czwartek, 1 lipca 2010

NUDA


„LIMITS OF CONTROL”
Hiszpania, Japonia, USA, 2009
SC. Jim Jarmusch
REŻ. Jim Jarmusch
ZDJ. Christopher Doyle
WYST. Isaach De Bankolé, Isaach De Bankolé, Tilda Swinton, Paz de la Huerta….

Powiem od razu – to nudny film. Nic się w nim nie dzieje, chociaż jest o płatnym mordercy i chociaż jest morderstwo i chociaż jest zagadka i chociaż zmieniają się krajobrazy.
To wszystko prawda. Ale prawdą jest też to, że to film podobny do poprzednich „Jarmuschów” – o zwykłości, o codzienności, o rutynie – płatny morderca codziennie ćwiczy tai chi i za każdym razem ćwiczymy wraz z nim. Ma nawyk składania w okresowy sposób marynarki i również za każdym razem składamy ją razem z nim. 
Fabułę można streścić w dwóch zdaniach. Mężczyzna, który pod koniec filmu okazuje się być płatnym mordercą, dostaje zlecenie. Podąża ściśle wyznaczoną przez zleceniodawcę trasą, aby wykonać swoją robotę. i już.
Ale dla mnie to piękny film. Sztuka obrazu. Mistycyzm przelatujących gołębi. Intelektualne rozmowy. Galeria postaci. Śledzenie kolejnych pudełek zapałek (kto widział, ten wie, o czym mowa). Delikatność. Melodyjność obrazu. Rytm. Piękne kadry. Genialny główny bohater – wielki Murzyn, pełen spokoju, który kojarzył mi się ze skałą i z filozofią wschodu. Miejsca pokazane w tym filmie są jak perły, schowane w szkatułce miast. Wieże. Graffiti na ścianach. Kawiarnie. 
I zmieniające się filiżanki espresso – zawsze dwie w oddzielnych kubkach i za każdym razem w innego rodzaju naczyniu – to znaczy, że wszyscy znają espresso, ale każdy przyrządza je inaczej – różnorodność doświadczeń, doznań, kultur, ludzi.
Polecam ponudzić się z Jarmuschem. Ja na każdy kolejny film czekam z niecierpliwością niegodną jego obrazów. 

Moja ocena: 5,5/6


4 komentarze:

  1. Mnie sie cholernie ten film podobał. Niby nic się nie działo, a jednak pełno w nim było treści. Rezyser pokroju Jarmusha może pozwolić sobie na oszczędność, nie boi się minimalizmu, nie musi niczego udowadniać. Jest po prostu dobry. Oglądałam go 2 dni po obejrzeniu "Wojny polsko-ruskiej", kontrast tym mocniej został podbity, polskie kino to jak weselny obiad, jesz jesz jesz jesz aż w końcu, za przeproszeniem, chce Ci sie rzygać z przejedzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z prawdziwą przyjemnością zajrzałam na twojego bloga i po raz kolejny doświadczyłam tzw "luminescencji" w postaci nowego pomysłu na wieczorny seans. Z ręką na sercu klnę się, że żaden program tv nie dał mi tylu pomysłów, co ty, moja droga. A ja teraz tylko w książkach i tekstach, spragniona jestem dobrego kina, wiec w ciemno zdaje się na twoją opinię i biegnę poszukać tego tytułu :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Anno - jest kilka naprawdę dobrych polskich obrazów - ja kocham Kolskiego, ma fenomenalną wyobraźnię, poza tym "Zmruż oczy", "Jutro będzie niebo"...
    Ale masz rację - polskie kino odstaje, jego dobre czasy dawno minęły (bo nie zapomnijmy o Kieślowskim chociażby...).
    A Jarmusch - wiesz, dla mnie to geniusz w tym względzie, że od zawsze byłą sobą, nie szedł za żadną falą, realizował swoje pomysły, nie oglądał się na innych. Jest świadomy swojej wartości, swojego talentu, swoich pomysłów.
    Pozdrawiam :-)

    Barbaro (znów zmieniłaś imię :-) Bardzo bardzo się cieszę, że mogę się dzielić i z niecierpliwością czekam na Twoją opinię o tym filmie. Ostatnio brak moich komenatrzy u Ciebie, ale wciąż czytam z zapartym tchem :-) Buziaki letnie :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Żadna to zmiana... Po prostu używam prawdziwego! Uznaj to za "comming-out" ;P Pisałam zresztą co i jak u siebie parę notek temu... A film na pewno obejrzę, jak tylko uda mi się znaleźć :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń