ZSUZSA BANK
„JASNE DNI”
(TŁ. ELŻBIETA KALINOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2014
Przyjaźniły się, bo się wybrały –
Aja, dziewczynka o ośmiu palcach – w jednej ręce miała ich tylko
trzy, zamiast pięciu. Zawsze obok niej idzie Therese. Jedna mieszka
z samą mamą – na skraju miasta, w domu, który ni to się buduje,
ni rozpada, który ma poluzowaną furtkę i wielki ogród, w którym
okna są nieszczelne i zamiast wieszaka na kurtki w ścianie straszą
wbite gwoździe. Ojciec Ai zjawia się raz na rok – latem, w piękne
jasne dni. Jest z nimi miesiąc, albo dwa tygodnie. Dobudowuje
kolejne pokoje, wbija nowe gwoździe w ścianę, uczy Aję jeździć
na rowerze i nieustannie biega, skacze, robi salta. A potem wsiada do
autobusu i odjeżdża w stronę wielkiego statku, który wiezie go do
Ameryki – tam występuje w cyrku, skacząc z jednego trapezu na
drugi, pod samą jego kopułą. Matka Ai, Evi, zeszła na ziemię,
choć kiedyś też sięgała nieba, spacerując po linie rozwieszonej
wysoko nad klepiskiem cyrku. Pojawiła się Aja, więc Evi musiała
zacząć stąpać po podłogach. Therese też mieszka z samą mamą –
jej ojciec umarł w wieku 30 lat, a ona tylko wyobraża sobie, że
pamięta jego zapach, zarost na twarzy i to, jak do niej mówił.
Aja i Seri są nierozłączne.
Stopami zrywają stokrotki, bujają się
w wielkiej chuście, którą Evi zawiesiła dla nich w ogrodzie,
pływają w rzece, biegają, a gdy jest zimno, żeby się ogrzać,
wkładają stopy do zlewu wypełnionego gorącą wodą.
A na koniec dnia, gdy już muszą się
rozstać, zamiast wymienić pożegnalny uścisk dłoni albo
pocałunek, robią gwiazdę, która znaczy więcej niż każde inne
„do widzenia”.
Jeszcze potem do tej dwójki dołączył
Karl – chłopak, którego brat zaginął i który przez całe życie
musiał zmagać się z jego już-nie-istnieniem. Karl zamknął
trójkąt, przypieczętował, wszedł w ten świat, jak w swój
własny.
Karl od tyłu to Lrak.
Na Therese wołali Seri, a od tyłu to
Ires.
Tylko Aja czytana na wszystkie strony
pozostaje tym samym. Jej imię się nie zmienia. I w pewnym momencie
przestaje też rosnąć. Jakby chciała zatrzymać te wszystkie jasne
dni. Jakby jasne dni mogły być tylko, gdy jest się dzieckiem.
Potem troszkę czernieją, najpierw na brzegach, niezauważalnie,
później ciemność pożera coraz większą część dnia i już w
ogóle nie widać słońca – same tylko problemy i kłamstwa, które
nagle okazują się spowijać wszystkie jasne dotąd dni.
Ironią jest ta niezmienność Ai,
podczas gdy to właśnie ona okazuje się najbardziej tonąć w tej
czerni, w kłamstwach, w ułudzie i w życiu jakie ktoś dla niej
wymyślił.
Czytałam tę książkę wolno – zbyt
szybkie przewracanie stron mogłoby ją rozsypać... To książka o
związkach – o niciach, jakie plotą się między ludźmi, o
sieciach,w jakie łapią się i z których nie mogą się wydostać.
O tym, że czasami te sieci są ratunkiem, a czasami duszą. O tym,
że za każdą córką (czy synem) stoi matka, która całe życie
poświęca na to, by wyścielić drogę dziecka najdelikatniejszym
puchem. Że każda robi to na swój sposób. Że czasem to nieudolne,
ale zawsze z miłości.
To prawie niemożliwe, żeby tak
pięknie napisać książkę, tak zaczarować język, tak go
poskładać. A jednak Bank w to „prawie” trafiła i napisała coś
tak pięknego, że nie umiem tej książki czytać. Ją się smakuje,
po kęsku, po kawałeczku, bo za dużo naraz to jak profanacja.
Podziwia się te słowa, jedno za drugim płynące, w niespotykanych
konfiguracjach. Przestaje być ważna fabuła, choć jest dobra i
przynosi wiele zdarzeń.
Bo takich historii się nie pisze –
one po prostu wychodzą z człowieka. Takich słów nie ma w
słownikach – są w dłoniach, trzymających pióro, w języku,
który opowiada, w sercu, które bije rytmem zapisywanych liter...
[Książkę otrzymałam dzięki
uprzejmości wydawnictwa Czarne]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz