BARBARA
O'NEAL
„RECEPTA NA
MIŁOŚĆ”
(TŁ.
AGNIESZKA
KUC)
WYDAWNICTWO
LITERACKIE,
KRAKÓW 2013
Chleb jest podstawą
życia, od niego zaczyna się oddychanie i bieganie, od niego miłość.
Pieczywo istnieje w każdym miejscu świata – w jednym biały
bochenek, a w innym płaskie tortille, ale wszędzie to początek. I
takim początkiem jest też w „Recepcie na miłość” Barbary
O'Neal.
A wyczarowuje go Ramona
– czterdziestoletnia samotna matka, która założyła własną
piekarnię i w chlebie upatruje swojego spełnienia. Nie miała
łatwego życia – musiała je ugniatać, formować, czasem aż
bolały od tego dłonie. Zaszła w ciążę w młodym wieku i musiała
odtąd walczyć o miejsce dla siebie i swojej córki. Teraz pozornie
wszystko się poukładało, jest na swoim miejscu, a chleb w piecu.
Ale wciąż nie wiadomo, co z tego wyjdzie, bo nagle dzieją się
rzeczy, które mogą jeszcze zepsuć wypiek. Jej córka Sofia, która
lada dzień ma urodzić własne dziecko, wyjeżdża do Niemiec, gdzie
jej mąż, żołnierz, leży w szpitalu ciężko poparzony – ogniem
poraziła go wojna w Afganistanie. Do tego w domu Ramony pojawia się
trzynastoletnia pasierbica Sofii – Katie, jej matka narkomanka,
została aresztowana i dziecko wylądowało na ulicy. Dziewczynką
miała się zająć Sofia, ale z oddali woła ją mąż i musi
jechać, powierzając los zagubionego dziecka swojej mamie. Na domiar
wszystkiego dziewczynka pojawia się w piekarni z psem. A piekarnia
jakoś smutno dyszy i sapie, nie ma oddechu, bo coraz mniej pieniędzy
płynie z chleba. Pęknięta rura sprawia, że albo Ramonie pęknie
serce, albo podniesie się i załata swoje życie wszędzie tam gdzie
cieknie. A cieknie w różnych miejscach – w kontaktach z
mężczyznami, w urażonej dumie, w samodzielności za wszelką cenę,
w popsutych relacjach z rodziną, w kontakcie z matką, który
chwieje się i drga.
Ta książka ma na
okładce „pieczątkę”: „zmysłowa i romantyczna”, ale ja
uważam, że powinna mieć ciepła i kojąca. Owszem, nie obejdzie
się bez mężczyzn, nie obejdzie się bez pocałunków – wiadomo,
że tam, gdzie jest romans i samotna kobieta, musi pojawić się
ktoś, kto zmieni jej patrzenie na świat i komu będzie piekła co
rano specjalny bochenek chleba z żurawinami.
Ale dla mnie ważniejsza
jest przestraszona córka, gdzieś daleko w Niemczech, która dzwoni
do matki posłuchać, jakie chleby upiekła tego dnia. Ważniejsza
jest przestraszona córka, która pisze maile do nieprzytomnego,
poparzonego ojca i do aresztowanej, uzależnionej matki i na żaden
nie dostaje odpowiedzi. Ważniejsza jest przestraszona córka, która
kiedyś musiała podjąć ryzyko i która teraz niesie wciąż jego
brzemię – jest sama, z chlebowym ciastem na dłoniach i wmawia
sobie, że tak jest najlepiej, a chciałaby po prostu przytulić się
do swojej mamy.
To książka
o pokoleniach cierpiących kobiet - cierpią z miłości do córek,
tak wielkiej, że rani, tak wielkiej, że nie wiadomo, co z nią
zrobić i robi się tak strasznie dużo błędów, tak wielkiej, że
czasem trzaska się przed nią drzwiami serca.
Czyta
się tą książkę pięknie – tak, jak napisane jest na okładce –
najlepiej owinąć się z nią w koc i przygotować ogromny kubek
herbaty. No i bochenek pachnącego chleba z chrupiącą skórką. Bo
się ją czyta i czyta i nie można odejść, póki się nie dowiemy,
czy Sofia urodziła córkę, czy synka, czy Katie znajdzie swoją
upragniony kwiat na tragach roślin, czy Ramona wreszcie porozmawia z
mamą. No i oczywiście czy ktoś zamieszka wraz z Ramoną nad jej
piekarnią.
Jedna
rzecz mocno mnie uderzyła – nie podobała mi się postać matki
Katie, jej rozwinięcie. Kobieta byłą żołnierzem i wpadła w
uzależnienie od metadonu, gdy wróciła z wojny. Teraz jest czarnym
charakterem, jest głębokim dołem, do którego wpada Katie, coraz
głębiej i głębiej, trzeba ją z niego wyciągnąć i zasypać.
Ale mam wrażenie, że nikt nie udzielił kobiecie pomocy, że
wytykają ją palcami, ale nikt nie szuka w jej głowie czarnej
dziury, w którą wpadła ona sama. Że wszyscy żałują córki, ale
nikt nie ma żalu dla matki. To postać zdecydowanie przerysowana i
nie pasuje do reszty matek z tej książki. Gdyby wykreślić z jej
życiorysu wojnę, a dać jej w zamian po prostu słabą wolę i
pokusę, to nie żałowałabym i nie stawała w jej obronie. Ale w
takiej sytuacji – będę jej adwokatem – choć muszę być trochę
adwokatem diabła.
Nie
mniej jednak nie przeszkadzało mi to w czytaniu do późna w noc,
nie osuszało oczu zasnutych łzami wzruszenia, nie odbierało
przyjemności z wąchania chleba, choć tylko papierowy. Przysiadałam
we fragmentach tej książki jak na łące, w plamach słońca i
słuchałam muzyki, i słuchałam słów.
Uważam, że polskie
tłumaczenie tytułu, spłyca jego sens, spłaszcza. Angielskie „How
to bake a perfect life” to w dosłownym tłumaczeniu „Jak upiec
doskonałe życie” - jest w nim i ta recepta na szczęście, a
raczej przepis, ale też nawiązanie do pieczenie chleba, do
rytuałów, które pomagają otrzymać życie z pyszną,
przyrumienioną i chrupiąca skórką, a w środku miękkie i
pomagające życiu się żyć.
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Zdecydowanie bardziej podoba mi się tytuł angielski.
OdpowiedzUsuńGdybym miała ocenić książkę po okładce - raczej bym po nią nie sięgnęła.
Ale recenzja robi swoje :) Zwłaszcza, że ja lubię piec chleb :)
Pozdrawiam
Fakt - miałam takie samo odczucie, gdy zobaczyłam tę okładkę, ale z tego, co widzę, to we wszystkich krajach taka sama...
OdpowiedzUsuńTaka za bardzo cukierkowa jest. A z treści wynika, że książka nie jest tanim romansidłem. Tym bardziej się dziwię.
Usuń