środa, 5 marca 2014

NIE DO NAPISANIA

ZSUZSA BANK
„JASNE DNI”
(TŁ. ELŻBIETA KALINOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2014

Przyjaźniły się, bo się wybrały – Aja, dziewczynka o ośmiu palcach – w jednej ręce miała ich tylko trzy, zamiast pięciu. Zawsze obok niej idzie Therese. Jedna mieszka z samą mamą – na skraju miasta, w domu, który ni to się buduje, ni rozpada, który ma poluzowaną furtkę i wielki ogród, w którym okna są nieszczelne i zamiast wieszaka na kurtki w ścianie straszą wbite gwoździe. Ojciec Ai zjawia się raz na rok – latem, w piękne jasne dni. Jest z nimi miesiąc, albo dwa tygodnie. Dobudowuje kolejne pokoje, wbija nowe gwoździe w ścianę, uczy Aję jeździć na rowerze i nieustannie biega, skacze, robi salta. A potem wsiada do autobusu i odjeżdża w stronę wielkiego statku, który wiezie go do Ameryki – tam występuje w cyrku, skacząc z jednego trapezu na drugi, pod samą jego kopułą. Matka Ai, Evi, zeszła na ziemię, choć kiedyś też sięgała nieba, spacerując po linie rozwieszonej wysoko nad klepiskiem cyrku. Pojawiła się Aja, więc Evi musiała zacząć stąpać po podłogach. Therese też mieszka z samą mamą – jej ojciec umarł w wieku 30 lat, a ona tylko wyobraża sobie, że pamięta jego zapach, zarost na twarzy i to, jak do niej mówił.
Aja i Seri są nierozłączne.
Stopami zrywają stokrotki, bujają się w wielkiej chuście, którą Evi zawiesiła dla nich w ogrodzie, pływają w rzece, biegają, a gdy jest zimno, żeby się ogrzać, wkładają stopy do zlewu wypełnionego gorącą wodą.
A na koniec dnia, gdy już muszą się rozstać, zamiast wymienić pożegnalny uścisk dłoni albo pocałunek, robią gwiazdę, która znaczy więcej niż każde inne „do widzenia”.
Jeszcze potem do tej dwójki dołączył Karl – chłopak, którego brat zaginął i który przez całe życie musiał zmagać się z jego już-nie-istnieniem. Karl zamknął trójkąt, przypieczętował, wszedł w ten świat, jak w swój własny.
Karl od tyłu to Lrak.
Na Therese wołali Seri, a od tyłu to Ires.
Tylko Aja czytana na wszystkie strony pozostaje tym samym. Jej imię się nie zmienia. I w pewnym momencie przestaje też rosnąć. Jakby chciała zatrzymać te wszystkie jasne dni. Jakby jasne dni mogły być tylko, gdy jest się dzieckiem. Potem troszkę czernieją, najpierw na brzegach, niezauważalnie, później ciemność pożera coraz większą część dnia i już w ogóle nie widać słońca – same tylko problemy i kłamstwa, które nagle okazują się spowijać wszystkie jasne dotąd dni.
Ironią jest ta niezmienność Ai, podczas gdy to właśnie ona okazuje się najbardziej tonąć w tej czerni, w kłamstwach, w ułudzie i w życiu jakie ktoś dla niej wymyślił.
Czytałam tę książkę wolno – zbyt szybkie przewracanie stron mogłoby ją rozsypać... To książka o związkach – o niciach, jakie plotą się między ludźmi, o sieciach,w jakie łapią się i z których nie mogą się wydostać. O tym, że czasami te sieci są ratunkiem, a czasami duszą. O tym, że za każdą córką (czy synem) stoi matka, która całe życie poświęca na to, by wyścielić drogę dziecka najdelikatniejszym puchem. Że każda robi to na swój sposób. Że czasem to nieudolne, ale zawsze z miłości.
To prawie niemożliwe, żeby tak pięknie napisać książkę, tak zaczarować język, tak go poskładać. A jednak Bank w to „prawie” trafiła i napisała coś tak pięknego, że nie umiem tej książki czytać. Ją się smakuje, po kęsku, po kawałeczku, bo za dużo naraz to jak profanacja. Podziwia się te słowa, jedno za drugim płynące, w niespotykanych konfiguracjach. Przestaje być ważna fabuła, choć jest dobra i przynosi wiele zdarzeń.
Bo takich historii się nie pisze – one po prostu wychodzą z człowieka. Takich słów nie ma w słownikach – są w dłoniach, trzymających pióro, w języku, który opowiada, w sercu, które bije rytmem zapisywanych liter...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz