środa, 25 lipca 2012

POŁOŻYĆ SIĘ


DAVID WHITEHOUSE
„ŁÓŻKO”
(TŁ. ANNA POPIEL)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Łóżko.
Im szersze, tym więcej masz miejsca. Możesz przewracać się z boku na bok. Z jednego końca na drugi. Jeśli jest w rozmiarze King Size – możesz spać na skos albo nawet w poprzek. Spać, odpoczywać, relaksować się, dawać wytchnienie mięśniom, stawom, ciału, umysłowi, wyłączać świadomość, zawisać w innym świecie.
Z Malem jest inaczej. Mal w łóżku żyje. Je, oddycha, ogląda telewizję, sika, śpi, czyta, albo raczej słucha tego, co jest mu czytane. W wieku 25 lat postanowił przenieść swój świat w obręb stelaża z materacem. Położył się i nie wstał. I im dłużej leży, tym szerszy się staje. I tym większe łóżko potrzebne jest jego ciału. Tym większa przestrzeń pokoju, by pomieścić łóżko, tym większa przestrzeń domu, by pomieścić pokój... Mal nie chodzi. Nie porusza niczym więcej niż oczami i szczękami, z rzadka ręką, stopą chyba już nie ma siły. Waży ponad 630 kilogramów. Leży w łóżku od kilkudziesięciu lat.
Wokół niego oprócz domu, rośnie rodzina – młodszy o dwa lata brat, Mama i Ojciec. Wszyscy podporządkowani meblowi, na którym rozrasta się ciało. A Mal wcale nie zamierza wstawać...
To książka wielowymiarowa, z postaciami, którymi autor wchodzi w sam środek głowy i pokazuje ich tak wyraźnie, że widzę każdego z osobna, siedzących (lub leżących!) ze mną przy śniadaniu. Powieść mocna, mądra, napisana tak, że połyka się ją , chcąc wciąż więcej i więcej. Ale jestem tą książką w równym stopniu oczarowana, co obrzydzona. Jest sugestywna, obrazowa, naturalistyczna, brudna, obleśna, ociekająca śliną, potem, śmierdząca i zatęchła. Ale przyciąga jak magnes. Bo taki jest sam Mal – góra mięsa, trzęsąca się jak przysłowiowa galareta. To Mal rzeczywisty, ale też widziany oczami brata. Historię tej dziwnej rodziny opowiada nam bowiem „ten młodszy”, który jest niby częścią rodziny, ale zawsze gdzieś z boku. Zawsze mniej kochany. Mniej przystojny. Mniej widziany. Mniej radosny. Zawsze bardziej przejmujący się tym, co myślą inni. Malcolm to wolny duch, to człowiek, który będąc kilkuletnim chłopcem miał marzenie – robić wszystko to, czego inni jeszcze nie spróbowali. Być pierwszym – w czymkolwiek - albo w przejechaniu przez luk bagażowy, albo w powtarzaniu sekwencji słów w sposób, jaki nikt do tej pory ich nie wypowiedział. To chłopiec, który stojąc na deszczu sprawdza, jak bardzo może przemoknąć. Chłopiec, który rośnie i przyciąga spojrzenia kobiet. Rośnie. A w jego cieniu jest brat. Skulony. Przestraszony. Zazdrosny. Zakłopotany. Miotany między podziwem, między pragnieniem przejęcia dla siebie „malcolmowatości”, a chęcią bycia jedynakiem. Gdy teraz o tym myślę – nie pamiętam nawet, jak miał na imię brat Mala (czy miał jakieś imię?). „Brat” to chyba jedyne jego imię, jakiego nikt nie zapomina. Ani matka, ani ojciec, ani dziewczyna Mala, ani sąsiedzi, nauczyciele, później media i wielbiciele grubasa, dorabiającego ideologię do braku chęci życia.
Ja rozpatruję bowiem Malcolma na dwa sposoby – jako mężczyznę, który jest znakiem „STOP” dla naszych czasów. Jako człowieka, który w dość radykalny i brutalny sposób chciał pokazać bezsens życia – zamanifestować zbyt szybką ucieczkę dni, pustkę, jałowość naszego życia, jego zadziwiający brak sensu.
Drugą stroną Mala, tą pod ogromnym cielskiem ukrytą, może być bezradność, ucieczka, swoistego rodzaju konformizm, strach. Boi się telefonów komórkowych, zielonych świateł, hipermarketów, pilotów telewizyjnych, szybkich samochodów. Boi się, że zgubi w tym świecie drogę. Że kiedyś nie będzie potrafił w nim marzyć. Że nie będzie umiał wytłumaczyć swojemu dziecku sensu, że do końca życia, upupiony w krawacie, który dusi mu krtań, będzie musiał zarabiać pieniądze, że nigdy już nie będzie potrafił wskoczyć do luku bagażowego, albo jechać na plażę z butelką wina. Boi się i dlatego wpełza do łóżka. A świat za niego dorabia ideologię.
Jakakolwiek byłaby motywacja, jakie podłoże i pobudki, które nim kierowały - w każdym przypadku to mężczyzna, który głęboko rani bliskie osoby. Jest słońcem, dokoła którego krążą planeta-mama, planeta-tata, planeta-brat. Słońcem, które już nie generuje ciepła. Generuje poparzenia skóry i łzy od patrzenia. Matka mówi o kilkuletnim Malcolmie: „Nie może zawsze dostawać tego, czego domaga się jego wyobraźnia” [s.42] I choć Mal – na przekór temu – robi właśnie to, co wyobraźnia namalowała, coś przy tym niszczy. Rozpada się jego ciało, ale też próchnieje Dom. Dom rozumiany nie tylko jako miejsce, ale jako stan umysłu, w którym odpoczywamy. Bo czy Malcolm jeszcze sypia dobrymi snami?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

3 komentarze:

  1. Czytałam wiele pozytywnych opinii o tej książce i mam na nią ochotę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za ciekawą recenzję:) Książka stoi na półce od jakiegoś czasu i czeka cierpliwie na swoją kolej. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziewczyny - polecam! Nietuzinkowa!!!!

    OdpowiedzUsuń