wtorek, 10 stycznia 2012

GDY CZYTAM „DALLAS ‘63” MAM KRÓLICZE USZY

STEPHEN KING
„DALLAS ‘63”
(TŁ. TOMASZ WILUSZ)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011 

Moi Rodzice kupili sobie ostatnio skaner slajdów. Odnaleźli stare negatywy, slajdy i wszystko digitalizują, żeby zachować na dłużej. Pierwszy raz zobaczyłam kawałek nieistniejącego już domu mojego Taty. Oni pierwszy raz zobaczyli zdjęcia, o których już nawet nie pamiętali, że istnieją. Uśmiechają się, wspominając osoby, których już nie ma, albo takie, z którymi stracili kontakt. Ja się uśmiecham, bo widzę, jak prosta jest przeszłość na tych zdjęciach, w ich głowach. Człowiek ma taki niesamowity dar, żeby wypierać z pamiętania, to, co bolało. W zamian jest smak pierwszego wina, pierwszego pocałunku i te wszystkie dobre śmiechy, które się wydarzyły. Nikt nie pamięta kłótni. Każdy chce pamiętać wyznania miłości.
Piszę o tym w związku z najnowszą książką Stephena Kinga „Dallas ‘63”. Broniłam się przed nią, bo King jest różny. Nie przepadam za jego horrorami, za zmyślonymi postaciami, gryzącymi w kostkę, choć doceniam kunszt każdej z jego powieści. Skusiła mnie jednak Ameryka lat 60 – dzieci kwiaty, coca-cola, zwana cocą (czy jeszcze wtedy w składzie faktycznie miała kokainę?), rock’n’roll (choć okazało się, że popularniejszy był lindy hop) i ten niepowtarzalny klimat, jaki ma tylko tamten czas. No i najbardziej skusiło mnie:
„Nigdy nie będzie takiego lata 
Nigdy policja nie będzie taka uprzejma 
Nigdy straż pożarna nie będzie tak szybka i sprawna 
Nigdy nie będzie takiego lata”
(Świetliki „Finlandia” - fragment)
Chciałam widzieć tę różowość, tę nostalgię, tę radość, przyprószoną melancholią, która cechuje wspominanie przeszłości. A „Dallas ‘63” to monumentalny hołd Kinga dla Ameryki, która istniała, gdy miał kilkanaście lat.
Fabuła jest bowiem osnuta na science-ficiotowym powrocie do Ameryki lat sześćdziesiątych. Jake Eppieng, nauczyciel angielskiego, w skutek dziwnego splotu okoliczności, zostaje zaproszony do króliczej nory. Królicza nora to robocza nazwa tunelu czasoprzestrzennego – jego przyjaciel z baru Al, w którym Jake się stołuje, znajduje taki w swojej spiżarni. Teraz jest chory, podaje już dłoń śmierci. Ale ma misję, wobec której musi być pokorny. Woła Jake’a i prosi go, żeby przeszedł tunelem do roku 1958 (to zawsze jest ten rok, zawsze to samo popołudnie, zawsze ta sama pora roku) i przygotował zamach. Tym razem celem zamachu ma być zamachowiec – Lee Harley Oswald, który zabił prezydenta Stanów Zjednoczonych – słynnego, opłakiwanego po dziś dzień JFK. Według Ala jeśli Jake powstrzyma ten zamach Ameryka będzie lepsza, Amerykanie będą szczęśliwsi, spokojniejsi, nie wydarzy się wojna w Wietnamie, a więc nie wydarzy się wiele śmierci. To było sensem jego życia – nie zdążył go wypełnić – sensem ostatnim staje się przekonanie Jake’a. Tak rodzi się zgoda. I tak rodzi się George Amberson, który wraz z ratowaniem JFK niesie na barkach kilka swoich własnych misji.
I, co najważniejsze, poznaje miłość swego życia, miłość starszą od niego o ponad czterdzieści lat, choć mają lat tyle samo, a nawet Jake jest starszy. Miłość, która staje się wyzwoleniem. Miłość, która jest w kolejce zawsze przed prezydentem. Miłość, która może sprawić, że jednak w 1963 padnie strzał. Miłosć, któ®a ma moc zasypywania Króliczej nory…
Świetna książka, pełna tej niesamowitej atmosfery amerykańskiej. Tak właśnie wyobrażam sobie te czasy. Tak, jak pisze o nich King. Słodko i spokojnie. Sam Jake vel George jest zachwycony. Smakuje dobrze znane napoje i czuje pełniejszy smak. Zjada potrawy, które kosztują grosze i nie mieszczą się na talerzu. Wynajmuje mieszkania, na które w przyszłości nie byłoby go stać. Kwietnie. Nie jest bezkrytyczny – ja też nie. To czasy totalnego rasizmu, gdy toaleta dla czarnych to deska postawiona nad strumieniem, z której mają korzystać bez względu na warunki atmosferyczne. To czasy, gdy są lokale, hotele, szkoły, sklepy tylko dla kolorowych. Czasy, gdy kolor skóry jest na pierwszym miejscu w każdych kontaktach. To mierzi, boli, budzi niezrozumienie. I zarazem zamyka Jake’owi kilka drzwi – te bary, w których zapewne grają fantastyczni jazzmani, gdzie rodzi się najlepsza amerykańska muzyka… Szkoda, że tam nie mogłam wejść, że nie mogłam usiąść w kącie i posłuchać. Ale też King, urodzony w 1947 roku, takiej Ameryki pewnie nie znał. Jest biały, więc pewnie ograniczał się do terytorium, dostępnego dla białych. Widoczna jest co prawda w „Dallas ‘63” ta tęsknota za tymi miejscami, za tym czarownym światem, którego nie można zobaczyć nawet przez dziurkę od klucza, jakiś żal za straconymi okazjami. Ale mimo wszystko jest też soczysty zielony kolor trawy, fantastyczne spódnice, inne przekleństwa, niż dziś, takie staroświeckie i z przymrużeniem oka, widać sok pomarańczowy wyciskany ze świeżych pomarańczy i piwo korzenne, które nigdy już nie będzie tak smakowało.
I widać świetnie poprowadzonych bohaterów – nie papierowych, a żywych, cielistych, prawdziwych, budzących autentyczną sympatię, albo odrazę. Psychologicznie realnych. Krwistych.
W pewnej chwili Jake mówi coś, co doskonale współistnieje z książką Kinga: „Uczę angielskiego. Uwielbiam dobre historie.” [s.785] To kwintesencja jego twórczości – dobre historie, które czyta się, mimo, iż mają 850 stron i zajmują pół miesiąca. Pogryza się ciasteczka, żeby zająć czymś ręce i nie ulec pokusie zajrzenia na ostatnią stronę i sprawdzenia, czy z bohaterami wszystko w porządku – kto przeżył, a kto nie. Czy wielka miłość wykipi i zaleje cały świat, czy zginie, umrze, odejdzie. 
Czy prezydent przeżyje?

3 komentarze:

  1. Na wstępie muszę napisać, iż Twoja recenzja jest wprost genialna! Doskonale oddaje ducha tej książki, wcale nie zdradzając żadnych szczegółów (zawsze się tego troszkę obawiam - a jestem dopiero tuż za półmetkiem lektury "Dallas '63").

    I wydaje mi się, że dosadnie i dokładnie wyraziłaś to co ja myślę już teraz o tej powieści i co na pewno będę myślała po jej przeczytaniu.

    Początkowo bałam się, że autor pójdzie na łatwiznę, iż czeka nas kilka powtórek tego samego dnia roku 1958 - jakże bardzo się myliłam i gorzko rozczarowałam. Nawet ten sam dzień u Kinga nie może być taki sam - a mogłam się przecież domyślić.

    Teraz nie potrafię, czy nie chcę przewidzieć zakończenia - wolę poczekać na to czym znowu zaskoczy mnie autor. Mam dzięki temu czas by pomyśleć nad tym co pragnę napisać w swojej recenzji "Dallas" - nie zastanawiając się nad tym jeszcze niechybnie skopiowałabym Twoje słowa...

    OdpowiedzUsuń
  2. Marpil, no dalej, napisz notkę o konkursie na Blog Roku. Chcę głosować!
    I banerek sobie wklej, by było widać.
    Twój blog to taki absolutnie niepowtarzalny smak jakiejś prostej, ale poetycko skomponowanej potrawy. Rozumiesz: creme de la creme.

    Oczywiście, kilka innych też lubię. W końcu dieta powinna być urozmaicona. Ale na razie proszę mi dać szansę zamanifestować, że z Kafką nad morzem to ja się nigdy nie nudzę.

    Dobrze, że opasły King okazał się urokliwy. Bo z nim to rzeczywiście na dwoje babka wróżyła.
    Pa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Claudette - dzięki i strasznie ciekawam, co Ty napiszesz :-) Bo zakończenie - zaskakuje, delikatnie mówiąc :-)

    tamaryszku - JUŻ!!!! (i dzięki dzięki dzięki, że tak mi ego łechczesz :-)

    OdpowiedzUsuń