środa, 11 lipca 2012

ISTNIENIE


DIANA ABU-JABER
„JĘZYK BAKLAWY. WSPOMNIENIA”
(TŁ. DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Czuję się, jakbym zjadła prawdziwy, domowy obiad. Sycący, a zarazem pieszczący język. Przygotowany z miłością, z uwagą, z szacunkiem. Jakby strony książki otłuściły moje palce. Jakbym musiała oblizać je, bez żadnego skrępowania. Jakbym między kartkami znalazła okruszki chleba. Jakby nad okładką unosił się zapach pieczonego bakłażana i smażonego czosnku. Jakbym dostała coś więcej, niż tylko wspomnienia.
Diana Abu-Jaber ma ojca, który zmienił imię. Zakochał się w Amerykance, opuścił Jordanię i przeniósł się do innego świata. Zmienił swoje dawne imię, tak, jak wszyscy jego bracia, którzy zmienili domy. Teraz jest Budem i nikt nie pamięta, jak nazywał się wcześniej. Sama Diana ma na szczęście imię, które pisze się tak samo. Jedynie wymawia się inaczej, w zależności od tego, w której części świata aktualnie mieszka. Bo ojciec miota się. Gdy jest w Ameryce, gotuje arabskie jedzenie i twierdzi, że ludzie na pustyni są mniej zepsuci. Gdy wraca do ziemi przodków, tęskni za supermarketem.
A Diana, rozhuśtana między Jordanią, gdzie jej mocne, grube korzenie, a Ameryką, gdzie chce te korzenie uziemić, nigdzie nie całkiem swoja, nie całkiem na miejscu, stara się dorastać, a później dojrzewać. I opowiada o tym ze swadą, pięknym czystym językiem, w formie opowieści rodzinnych, jakie słyszy się przy każdym rodzinnym stole. No może prócz tych przeprowadzek, która zaskakują ją, które nie dają jej wyboru, które spadają na nią, jak grom z jasnego nieba i każą przyzwyczajać język do coraz to innych smaków. Gdy ojciec akurat tęskni za domem za mocno, wyrywa sześcioletnią Dianę i jej młodsze siostry z amerykańskiej ziemi, wyrywa ich matkę i po prostu pakuje je, jak w walizki. A na miejscu one przygotowują gumiaste naleśniki, żeby oswoić nowe miejsce. Jednak już po jakimś czasie na stole stoi pieczony bakłażan, a Diana biega z okolicznymi dziećmi po podwórku i żuje wraz z nimi jedną gumę. Do czasu, aż ojciec znów sparzony słońcem, ucieka do nowej ojczyzny.
To książka o tym, jak ciężko jest być emigrantem. Jak łatwo zatracić się w wycieczkach międzykontynentalnych, jak łatwo stracić siebie, myśląc o tym, żeby nigdy siebie nie zatracić. Bud nie chce wyzbyć się Jordanii z serca i dlatego co parę lat musi sprzedać wszystko i wrócić. Mimo zaciekłej miłości do Ameryki, mimo deklaracji, że to po raz ostatni, będzie pewnie jeździł do końca życia. A Diana w tym wszystkim jest dziewczynką zagubioną międzyplanetarnie. Raz otwartą, jedzącą palcami, trochę zbyt białą, a raz powściągliwą, wtłoczoną w reguły i trochę za ciemną dziewczynką, dziewczyną, kobietą...
Ta książka miejscami jest gorzka, tak gorzka, że ciężko ja przełknąć. To dla mnie te miejsca, które mówią o „jordańskim” wychowaniu w Ameryce. O tym, jak Bud chce przeszczepić cały kontynent do nowego miejsca. O tym, gdy wyrzuca za drzwi kolegę Diany, bo „Diana to porządna dziewczyna i nie chodzi na randki”. Jak powtarza jej, że to on wybierze dla niej męża. Jak faszeruje ją arabskim jedzeniem, by była piękną, krągłą panną młodą, którą odda jakiemuś mężczyźnie, doceniającemu wdzięki pulchniejszych kobiet. O tym, jak ściera się ze sobą wybuchowy charakter ojca i córki, jak lecą iskry, płoną lasy, jak od tego żaru spalają się wszystkie potrawy i wszystkie mają posmak spalenizny, zamiast święta.
Bo ta książka jest też o relacji ojciec-córka. O tym, że takie więzy czasem duszą, czasem odbierają oddech, czasem smagają jak biczem, na zawsze pozostawiają w sercu ślady. Zabliźnione rany, ale wciąż rany. Ale to też więź, która raz zasupłana, nie da się rozerwać, narasta, rośnie, pęcznieje i im starsza córka, im starszy ojciec, tym bardziej jest nierozerwalna, tym bardziej otacza serce, tym bardziej staje się tarczą. To piękne, jak mała Diana siedzi na ramieniu ojca, który wraz z nią gotuje i pokazuje co po kolei wrzucać do garnka, a potem sama Diana gotuje dla ojca – pokazuje mu, że uczyła się go, słuchała go, kochała go.
Bo w tej książce całą miłość mówi się jedzeniem. Jest soczysta, po brzegi pełna smaków, zapachów, aromatów. Diana już na samym początku mówi: „Według mnie to najlepszy sposób okazania miłości – nakarmić kogoś prosto z ręki.” [s.16] I w tej książce karmią się wszyscy. Są skromne posiłki i uczty, są spotkania rodzinne i na szybko komponowane posiłki. Obrazy jedzenia są jak stare, przybrudzone fotografie, które zna się na pamięć i które zawsze wysypują się z albumu, gdy chcemy wyciągnąć coś z półki. Wysypują się, by przypomnieć... I niby kuchnia, o której pisze Diana jest abstrakcyjna – jedzenie palcami gorącego mięsa, dziwne przyprawy, od nazw których kręci się w głowie, przepis na lody, który zawiera w sobie mączkę salepową i mastyks, ale tak naprawdę to obrazy, które dobrze znam, które mówią do mojego serca. Wielki grill rozpalony w ogrodzie – to nic innego, jak wewnętrzna tęsknota człowieka, do bycia razem, do rozpalenia na powrót prastarego ogniska. Nie jemy palcami, bo jest nam wstyd, bo wtłoczono nas w normy społeczne – i gdy coś takiego widzą sąsiedzi w Ameryce, oburzają się – ale jedzenie rękami ma w sobie coś pierwotnego, coś naturalnego i smak jest wtedy bardziej nasycony. Uczty są tak bardzo swojskie, tak mocno osadzone w słowiańskim sercu – to kult bliskości, rodziny, stół jak ołtarz, na którym składa się to, co najcenniejsze – pożywienie – żeby po-żywić swoich bliskich, dać im życie, dać im oddychanie. I rozumiem, dlaczego Bud smaży czosnek i piecze bakłażana, dlaczego nawet tam, w Ameryce, je jagnięcinę, mimo iż nie smakuje jak jagnię zabite na środku pustyni – ciekawość świata każe nam szukać nowych smaków, próbować hamburgerów, naleśników i frytek. Ale zawsze powraca się do smaków pierwotnych, do tych, które wychodziły spod ręki mamy i babci. To książka, która tłumaczy, dlaczego większość Polaków nie potrafi się przełamać i spróbować krewetek – bo mają w sobie zakorzeniony smak świeżego, chrupiącego chleba, bo ich dziadek nigdy nie dzielił krewetek między całą rodzinę – rysował znak krzyża na bochenku chleba i nim obdzielał rodzinę, po kolei, według starszeństwa – nie mamy w sobie rytuałów odnoszących się do owoców morza. Diana jest tu połączeniem dwóch tradycji – je sprasowane owoce, ale też mleczne groszki. Jej tradycja rozbija się na jagnięcinę i wołowinę. Znajduje przyjemność w pożeraniu hummusu, podczas gdy jej znajomi nie wiedzą, co to takiego, ale potrafi się też rozkoszować smakiem masła orzechowego, które jest w każdej amerykańskiej lodówce – ma dwie dłonie w dwóch różnych spiżarniach. I to ją naznacza na całe życie.
To książka o tym, że jedzenie pozwala przeżyć na różne sposoby – nie tylko jako „paliwo”, nie tylko jako napęd, ale jako tradycja i jako wyraz miłości. Książka o zatłuszczonych palcach i o szczęściu. Książka z przepisami, które są rozsiane po tekście, dla nas orientalnymi, dla Diany powszednimi. Krótki poradnik istnienia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

4 komentarze:

  1. Książka ciekawa i warta zapoznania się z nią

    OdpowiedzUsuń
  2. Jordania piękny kraj! Książka już jakiś czas temu mnie zaintrygowała, ale jeszcze nie miałam okazji przeczytać.
    Tymczasem zapraszam do mnie na konkurs: www.valkotukka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie słyszałam wcześniej o tej książce, ale Twoja recenzja spowodowała, że czuję ogromną chęć przeczytania tej pozycji. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. lubię tę serię (i okłądki!) wydawnictwa czarnego. podchodziłam do "języka baklawy", ale opis mnie zniechęcił, ale po tym co piszesz, chyba się przekonam i spróbuję jeszcze raz.

    OdpowiedzUsuń