcenia i bólu. Jeśli trzeba skrzywdzić kogoś w
jej imię, nie należy się wahać. Jeśli tylko efekt okaże się
wystarczająco piękny, dziwny i zapadający w pamięć, poświęcenie
się nie liczy.” [s.259]
Po
latach patrzymy na życie obydwojga dzieci w stanie rozkładu –
Annie, aktorka, która uciekła z domu do świata iluzji, coraz niżej
upada na dno butelki z wódką. Buster, który podążył jej śladem,
nie umie nawiązać normalnych relacji z żadną kobietą. Przez
dziwny zbieg okoliczności obydwoje znów spotykają się w domu
Fangów i muszą w końcu stawić czoło przeszłości, by móc dać
krok w przyszłość, a potem kolejny, i kolejny, i kolejny...
Dla
mnie to książka o tym, jak bardzo można skrzywdzić człowieka,
jak bardzo można zniekształcić dziecko – mimo że na zewnątrz
tego nie widać, że długi blond włosy rosną i lśnią w słońcu,
że w lustrze widać odbicie przystojnego mężczyzny, to w środku
jest czasem pokrzywione, niewyrosłe dziecko, które nigdy nie
nauczyło się mówić. Tytuł mógłby sugerować, że chodzi o
przedstawienia Fangów, że ta rodzina jest jak odsłonięta rana –
pełni mocnych wrażeń, obrzydliwi, ale odsłonięci, cali na
wierzchu i nie można przestać na nich patrzeć. Ale ja widzę w tym
tylko przewrotność – w tej rodzinie nikt nikogo nie pyta „co
czujesz?”, nikt nie chce tego słyszeć nawet, gdy wybiega samo z
ust. Trzeba być żołnierzem, automatem, zabawką i dawać na sobie
grać bez słowa protestu...
Mocna
książka, po której ja poczułam ciężar odpowiedzialności
rodzica. Po przeczytaniu której nie można ominąć sypialni
własnego dziecka – chce się tam biec, przytulić i krzyczeć, że
to nie sztuka jest miłością, że sztuką jest kochać.
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka]
Interesująca recenzja
OdpowiedzUsuńOhoho. Nie, nie chcę czytać tej książki, denerwowałabym się.
OdpowiedzUsuń