poniedziałek, 15 kwietnia 2013

ŻYCIE Z RUMIANĄ SKÓRKĄ


BARBARA O'NEAL
RECEPTA NA MIŁOŚĆ”
(TŁ. AGNIESZKA KUC)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Chleb jest podstawą życia, od niego zaczyna się oddychanie i bieganie, od niego miłość. Pieczywo istnieje w każdym miejscu świata – w jednym biały bochenek, a w innym płaskie tortille, ale wszędzie to początek. I takim początkiem jest też w „Recepcie na miłość” Barbary O'Neal.
A wyczarowuje go Ramona – czterdziestoletnia samotna matka, która założyła własną piekarnię i w chlebie upatruje swojego spełnienia. Nie miała łatwego życia – musiała je ugniatać, formować, czasem aż bolały od tego dłonie. Zaszła w ciążę w młodym wieku i musiała odtąd walczyć o miejsce dla siebie i swojej córki. Teraz pozornie wszystko się poukładało, jest na swoim miejscu, a chleb w piecu. Ale wciąż nie wiadomo, co z tego wyjdzie, bo nagle dzieją się rzeczy, które mogą jeszcze zepsuć wypiek. Jej córka Sofia, która lada dzień ma urodzić własne dziecko, wyjeżdża do Niemiec, gdzie jej mąż, żołnierz, leży w szpitalu ciężko poparzony – ogniem poraziła go wojna w Afganistanie. Do tego w domu Ramony pojawia się trzynastoletnia pasierbica Sofii – Katie, jej matka narkomanka, została aresztowana i dziecko wylądowało na ulicy. Dziewczynką miała się zająć Sofia, ale z oddali woła ją mąż i musi jechać, powierzając los zagubionego dziecka swojej mamie. Na domiar wszystkiego dziewczynka pojawia się w piekarni z psem. A piekarnia jakoś smutno dyszy i sapie, nie ma oddechu, bo coraz mniej pieniędzy płynie z chleba. Pęknięta rura sprawia, że albo Ramonie pęknie serce, albo podniesie się i załata swoje życie wszędzie tam gdzie cieknie. A cieknie w różnych miejscach – w kontaktach z mężczyznami, w urażonej dumie, w samodzielności za wszelką cenę, w popsutych relacjach z rodziną, w kontakcie z matką, który chwieje się i drga.
Ta książka ma na okładce „pieczątkę”: „zmysłowa i romantyczna”, ale ja uważam, że powinna mieć ciepła i kojąca. Owszem, nie obejdzie się bez mężczyzn, nie obejdzie się bez pocałunków – wiadomo, że tam, gdzie jest romans i samotna kobieta, musi pojawić się ktoś, kto zmieni jej patrzenie na świat i komu będzie piekła co rano specjalny bochenek chleba z żurawinami.
Ale dla mnie ważniejsza jest przestraszona córka, gdzieś daleko w Niemczech, która dzwoni do matki posłuchać, jakie chleby upiekła tego dnia. Ważniejsza jest przestraszona córka, która pisze maile do nieprzytomnego, poparzonego ojca i do aresztowanej, uzależnionej matki i na żaden nie dostaje odpowiedzi. Ważniejsza jest przestraszona córka, która kiedyś musiała podjąć ryzyko i która teraz niesie wciąż jego brzemię – jest sama, z chlebowym ciastem na dłoniach i wmawia sobie, że tak jest najlepiej, a chciałaby po prostu przytulić się do swojej mamy.
To książka o pokoleniach cierpiących kobiet - cierpią z miłości do córek, tak wielkiej, że rani, tak wielkiej, że nie wiadomo, co z nią zrobić i robi się tak strasznie dużo błędów, tak wielkiej, że czasem trzaska się przed nią drzwiami serca.
Czyta się tą książkę pięknie – tak, jak napisane jest na okładce – najlepiej owinąć się z nią w koc i przygotować ogromny kubek herbaty. No i bochenek pachnącego chleba z chrupiącą skórką. Bo się ją czyta i czyta i nie można odejść, póki się nie dowiemy, czy Sofia urodziła córkę, czy synka, czy Katie znajdzie swoją upragniony kwiat na tragach roślin, czy Ramona wreszcie porozmawia z mamą. No i oczywiście czy ktoś zamieszka wraz z Ramoną nad jej piekarnią.
Jedna rzecz mocno mnie uderzyła – nie podobała mi się postać matki Katie, jej rozwinięcie. Kobieta byłą żołnierzem i wpadła w uzależnienie od metadonu, gdy wróciła z wojny. Teraz jest czarnym charakterem, jest głębokim dołem, do którego wpada Katie, coraz głębiej i głębiej, trzeba ją z niego wyciągnąć i zasypać. Ale mam wrażenie, że nikt nie udzielił kobiecie pomocy, że wytykają ją palcami, ale nikt nie szuka w jej głowie czarnej dziury, w którą wpadła ona sama. Że wszyscy żałują córki, ale nikt nie ma żalu dla matki. To postać zdecydowanie przerysowana i nie pasuje do reszty matek z tej książki. Gdyby wykreślić z jej życiorysu wojnę, a dać jej w zamian po prostu słabą wolę i pokusę, to nie żałowałabym i nie stawała w jej obronie. Ale w takiej sytuacji – będę jej adwokatem – choć muszę być trochę adwokatem diabła.
Nie mniej jednak nie przeszkadzało mi to w czytaniu do późna w noc, nie osuszało oczu zasnutych łzami wzruszenia, nie odbierało przyjemności z wąchania chleba, choć tylko papierowy. Przysiadałam we fragmentach tej książki jak na łące, w plamach słońca i słuchałam muzyki, i słuchałam słów.
Uważam, że polskie tłumaczenie tytułu, spłyca jego sens, spłaszcza. Angielskie „How to bake a perfect life” to w dosłownym tłumaczeniu „Jak upiec doskonałe życie” - jest w nim i ta recepta na szczęście, a raczej przepis, ale też nawiązanie do pieczenie chleba, do rytuałów, które pomagają otrzymać życie z pyszną, przyrumienioną i chrupiąca skórką, a w środku miękkie i pomagające życiu się żyć.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

3 komentarze:

  1. Zdecydowanie bardziej podoba mi się tytuł angielski.
    Gdybym miała ocenić książkę po okładce - raczej bym po nią nie sięgnęła.
    Ale recenzja robi swoje :) Zwłaszcza, że ja lubię piec chleb :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt - miałam takie samo odczucie, gdy zobaczyłam tę okładkę, ale z tego, co widzę, to we wszystkich krajach taka sama...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka za bardzo cukierkowa jest. A z treści wynika, że książka nie jest tanim romansidłem. Tym bardziej się dziwię.

      Usuń