poniedziałek, 17 stycznia 2011

SŁUCHAM I GRAM


OLGA TOKARCZUK
„GRA NA WIELU BĘBENKACH”
CZYTA MAGDALENA WÓJCIK

Dlatego właśnie nie lubię zbiorków opowiadań. Bo są nierówne. Bo jedne zachwycają. A drugie odpychają. Bo mówią każde o czymś innym. Bo czasem mają niby wątek przewodni, ale każde jest zamkniętą muszlą, w której jest perła, albo nadal tylko ziarnko piasku. 
Tokarczuk jest dla mnie najważniejszą, najlepszą polską pisarką współczesną (pokusiłabym się nawet o prywatne – najlepszą pisarką polską w ogóle). Jej związek z językiem – czasem niewinne delikatne flirty, a czasem głębokie uczucie – to jakaś niesamowitość, coś, co mnie zachwyca od zawsze. W jej dłoniach słowa są jak plastelina, gną się i dostosowują do tego, czego ona chce. Aczkolwiek „Gra na wielu bębenkach” (mimo mojej wobec Tokarczuk bezkrytyczności) nie jest moją ulubioną lekturą. Niektóre miniatury ze zbiorku (na przykład „Bardo. Szopka” albo „Życzenie Sabiny”) są dla mnie majstersztykiem, ale niektóre w ogóle do mnie nie mówią. Jednak każdo jedno opowiadanie jest przepełnione słowem – wielkim, ciężkim, mocnym. Ten zbiór jest duszny i ciemny. Jest smutny. Jest o beznadziejności. Jest o starzeniu się. O nudzie. O rozczarowaniu drugim człowiekiem, które w końcu zawsze przychodzi. Ja nie mogę i nie chcę w to uwierzyć. Nie zgadzam się na to, co się dzieje w „Skoczku”, gdy dwoje ludzi poznaje się tak dobrze, że nie mają sobie już nic do powiedzenia i zaczynają się nienawidzić w miejsce kochania. Co więcej – mniemam, że Tokarczuk też tak nie myśli. Że to jej jakieś lęków oswajanie, czy coś, bo przecież w „Domu dziennym, domu nocnym” sławi błogość nicnierobienia i to, że można ze sobą po prostu być, bez grania w szachy i spacerów – po prostu bycie, nic więcej. I to jest kochanie. 
Ostatnio „Grę…” czytałam 5 lat temu, więc z radością odkrywałam na nowo zapomniane już opowiadania, które jakiś czas temu znałam na wylot – każde jedno zdanie. Gdy się słyszy te zdania w uszach brzmią zupełnie inaczej. Jakoś ostrzej, mocniej, wyraźniej. Słuchałam z zachwytem, ale nie od początku. Nie pasowała mi Magdalena Wójcik, która czytała czasem bez zrozumienia. Jakby czytała pierwszy raz. Bo gdy jakiś bohater mówi ze zdziwieniem, to oczekuję od lektora, że jego słowa też wypowie ze zdziwieniem. A Wójcik tego nie robi. Jest trochę irytująca. Trochę znudzona. Dla mnie powinna to czytać kobieta z głębokim, trochę chropawym głosem, zaangażowana w te słowa, utopiona w tej głębokiej prozie, zanurzona, bez tchu. 
Mimo wszystko 25 godzin, które spędziłam w tramwajach (dopiero dzięki audiobookom zdaję sobie sprawę jak wiele minut w ciągu dnia mi umyka, zatraca się w jakimś byciu pomiędzy) z „Grą na wielu bębenkach” zaliczam do udanych. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłam i mogłam badać te wszystkie wigilie z żywymi karpiami i dotykanie świata opuszkami palców. I szkocki chłód. I koncerty operowe…

Moja ocena: 4/6

2 komentarze:

  1. Zgadzam się z Tobą całkowicie. Mnie również ogółem "Gra..." zachwyciła, chociaż niektóre opowiadania były gorsze (co nie znaczy złe). Język Tokarczuk zachwyca, i to bardzo. Ja nie mogłam wyjść z podziwu i nawet co lepsze fragmenty czytałam na głos chłopakowi, chociaż jego to tak nie zachwyciło jak mnie... ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. O, posłuchałabym sobie. Czytałam zachwyciłam się, chcę wrócić, ale ciągle czasu za mało...

    OdpowiedzUsuń